Niełatwe wspaniałego początki

Ten rozdział, być może ku rozczarowaniu Czytelników, nie ma nic wspólnego ani z autostopem, ani z Ameryką. Ale wszystko musi mieć swój początek. Moje Marzenia zaczęły się właśnie tu.

A tak to już jest, że aby spełnić swoje Marzenia, potrzeba trudnych decyzji i ciężkich wyrzeczeń. Chciałabym się podzielić wspomnieniami mojej własnej Drogi do Szczęścia, a właściwie samego jej początku. Rzadko kiedy początki czegoś wspaniałego są przyjemne i kolorowe, ale myślę, że to lepiej. Młodość to czas nauki, jedni wybierają tę akademicką, inni tę życiową - na każdą jest właściwy czas.

...

Oto przyszedł dzień, gdy mogłam się usamodzielnić. Początkowo sądziłam, że moja droga będzie taka jak większości: po maturze studia, praca, dom, rodzina. Spróbowałam pierwszego, lecz szybko się rozczarowałam. Po dwunastu latach spędzonych w szkolnej ławce nie byłam w stanie poświęcić na to kolejnych pięciu. Nie tak chciałam poznawać świat. Zrezygnowałam ze studiów. Marzyłam o ruszeniu z miejsca, ale w Polsce nie sposób było godnie zarobić na swoje ambicje, zwłaszcza gdy ma się dziewiętnaście lat i zero doświadczenia. Dzisiaj w całym zachodnim świecie panuje paradoksalny trend wśród pracodawców: pracownik ma być jak najmłodszy, jak najzdolniejszy i mający od razu najlepiej pięć lat doświadczenia w zawodzie. Działa to tak nawet w Polsce, kraju, w którym „godziwy zarobek” wynosi 1500 zł.
Wyjechałam wobec tego za granicę. Nigdy nie marzyło mi się emigrować, kochałam swoją ojczyznę i chciałam w niej pozostać. Ale państwo mi tego nie umożliwiło. Mamy taką smutną rzeczywistość, że ambicja nie idzie w parze z patriotyzmem.

Jedną z największych pasji mej młodości oprócz Michaela Jacksona jest Fryderyk Chopin. Przygotowując się do wyjazdu do Francji z biletem w jedną stronę czułam się, jakbym podążała jego śladami. Też nie chciał opuszczać swej ukochanej ojczyzny, ale w niej nigdy nie zostałby tym, kim był. Interesując się jego losami natrafiłam na pewną ciekawą debatę dotyczącą patriotyzmu. Stawiała pytanie: czy większym patriotą jest ten, który bez względu na warunki i godność bytu trwa wiernie w swym kraju, czy ten, który w przypadku konieczności go opuszcza, a za granicą głosi wielkość i chwałę swej ojczyzny? Odpowiedź dla każdego może być inna, ale ja wiem jedno: Francja nigdy mnie nie sfrancuzi, a póki dobrze płaci, póty jest dobrą matką zastępczą.

Początek mojego pobytu w tym kraju był bardzo samotny. Wydawało mi się, że nie ma tu dla mnie żadnych perspektyw. Nie posługiwałam się biegle językiem, ledwie porozumiewałam się w sytuacjach wymagających prostego słownictwa. Nie posiadałam żadnego dyplomu, a dla Francuzów dyplom to świętość. Nie miałam żadnych specjalnych talentów, którymi mogłabym zarobić na swoje utrzymanie. No i byłam sama jak palec, bez rodziny ani przyjaciół.
Z niewielką nadzieją przeglądałam setki stron internetowych z ogłoszeniami o pracy. Pisałam kolejne CV i listy motywacyjne, ale czymże mogłam zrobić wrażenie na ewentualnym pracodawcy, skoro miałam ledwie dziewiętnaście lat, maturę, słaby francuski (a tu po angielsku ledwie kto rozumiał), brak doświadczenia w jakimkolwiek zawodzie i tylko te Marzenia, które rozpaczliwie domagały się spełnienia.
Moje starania nie przynosiły żadnych efektów – skrzynka mailowa pusta, zero połączeń w telefonie. Ale czasami wystarczy dać się ponieść losowi, aby doprowadził nas do celu. Nie do końca w związku z tym wkrótce wykonałam swój pierwszy telefon po francusku. Ledwie władałam tym językiem, a od tego połączenia miała zależeć moja szansa na zdobycie pracy. Porozumiewając się częściowo po frangielsku, częściowo na migi (miałam nadzieję, że może mój rozmówca wyłapie sens mojej wypowiedzi z gestykulacji po drugiej stronie telefonu...), umówiłam się na spotkanie w sprawie omówienia warunków pracy jako sprzedawca w sklepie spożywczym.
Jak to niewiele trzeba, aby z miejsca otrzymać propozycję kontraktu. Szybko przekonałam się, że wystarczy być blondwłosą, dziewiętnastoletnią panną, aby właściciel sklepu, egipcjański imigrant, gotów był nieba przychylić, bylebym tylko zechciała u niego pracować na bezkonkurencyjnych warunkach. Uprzejmie podziękowałam za ofertę, obiecując skontaktowanie się po przedyskutowaniu warunków z kimś lepiej zorientowanym we francuskim prawie pracy.
- Ale po co się konsultować, ja jestem dobrym człowiekiem, ofertę proponuję najlepszą, jak się da, pomóc chcę takiej młodej dziewczynie, przecież też imigrantce, wytłumaczę wszystko, czego nie rozumie, nawet pokój wynajmę u siebie na piętrze...
- Aach tak... To ja wszystko przemyślę, oczywiście, dziękuję panu, oddzwonię!

Kolejne podejście. Po krótkim namyśle wpadłam na pomysł, że póki nie mówię jeszcze dobrze po francusku, może uda mi się znaleźć zatrudnienie jako pokojówka. Przejrzałam oferty... Zadziwiające! W większości ogłoszeń do wykonywania tego zawodu wymagano od pracownika pięciu lat doświaczenia. Stwierdziłam, że ich autor chyba musiał mieć wyjątkowe poczucie humoru. A skoro tak, to odpowiem mu pięknym za nadobne. Wysłałam kilkanaście bogato pokolorowanych CV i listów motywacyjnych podchodzących niemal pod lizusowską poezję:
Jakże ja marzę o sprzątaniu! Och, gdy wyobrażam sobie te zakurzone półki i niepościelone łóżka aż łezka mi się w oku kręci, przypomina mi to czasy dzieciństwa; już nic się nie liczy, byle bym tylko mogła natychmiast wszystko umyć i ułożyć na miejscu! Daje mi to, wiedzą państwo, taką życiową satysfakcję, że robię coś przydatnego dla ludzkości.”

Ku mojemu największemu zaskoczeniu już kilka dni później przeprowadziłam swoją pierwszą w życiu telefoniczną rozmowę w języku francuskim. Gdy ujrzałam na wyświetlaczu mojej komórki tutejszy, nieznany numer telefonu, oblałam się falą ekscytacji. W sumie nawet się nie bałam – przyjęłam, że wcale nie musi mi się udać za pierwszym razem, a zresztą wciąż jest szansa, że to stary znajomy pan Egipcjanin zmienił numer telefonu, bo już nie odbierałam od niego połączeń, by kolejny raz mu powiedzieć, że zaiste nie jestem zainteresowana jego ofertą mieszkaniową. Lecz tymczasem moje zamyślenie przerwał kobiecy głos:

- Dzień dobry, czy to pani Kingà Kohr'ikà? - chwilę musiałam się zastanowić, czy to aby na pewno moje nazwisko, ale po chwili uznałam, że tak, we francuskiej wersji tak właśnie musi ono brzmieć.
- Otrzymaliśmy pani CV i jesteśmy bardzo zainteresowani pani profilem na stanowisko pokojówki. Jak dobrze zrozumiałam, posiada pani już doświadczenie w branży hotelarskiej?
- Ee, tak, oczywiście - czego to ja już w wieku dziewiętnastu lat nie robiłam, dodałam w myślach.
- W takim razie zapraszam panią na rozmowę kwalifikacyjną. Pojutrze pani odpowiada?
- Tak, to znaczy... kiedykolwiek – w końcu i tak nie miałam żadnych obowiązków.
- Świetnie. W takim razie do zobaczenia pojutrze w południe. Ach tak, zapomniałabym: nasz hotel nazywa się Hôtel du Louvre i znajduje się przy stacji metra Palais Royal – Musée du Louvre.

Całkiem nieźle jak na pierszą w życiu telefoniczną rozmowę w obcym języku, w dodatku tak trudnym i pokręconym jak francuski. Wszystkie informacje przyjęłam ze spokojem i nawet nie przejmowałam się tym, że moja rozmówczyni naprawdę uwierzyła w to „doświadczenie”.
W dniu spotkania panował niemiłosierny upał, toteż ubrana w letnią, elegancką sukienkę, zawitałam pod wskazanym adresem. Gdy upewniłam się, że to właśnie w tym budynku na wprost mieści się hotel, moje brwi zawędrowały do góry ze zdumienia. Weszłam do recepcji. Była to ogromna i okrągła aula, wykładana marmurową posadzką i marmurową glazurą, a także ozdobiona marmurowymi kolumnami. W tyle sali z dwóch stron rozchodziły się wielkie marmurowe schody z marmurowymi poręczami, niknące gdzieś na górze za marmurowym posągiem. Z kolei blat biura recepcyjnego, dla odmiany, wyłożony był marmurem.
Nieśmiało wkroczyłam w to królestwo miodem i marmurem płynące, modląc się, by mnie nie wyproszono lub – co gorsza – nie wzięto za klientkę. Jednak nie taki przepych straszny, jak go malują. Ustawiłam się w krótkiej kolejce „mających interes” gości. W momencie, gdy oczekiwałam aż recepcjonista skończy rozwiązywać problem jednego klienta w szortach i japonkach, który zagubił ładowarkę do telefonu, ujrzałam na niebiańskich schodach staczającego się powolnie olbrzymich rozmiarów mężczyznę. Z każdym jego krokiem na gigantycznym ciele dygotał tłuszcz, brzuch odbijał się w dół i w górę jak piłka do gry, poliki nieubłaganie przyciągała grawitacja, a pulchne stopy usiłowały wcelowywać na ślepo na kolejne stopnie, ponieważ on sam nie był w stanie ich dostrzec znad o ponad metr do przodu wysuniętego mięśnia piwnego. Całe to zjawisko przystrojone było w krótkie spodenki rozmiaru XⁿL i żagiel w hawajskie wzorki przycięty na kształt koszuli.
- Hi everyone, how you're doin'? - gdy przywitał się swojsko z recepcjonistami, spostrzegłam, że to Amerykanin, choć, prawdę mówiąc, nie był to dla mnie zaskakujący fakt. Z kolei zdumiewające było to, że tak właśnie wygląda ta bogata klientela marmurowego królestwa. Spodziewałam się raczej fraków i fajek, sukien balowych i diamentów, ale cóż, nie od dziś lubowałam się w wyobrażaniu sobie jak by to było żyć w dziewiętnastym wieku.
- Ekhem, w czym mogę pomóc, mademoiselle? - ocknęłam się ze snu, mówił do mnie pracownik hotelu.
- Och, mam tu dziś rozmowę w sprawie pracy – mężczyzna zmierzył mnie od stóp do głów, uśmiechnął się podejrzanie, po czym odrzekł:
- Proszę sobie usiąść i poczekać, lada moment ktoś się zjawi.
- Zajęłam więc miejsce na sofie sprawiającej wrażenie, jakby pochodziła z XVIII wieku, i zupełnie zrelaksowana obserwowałam niesamowitych gości hotelu.
- Dzień dobry, czy to pani Kohr'ikà? - uniosłam głowę i ujrzałam przed sobą dość młodą kobietę ubraną w skromny żakiet i uśmiechającą się do mnie serdecznie.
- Zapraszam do biura.
- Zostałam zaprowadzona do tajemnych pomieszczeń zamkniętych dla gości i za moment znalazłam się w zgoła odmiennym klimacie. Znikły marmury, kolumny, posągi, pojawiły się zaś wielkie tablice zapełnione rozporządzeniami i odgłosy stukania w klawiaturę komputera, a widok zza okna z paryskiego pejzażu zamienił się na szarą ścianę.
- Proszę sobie wygodnie usiąść i się zrelaksować – spostrzegłam, że moja rozmówczyni kładzie na biurku zręcznie upiększone przeze mnie CV. - Tak więc ma pani dziewiętnaście lat, pochodzi z Polski i posiada już doświadczenie w hotelarstwie. Czy mówi pani po rosyjsku?
- Nie, pochodzę z Polski i mówię po polsku – zirytowałam się.
- Cóż, pracuje u nas od niedawna taka jedna Rosjanka i sądzę, że mogłaby się z nią pani łatwo porozumieć - ależ oczywiście, bo przecież nie ma żadnej różnicy między „dziękuję” i „spasiba”, pomyślałam. - Pracowała pani już w dwóch hotelach w Polsce.
- Dokładnie tak.
- Proszę mi więc opowiedzieć na czym polegała pani praca.
- Eee... Mam pani wyjaśnić na czym polega sprzątanie?
- Tak. Wchodzi pani do pokoju i jakie są po kolei czynności, jakie pani wykonuje – przez chwilę zastanawiałam się, co podchwytliwego może być w tym pytaniu.
- No cóż, wchodzę, ścielę łóżko, sprzątam łazienkę, wycieram kurze, odkurzam podłogę i wychodzę. Kolejność nie ma znaczenia.
- Doprawdy? - spojrzała na mnie podejrzliwie. - U nas kolejność ma zasadnicze znaczenie i należy przestrzegać procedur. Czy wspomniałam już, że to hotel pięciogwiazdkowy? Otóż pierwszą czynnością po wejściu do pokoju jest bezwzględnie otworzenie okna, aby wywietrzyć zapach po poprzednim kliencie. Następnie...

Dostałam tę pracę. W ciągu jednego tygodnia od wyjazdu za granicę otrzymałam pracę w luksusowym paryskim hotelu będącym sąsiadem Muzem Luwru. Początkowe hip-hip-hurra z tego powodu szybko ustąpiło miejsca swoistemu zdumieniu jakie elementy składają się na zapewnienie takiego luksusu bogatym turystom.
Po pierwsze, absolutnie nie byłam w stanie pojąć jak za taki malutki pokoik z najbardziej standardowym wyposażeniem (którego elementy czasami na dodatek nie działają – jak lampki nocne lub prysznice) klienci są w stanie zapłacić 650 euro za noc. Przez kilka miesięcy swojej pracy poszukiwałam powodu takiej ceny i istnienia ludzi, którzy ją płacą... i nie doszukałam się. Jedyne wytłumaczenie tego fenomenu to prawdopodobnie zwykły snobizm. No ale cóż, są bogacze, którzy nadmiar grosza przeznaczają na budowę wielkich willi, inni kupują całe wyspy i samoloty, jeszcze inni wycieczkę w kosmos. Zdarza się, że są wśród nich wielcy filantropowie. Ale są i tacy, których zadowoli pochwalenie się w gronie znajomych, że spali w hotelu po sąsiedzku z Moną Lizą.

Przepracowałam w tym miejscu trzy miesiące. Przez ten czas zdążyłam się przekonać, na czym polega luksus - bogactwo tego hotelu opierało się przede wszystkim na bogactwie wyobraźni jego klientów, że mają coś, czego inni mieć nie mogą. Ja wierzę, że miałam wtedy, a także mam teraz, o wiele więcej niż oni. Bardzo wiele się tam nauczyłam. Te trzy miesiące były naznaczone licznymi wzlotami i upadkami. To właśnie one umożliwiają wzrost. Kiedy już uznałam, że skorzystałam ze wszystkich nauk, jakie to miejsce mogło mi oferować, postanowiłam odejść i odnaleźć kolejny szlak na mojej ścieżce życia.
Zachowałam liczne wspomnienia z pracy w tym hotelu, kilkoma z nich chciałabym się podzielić. Poniżej prezentuję tekst, który napisałam zaraz po złożeniu rezygnacji w 2011 roku.



W Hôtel du Louvre, pięciogwiazdkowym hotelu stojącym w sąsiedztwie muzeum Luwru, Opery Garnier i Palais Royal, przepracowałam długie trzy miesiące, zresztą było to dokładnie spełnienie mojego postanowienia - chciałam się przekonać jak wygląda taka praca, a także ciekawiło mnie, jak naprawdę wygląda ten opiewany luksus, za który ludzie gotowi są płacić kosmiczne sumy. A więc przekonałam się, zobaczyłam, spróbowałam i... się pożegnałam. Taka kolej rzeczy.
Jednym z głównych powodów, dla których odeszłam z hotelu było traktowanie człowieka jak maszyny. Nie chodzi o to, że mnie tak szczególnie traktowano, tylko ogólnie, taki to jest właśnie zawód. Wszystko musi być zrobione na czas i pod linijkę. Męczyło mnie to, że nie jestem wypłacana od godziny, tylko od liczby posprzątanych pokoi. Jeśli nie skończyłam na czas, musiałam zostać dłużej, nieraz o dwie, czy nawet trzy godziny. Ponadto często po kilku dniach pracy musiałam przez kilka dni leczyć swój pęcherz i skórę, żeby znowu móc pracować, i tak w kółko. Dlaczego pęcherz? Bo w trakcie minimum ośmiu godzin pracy miałam czas, żeby pójść do toalety dokładnie jeden raz - legalnie, w trakcie przerwy obiadowej (20-minutowej). Wprawdzie dostawałam codziennie 1,5 l wody mineralnej do picia, ale to nic nie dawało. W pięciopiętrowym hotelu jedyna właściwie dostępna toaleta dla personelu znajdowała się na poziomie -1, bo do tych na piętrach tylko jedna osoba miała klucz, nigdy nie wiadomo która, a korzystanie z toalet w pokojach było zakazane, to norma. A skóra rąk, mimo pracy w rękawiczkach, wysychała tak kompletnie, że po pracy miałam problem z założeniem rajstop na nogi, tak, aby ich nie podrzeć o swoje własne ręce pokryte papierem ściernym. Do tego jeszcze dochodzą bóle pleców, które podczas takiej pracy są nieuniknione. Ale jest też plus takiego wysiłku - wyrobiłam sobie naprawdę niezłą kondycję i teraz mało która aktywność fizyczna jest mnie w stanie zmęczyć. Odkąd nie pracuję w hotelu aż mi brakuje takiego porządnego zmęczenia, żeby zużyć energię.
Drugi powód, a właściwie główna motywacja do opuszczenia tego hotelu, to jedna z guwernantek, czarnoskóra Marie-Julienne. Najwstrętniejszy babsztyl, a jej imię cały czas pobrzmiewa mi w uszach ohydnym echem. Straszna istota. Na początku wydawała się w porządku, ale pewnego dnia poznałam się na niej i wtedy już wiedziałam, że długo tu nie zostanę.
Zadaniem guwernantek jest weryfikacja pracy pokojówek. Każdego dnia każda z nich ma przyporządkowane piętro hotelu, które kontroluje, a kiedy coś nie gra, dzwoni do pokojówki, która musi wrócić i poprawić. To jest bardzo irytujące, kiedy trzeba przerywać pracę, więc lepiej od razu robić wszystko bezbłędnie, i tak też zawsze się starałam - do czasu, kiedy odkryłam, że absolutnie niemożliwym jest sprzątanie zarazem z prędkością i dokładnością robota. Nigdy niestety nie wiedziałam, z którą guwernantką przyjdzie mi pracować danego dnia, ale kiedy tylko okazywało się, że jest nią ona, było pewne, że zostanę kilka godzin dłużej w hotelu. Jej absolutnie największym hobby jest wydzwanianie do pokojówek co najkażdziejsze pięć minut. Żadnej pracy nie dało się skończyć, bo ona już dzwoniła, że trzeba poprawić, i to nie jak się skończy aktualny pokój, tylko w tej chwili. Często zdarzało się, że musiałam rzucać wszystko, bo ona mnie wzywała do czegośbardzo pilnego, a po przemierzeniu kilometrów hotelowych korytarzy okazywało się, że np. życzy sobie, abym wystawiła tacę ze stołu przed drzwi pokoju, bo ona jest bardzo zajęta (wydzwanianiem do wszystkich pokojówek po kolei) i nie ma czasu chwycić tacy w ręce, otworzyć drzwi i postawić jej na ziemi (później wystawione naczynia zbiera personel kuchenny). Na takich drobnostkach traciłam nieraz kilkanaście minut, które kumulowały się na dodatkowe godziny, podczas gdy guwernantki z reguły opuszczały hotel w ostatniej minucie swojej pracy, za którą są wypłacane.
Inną charakterystyczną cechą tej istoty było obwinianie mnie o wszystko, co nie gra, nie zgadza się, jest dziwne itp. Przykład? Któregoś razu, setny telefon w ciągu dnia pracy, pyta mnie: "Alo, Kinga, dlaczego położyłaś te poduszki z fioletowym obiciem w biurze?" - jako że wszelkie dyskusje z personelem prowadziłam po francusku, zdarzały się nieporozumienia, więc początkowo zupełnie nie wiedziałam o czym ona mówi. Jednakże wydało mi się, że chyba chciała mnie spytać, czy możewiem, dlaczego te poduszki się tam znalazły. Skądże, taka formuła pytania zupełnie nie mieściła się w jej zdolnościach językowych. W końcu - a jakże - kazała mi do siebie przyjść, pokazała mi te poduszki i pyta się, co one mi przeszkadzały, że je tutaj położyłam. W odpowiedzi tylko uniosłam brwi, pomrugałam i mówię - "nie mam pojęcia, co one tutaj robią, ani kto je tu położył", po czym odwróciłam się na pięcie i wróciłam do swojej pracy. Sytuacja niby nic nie znacząca, ale gdy jest jedną z setek, uwierzcie, można oszaleć.
Inny przykład? To był jeden z ostatnich dni mojej pracy, cały czas czekałam tylko na odpowiednio silną motywację, żeby złożyć wypowiedzenie niezależnie od tego, czy mam inną posadę w zanadrzu. Z drugiej strony za nic w świecie nie chciałam dawać temu potworowi satysfakcji ze swojej rezygnacji, więc czekałam na dzień, kiedy jej akurat nie będzie w pracy. Zadzwoniła do mnie, i spytała tonem pełnym pretensji (już bez udawanej życzliwości, która jest jeszcze gorsza, a przy tym jest jednym z głównych narzędzi jej pracy):
- Dlaczego podmieniłaś wózki na bieliznę?
- Co proszę?
- Dlaczego je podmieniłaś?
- Chyba nie rozumiem.
- Jestem w bieliźniarni [to słowo prawdopodobnie nie istnieje, ale je sobie zaadaptuję na własny użytek, jako że najlepiej oddaje charakter francuskiego słowa lingerie, które oznacza magazyn bielizny hotelowej] i druga pokojówka mówi, że zniknął jej wózek i nie może pracować. Gdzie jest twój wózek i skąd go wzięłaś?
Gwoli wyjaśnienia - na wyposażenie robocze pokojówki składa się sporo rzeczy: jeden ogromny, ciężki wózek ze wszystkimi akcesoriami, które się wykłada w pokojach, z czystą pościelą, ręcznikami i wypchanym koszem na śmieci, drugi mały wózek do przewożenia brudnej bielizny na trasie pokój-bieliźniarnia, przybornik z produktami do czyszczenia [na który powinno się składać siedem butelek, dwie gąbki i szczotka, ale wyobraźcie sobie ile by to wtedy ważyło - w związku z czym ja ograniczyłam przybornik do trzech butelek, a później już nawet z nich po kryjomu zrezygnowałam, ale o tym dalej] oraz wielki, superprzewrotny odkurzacz [o nim też za chwilę]. Wszystkie te rzeczy pokojówka musi mieć zawsze przy sobie, wożąc, nosząc, pchając i dźwigając je od pokoju do pokoju - ale od tej reguły też zdecydowałam się trochę odstawać. W powyższej sytuacji chodzi więc o mały wózek na brudną bieliznę.
- Wzięłam swój wózek dzisiaj rano z biura i przez cały czas mam go ze sobą, aktualnie jestem w pokoju 449. - co w istocie było najprawdziwszą prawdą.
- Proszę mi tu nie dyskutować! Przyjdź w tej chwili do bieliźniarni z podmienionym wózkiem.
Rozłączyłam się i już nie mogłam powstrzymać... śmiechu. Ok, biorę ten wózek i idę do bieliźniarni, gdzie już czeka na mnie wściekła Marie-Julienne, trochę jakby zdezorientowana pokojówka i tzw. equipier, który zajmuje się dostarczaniem wszystkiego, co aktualnie jest w deficycie. Wszyscy troje są czarni (piszę to, aby uświadomić, że wśród niższego personelu czarnoskórzy imigranci stanowią około 90% - wśród wyższego - max. 20%). W bieliźniarni stoi już jeden wózek pełen brudnej bielizny, ale okazuje się, że pokojówka odkryła, że to nie jest ten sam wózek, z którym ona pracowała od rana (gwoli ścisłości, wszystkie te wózki są identyczne) - wniosek prosty - podmiana. Skutek - telefon do guwernantki. A później to już lawina - "Kinga, dlaczego TY to zrobiłaś?". A pan ekipiarz, który aktualnie pewnie uzupełniał stan magazynu, załapał się jako świadek.
Marie-Julienne: - Natychmiast opróżnij obydwa wózki i oddaj właściwy pokojówce i więcej mi nic nie podmieniać! Bez dyskusji!
Moje brwi były wysoko uniesione, a kąciki ust niebezpiecznie drgały gotowe do wybuchu śmiechu. W tym momencie ONA odwróciła się do mnie plecami, gotowa aby ostentacyjnie odejść do swojejciężkiej pracy, dumna, że znów mnie nakryła i... w dokładnie tej samej sekundzie zobaczyłam przewracającego oczami wysoko pod sufit equipiera, celującego wściekłe spojrzenie na JEJ plecy tak, abym ja to spojrzenie dostrzegła. Jeden normalny w całym hotelu! Druga pokojówka stała parę kroków dalej czekając na swój wózek ze wzrokiem Sierotki Marysi. A drogi equipier, także ostentacyjnie, wszedł za mną do bieliźniarni i sam zaczął opróżniać te wózki, wrzucając brudną bieliznę do komina (łączącego bieliźniarnie na wszystkich piętrach i wpadającego... prosto do pralki? - to miejsce pozostanie tajemnicą...).
Skłamałam, nie on jeden był normalny w całym hotelu. Zdarzyło się parę jednostek w tej otchłani karierowiczów po jednej stronie i wyrzutków społecznych po drugiej.
Np. pewien starszy Brazylijczyk, zajmujący się uzupełnianiem minibarów w pokojach gościnnych, zawsze kiedy wchodził do pokoju, który aktualnie sprzątałam, wydawał z siebie pełen entuzjazmu okrzyk "O, petite Polska! Ça va?", co zawsze wydawało mi się bardzo sympatyczne podczas całego dnia zatrważająco nudnej pracy. Warto jednak zwrócić uwagę, że jemu było o wiele łatwiej być entuzjastycznym, ponieważ jego praca polega na ewentualnym dorzuceniu kilku brakujących drobiazgów do pokojowej lodówki, a moja - na ścieleniu łóż wielkości mini-basenu, siłowaniu się z pościelą, która musi być bez żadnej fałdki, tarciu zachlapanych szyb w łazience, szorowaniu umywalek, wanny i/lub prysznica, toalety, podłóg, na walczeniu z ogromnym odkurzaczem, który był tak wspaniałomyślnie skonstruowany, że przewracał się przy każdym najdrobniejszym szarpnięciu rury lub zahaczeniu o mebel, wiecznym przeliczaniu, przynoszeniu i układaniu produktów, wycieraniu kurzy (także z... żarówek!), zbieraniu śmieci po burżuazyjnych gościach, którzy właśnie wrócili z zakupów u Prady, Diora i Coco Chanel... Aaach, szkoda gadać.
Był jeszcze inny equipier, który z chęcią mi pomagał, choć nigdy o to nie prosiłam i, nie wiedzieć czemu, zawsze na mój widok chciał przybijać mi piątkę, oraz pewna rosyjska pokojówka, która swoją osobą sprawiła, że w niejeden szary, hotelowy, brudny, niesympatyczny dzień wstąpiła tęcza. Czas opowiedzieć o Oldze.
Dawniej, kiedy zostawałam po godzinach pracy, żeby dokończyć swoją pracę, z reguły miałam prawo poprosić o kogoś do pomocy, aby trzy godziny dodatkowe zamieniły się w godzinę - półtorej. Nie był to w żadnym przypadku przywilej, raczej rodzaj szczególnej humanitarnej litości. Pewnego więc dnia, gdy poprosiłam o pomoc, przysłano mi Olgę, Rosjankę w wieku między 45 a 55 lat, elegancką, zadbaną i sympatyczną kobietę. Podzieliłyśmy się pracą, że ona weźmie ten pokój, a ja ten i ruszyłyśmy do pracy. Gdy Olga skończyła, przyszła do pokoju, w którym aktualnie pracowałam i spytała mnie po francusku, skąd pochodzę. Odpowiedziałam, że jestem Polką, a Olga wyjaśniła mi, że słyszała, iż w hotelu pracuje jakaś młoda blondynka, która też jest Rosjanką, i myślała, że to może ja. Olga pracowała u nas dopiero od półtora miesiąca, a więc krócej niż ja, i nie znała jeszcze dobrze personelu. W tym przypadku chodziło jej na pewno o Katherinę - rosyjską pokojówkę, której nie sposób nie zauważyć!
Katherina jest sporo starsza ode mnie, z pewnością ma ponad trzydzieści lat. Jest uosobieniem zimnej, eleganckiej kobiety, która zna swoją wartość. Zawsze przychodziła do pracy w nieskazitelnym makijażu i doskonale spiętych włosach - [ja prawdę mówiąc nie dbałam o to pracując jako pokojówka - jedyne co, to usta, które muszą być zawsze czerwone! ;P] Katherina nie prowadziła nigdy żadnych towarzyskich pogawędek z innymi pokojówkami, a kiedy już musiała się odezwać, wydobywał się z niej taki głęboki, niski, lekko zachrypnięty głos i ten fenomenalny rosyjski akcent, który słyszałam i podziwiałam także u Olgi. Początkowo się bałam tego bijącego od niej chłodu i dystansu do innych. Trwało to co najmniej dwa miesiące, gdy nie zamieniałyśmy ze sobą ani słowa. Często spotykałam ją w szatni, jak ze stroju pokojówki przebierała się w swoje własne, ekstrawaganckie, eleganckie, kobiece ubrania albo rozmawiała właśnie po rosyjsku przez telefon - uwielbiałam tego słuchać! Zupełnie tu nie pasowała. Ale to samo mówiono o mnie. To zresztą właśnie od Katheriny podebrałam pomysł, aby zamiast czarnego uniformu dla pokojówek, w którym wygląda się jak w worku, prosić zawsze bieliźniarkę o podanie sukienki (stroje do pracy zawsze dawano nam uprane na początku dnia), szarej i z białym fartuszkiem, który przewiązywało się w talii. W sukience pracowało mi się o wiele wygodniej, ale inne pokojówki nie mogły się temu nadziwić. Z całego personelu tylko Katherina, ja i Olga chodziłyśmy zawsze w sukienkach.
Pewnego dnia nastąpiła niesamowita przemiana. Spotkałam znów Katherinę w szatni, ale tym razem była uśmiechnięta, zagadywała wszystkich, włosy zamiast w nieskazitelnym koku miała w nieładzie, żartowała - o co chodzi?! Chwilę przed opuszczeniem szatni stanęła przed lustrem, zebrała swoje włosy w kitkę, którą spięła spinką z wielką absurdalną kokardą, odwróciła się do nas i zachwycona powiedziała słodkim tonem, że wygląda zupełnie jak uczennica! Roześmiałam się, odnosząc dziwne wrażenie, że chyba pomyliłam szatnie i trafiłam do innego wymiaru, gdzie każdy jest swoim przeciwieństwem. Z reguły dumna, oschła i zimna, dziś Katherina była radosna, gadatliwa i pełna entuzjazmu. Od tego dnia często widywałam ją w takim nastroju.
Wjechałyśmy wszystkie windą z podziemi do antresoli, gdzie mieszczą się biura guwernantek i całego zarządu hotelu. Zawsze odbieramy tam nasze "niezbędniki" i przechodzimy całą poranną i popołudniową (a w moim przypadku wieczorną...) procedurę przed i po pracy. Jak to wygląda? Na blacie wyłożona jest lista całego personelu pracującego danego dnia, każdy musi znaleźć siebie, podpisać się, sprawdzić do którego piętra został przydzielony, jaki ma w związku z tym numer telefonu wewnętrznego, znaleźć ten telefon wraz z pokrowcem do zawieszenia na pasku (telefon i pokrowiec muszą mieć ten sam numer), odszukać swoją tabliczkę z imieniem do przyczepienia do bluzki, następnie odebrać z rąk guwernantki kartę dostępu do wszystkich hotelowych pomieszczeń, spisać na jej oczach numer tej karty przy swoim nazwisku, odebrać znów od guwernantki bilet na darmowy obiad dla personelu w kafeterii, który zawsze trzeba okazać, i w końcu otrzymać swój raport dzienny, który zawsze jest niespodzianką i wysłuchać instrukcji. Na raporcie znajduje się lista pokoi, które trzeba danego dnia wysprzątać wraz ze wszystkimi danymi. Pokoje przeliczane są na tzw. "kredyty", tj. mały pokój = 1 kredyt, duży pokój = 2 kredyty, a więc w zależności od wielkości można danego dnia dostać albo aż trzynaście, albo tylko siedem pokoi. Osobiście zdecydowanie wolałam sprzątać duże apartamenty, bo przynajmniej łóżek było mniej do ścielenia, a z nimi zawsze trzeba się było namęczyć. Zresztą z tą podziałką też nic nie było oczywiste, bo np. apartament składający się z dwóch pokoi oddzielonych ścianą nie był równy apartamentowi wielkości dwóch pokoi bez tej ściany, co było jawnie niesprawiedliwe, bo do sprzątania było dokładnie tyle samo, a nie naliczało kredytów. Po tej całej procedurze trzeba już tylko wziąć swoją butelkę wody, przybornik z produktami czyszczącymi, wjechać windą na swoje piętro, zabrać wielki wózek, mały wózek i odkurzacz, znaleźć pokój, z którego już akurat zdążyli rano wyjść goście i wreszcie można było się zabrać do pracy.
Taka procedura mogła trwać nawet pół godziny i z tym także wiąże się kolejna niesprawiedliwość. Otóż pokojówki zawsze musiały się znaleźć w biurze guwernantek punktualnie o godzinie dziewiątej rano i ani chwili później. Ja sobie tak dokładnie wyliczyłam czas, że zawsze byłam punktualnie, ale czasami zdarzają się sytuacje niezależne od nas, mianowicie np. problem z metrem, które stanęło sobie w środku podziemnego korytarza i nie chce jechać dalej. Guwernantki na tę ewentualność mają gotową odpowiedź - to trzeba wstawać o tyle wcześniej, żeby w razie problemu z metrem i tak być na czas! No jasne. Metro może sparaliżować transport zarówno na pięć minut, jak i na pół godziny i z tego powodu mam zawsze wstawać do pracy o godzinę wcześniej? O nie. Raz zdarzyło mi się chyba być o trzy minuty za późno w biurze, zostałam zganiona. Więc następnego dnia stawiłam się w biurze o dziesięć minut za wcześnie i ostatecznie opuściłam je o kilkanaście minut później niż dnia poprzedniego, bo guwernantka sobie właśnie zrobiła przerwę i nie miał kto mnie wydelegować do pracy. Ale to oczywiście nie ma znaczenia.
To się rozpisałam!
Wróćmy do Olgi, której pytanie o Katherinę urwałam w pół słowa swoim wielkim wykładem o pracy w hotelu. Zaczęłyśmy sobie gawędzić o tym, jak się tu znalazłyśmy. Olga mi powiedziała, że taka osoba jak ja zdecydowanie mogłaby znaleźć lepszą pracę niż pokojówka, bo w tym fachu to pracują starsze kobiety, które są twarde i mają siłę do takiej roboty, a nie drobne, wrażliwe, młode dziewczyny jak ja. Odparłam jej, że jak na pierwszą w życiu pracę i to za granicą, naprawdę nie mogę narzekać. Na co Olga odpowiedziała mi, że naprawdę szkoda mojej młodości, i że mogłabym śmiało spróbować poszukać pracy w jednym z ekskluzywnych butików, bo tam można bez wielkiego wysiłku zarabiać ponad dwa tysiące miesięcznie. Zważywszy na to, że w hotelu niebotycznym wręcz wysiłkiem wyciągam mniej niż tysiąc, bardzo zaciekawiły mnie jej słowa. Kontynuowała, że mam bardzo dobrą prezencję, mówię w kilku językach, więc wystarczy jak trochę nakłamię w CV, a nóż mi się uda. Ale od razu zniechęciła mnie wizja odpowiadania na ogłoszenia w internecie, co tak rzadko daje jakikolwiek rezultat. Olga powiedziała, że jak mam internet, to dobrze, ale tak naprawdę najlepiej jest załatwiać wszystko twarzą w twarz, wtedy ewentualny pracodawca może ocenić prawdziwą osobę, a nie kartkę papieru. Jej instrukcja na sukces jest prosta: szukam jakiegoś butiku, może nie od razu Chanel, i dużo dowiaduję się z internetu o marce, o kolekcjach, o historii firmy. Barwnie ilustruję swój list motywacyjny i dodaję jakieś doświadczenia z branży w CV. Do tego ładne zdjęcie, wszystko opakować w kopertę i po prostu zanieść w rękach na miejsce. I tak z kolejnymi butikami. Brzmi pięknie, ale już sobie wyobrażałam, jak bym się stresowała samym otwieraniem drzwi do takiego butiku (zupełnie jak w książce "Bóg zjawia się incognito"!). Olga podsumowała najprościej w świecie - przecież nie masz nic do stracenia, a spróbować warto. Spytałam, dlaczego właściwie ona mi to wszystko mówi i dlaczego sama pracuje w takim razie jako pokojówka. Bo wyszedł nam taki mały paradoks, ja zawsze żałowałam tych starszych kobiet, że mając dzieci na utrzymaniu, nieraz wyższe wykształcenie i wielkie doświadczenie życiowe, muszą się tak tutaj męczyć. A tu okazuje się, że to właśnie te starsze kobiety żałują mnie, że to ja, taka młoda, się tak tutaj marnuję! Oczywiście nie wszystkie, większość nie była ta życzliwa jak Olga, zdarzały się nawet bardzo niemiłe i zawistne kobiety, zwłaszcza grube, brzydkie, czarne imigrantki patrzyły na mnie zawsze spode łba. Ale była też np. Zlata, Chorwatka, która zawsze na mój widok prawiła mi komplementy i zachwyty i szczerze mi nieraz mówiła: "Ach, Kinga, jak ja na ciebie patrzę rano, jak się szykujesz to pracy, to widzę cię w pięknym sklepie z pięknymi sukniami, a nie tutaj, jako pokojówka".
Ale wróćmy do Olgi. Rozmawiałyśmy dalej, wyznała mi jakże skromnie, że tak właściwie to ona skończyła konserwatorium muzyczne w klasie akordeonu, na co mi szczęka opadła: "to co pani tu, u licha, robi?". Ale Olga to typ osoby potrafiącej się cieszyć życiem, więc z gracją odparła, że cóż, dawniej pracowała w zawodzie, później przestała, a teraz cieszy się, że może pracować choćby tutaj i może pomagać swoim, już dorosłym, dzieciom! Każdy ma swój czas w życiu i ja powinnam go wykorzystać, bo przecież - nie mam nic do stracenia. Poprosiłam Olgę o jakiś kontakt, pożegnałyśmy się serdecznie, a później, gdy kończyłam pracę, głowa buzowała mi od przemyśleń. Byłam zszokowana jej życzliwością i prostotą patrzenia na świat.
Minęło kilka dni, a ja, mimo że wiedziałam, że muszę uciec z tego hotelu, bo długo już nie wytrzymam, bałam się rzucać pracę, bo przecież wtedy naprawdę mi się poszczęściło, a teraz mogę mieć problem ze znalezieniem czegoś nowego. Odkładam wciąż decyzję na niesprecyzowaną przyszłość.
Pewnego dnia znów przyszło mi pracować z Marie-Julienne i znów moją pracę z tego powodu wypełniła czysta frustracja. Pięćdziesiąty telefon w ciągu dnia, znów dzwoni, że na szlafroku, który wywiesiłam w pokoju numer 402 jest kropka i mam go natychmiast wymienić. Przerwałam więc pracę, przyszłam, musiałam wysłuchać co najmniej pięciominutowej instrukcji jak należy wieszać szlafrok, w końcu mogłam pójść go wymienić do bieliźniarni i tam znów spotkałam Olgę. Podzieliłam się z nią swoją frustracją. A Olga, jak zawsze z werwą, pełna energii, wyłożyła mi kolejną lekcję życia.
- Kinga, ty jesteś zdecydowanie za uprzejma! Tak nie można! Miłym to trzeba być dla swoich rodziców, przyjaciół, dla nich tak! Ale dla innych nie! Przy innych trzeba obnosić się ze swoją dumą, postawić się! Nie można dawać się wykorzystywać, bo jak ich raz nauczysz, że jesteś słaba, to nigdy nie przestaną tego robić! A trzeba w sobie wyhodować dumę za młodu, żeby móc iść przez życie! Wiesz co, jak pracowałam w George V (inny pięciogwiazdkowy hotel w Paryżu), tam zawsze guwernantki wzywały do każdego drobiazgu, jak się o czymś zapomniało. A więc trzeba było wrócić, poprawić, ale nie wystarczyło to, bo trzeba było jeszcze wysłuchać pouczenia, żeby o niczym nie zapominać, a minuty leciały, co później kumulowało się na większe opóźnienia, a tu za chwilę dzwonią, że kolejny pokój czeka, i jak tu się wyrobić?! Uwierz mi, nie można się tak dawać. Jak się z czymś nie zgadzasz, powiedz to, pokaż swoją siłę.
Te słowa miały wielki sens, absolutnie się z nimi zgadzałam i chyba nawet potrafiłabym je zastosować, gdyby nie chodziło o osobę Marie-Julienne. Któregoś dnia, nie pamiętam już co było najpierw, a co później, wybuchła między nami wielka kłótnia, już nie ukrywana za udawaną uprzejmością. Szczegóły sobie podaruję, napiszę o rezultacie. Po tym konflikcie miałam akurat kilka dni przerwy w swoim grafiku, więc mogłam nieco ochłonąć. Gdy wróciłam do pracy, na całe szczęście zastałam inną guwernantkę. Ale o to Emilie mi oznajmia, że dzisiaj muszę się wyrobić na czas ze wszystkimi pokojami, bo nie będą mogli mi zesłać pomocy. To samo oznajmiła mi później "guwernantka generalna", czyli jakby szefowa, czyli to było zaplanowane. Byłam absolutnie przekonana, że bardzo się w tej sprawie wstawiła Marie-Julienne. I ogólnie rzecz biorąc, nie miałam żadnych wyrzutów, mogli mi przecież odmówić pomocy, ale problem był taki, że nastąpiło to w dniu, w którym wyjątkowo zgodziłam się pracować - nie mogli znaleźć nikogo na zastępstwo - a normalnie miałam wtedy zawsze wolne, żeby nie musieć się śpieszyć na swoje zajęcia z tai-chi wieczorem. Gdy odebrałam swój poranny raport, serce mi zaczęło walić jak szalone. Oprócz tego wszystkiego, tego właśnie dnia dostałam wyjątkowo dużą liczbę pokoi - żadnych apartamentów, a więc 13 osobnych pokoi, co się równa 13 łóżkom i 13 łazienkom, a do tego dołożono mi wyjątkowo dużę liczbę departów! [Pokoje dzielą się na dwie kategorie pierwszeństwa - depart to pokój opuszczony przez gości, który trzeba naszykować dla nowych i te pokoje zawsze są pierwsze; recouche to pokój, w którym aktualnie mieszkają goście, i sprząta się je w drugiej kolejności, według zasady = trzeba pozyskać jak najszybciej nowych klientów, bo ci którzy już są, nie uciekną.] Tak więc maksymalnie duża liczba departów, jaką dostałam, to było pięć, a tego dnia dostałam ich sześć. Warto podkreślić podstawową różnicę - depart sprząta się minimum godzinę, recouche w zależności od pokoju można sprzątać od 20 do 60 minut. A więc im więcej departów, tym więcej pracy. A na mnie czekało wieczorne tai-chi! Zapowiadał się niewiarygodnie stresujący dzień. Narzuciłam sobie nieprawdopodobne tempo, maksymalnie skupiłam się na kolejności wszystkich wykonywanych czynności, aby nie stracić ani jednej minuty na myślenie co dalej. Postanowiłam nie dać im satysfakcji i nawet nie przyznałam się, że mam te wieczorne zajęcia, tylko po prostu zrobiłam wszystko, żeby wywiązać się z zadania i udowodnić samej sobie, że niemożliwe może być możliwym. I wiecie co? Skończyłam tego dnia pracę PRZED CZASEM, czyli parę minut przed 17 i musiałam CZEKAĆ na zajęcia przez ponad 45 minut! [Dla porównania: zawsze kończyłam pracę znacząco po czasie i nie dokańczając wszystkich pokoi.] Nie pytajcie mnie, jak tego dokonałam, bo sama nie wiem. Chyba adrenalina czy coś z tych rzeczy...
Kolejne dni pracy od tej pory miały wyglądać tak samo. Tylko ten pierwszy był najgorszy. Musiałam wypracować technikę "oszczędzania sił" rzecz jasna, kosztem pokoi - bo jak już napisałam, niemożliwa jest w tej pracy do pogodzenia szybkość i jakość robota. A zresztą wiedziałam, że już naprawdę nie mam nic do stracenia, bo lada dzień planowałam złożyć wypowiedzenie.
Któregoś z ostatnich dni nie śpieszyło mi się zanadto, więc zostałam godzinę dłużej, aby skończyć. Podczas porządkowania jednego z dużych apartamentów usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam, a powitała mnie Olga słowami: "Witaj, Kinga, udało mi się dziś skończyć dość wcześnie, więc pomyślałam, że ci pomogę". [Gwoli wyjaśnienia: pokojówki mają kartę dostępu do wszystkich pokoi, ale zabronione jest otwieranie nią tych, które nie są w naszym raporcie. To ma być takie prowizoryczne zabezpieczenie, że w razie gdyby klient zgłosił kradzież, sprawdza się kto otwierał drzwi do jego pokoju w ciągu całego dnia. Nie ma w tym za wiele sensu, bo w jaki sposób udowodnią, że to pokojówka, która sprzątała dany pokój, sprzątnęła sobie też jakieś dobro klienta? Na szczęście takie przypadki zdarzają się rzadko, i ani razu kiedy ja tam pracowałam.] Popatrzyłam na Olgę z wybałuszonymi oczami, czy ja dobrze usłyszałam? Skoro udało jej się skończyć wcześniej, mogłaby też wcześniej być w domu i mieć więcej czasu dla siebie tego wieczora. A ona z własnej woli stwierdziła, że z chęcią mi pomoże. Skąd się biorą tak bezinteresowni ludzie?
Kiedy tylko zaczęła mi pomagać, praca szła w tempie (pozwolę sobie na odrobinę poezji :D) molto vivace con fuoco allegrissimo. Nieodgadnione dla mnie pozostanie, skąd ona po całym dniu pracy miała jeszcze tyle siły. Prawdę mówiąc, przy jej pomocy mnie samej niewiele pozostało do roboty. Zadziwiła mnie za to jej metoda. Np. weszła do łazienki, odkręciła wszystkie krany z gorącą wodą, zostawiła je tak, po czym zabrała się za ścielenie łóżka. W odpowiedzi na mój pytający wzrok pośpieszyła z wyjaśnieniem. Wytłumaczyła mi, że sama prawie w ogóle nie używa chemicznych produktów do czyszczenia, i że jest to zwyczajowa praktyka wśród pokojówek. Wstrząsnęło mną, gdy powiedziała, że codzienne stosowanie chemikaliów szkodzi nie tylko na skórę - pomimo rękawiczek, ale także na drogi oddechowe i oczy, a ciągły kontakt z tymi produktami może mieć bardzo poważne zdrowotne skutki w przyszłości. Zamiast chemii wystarczy namoczyć zabrudzoną powierzchnię gorącą wodą i wszystko schodzi bez problemu, oszczędzając przy tym czas i zdrowie. Oczywiście to wszystko nielegalnie - guwernantki absolutnie zawsze każą na każdą możliwą powierzchnię stosować chemię wszelakich rodzajów i kolorów. Później poprosiła mnie, żebym jej pokazała jak ścielę łóżko, natychmiast mi przerywając. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to stąd biorą się moje bóle pleców! Olga wytłumaczyła mi, jak to robić, żeby po upływie czasu nie zwijać się z bólu. [Chociaż zauważyłam, że każda jedna pokojówka ma swój unikalny sposób na wykonywanie tych czynności.] Podobnie z odkurzaniem - wyłącznie wtedy, gdy okruchów jest na tyle dużo, że nie opłaca się ich pozbierać ręcznie. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że ta praca jest tak szkodliwa dla zdrowia! Sprzątamy dalej, po czym Olga dowódczym tonem spytała mnie nagle "pijesz wodę? ile wypiłaś dzisiaj?", odpowiedziałam, że niewiele, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, na co Olga zareagowała sprzeciwem i rozkazem wypicia wody w tej chwili: "Nigdy nie przedkładaj pracy nad swoje zdrowie, to ty tu jesteś najważniejsza, nie robota!". Nie miałam odwagi nie posłuchać...
Dzięki jej pomocy praca szła jak po maśle, a ponadto miło sobie mogłyśmy pogawędzić. W trakcie rozmowy odkryłam, że Olga nie tylko skończyła konserwatorium muzyczne, ale ponadto jest aktorką! Dużo występowała w teatrze w Rosji i na Ukrainie, ale po przyjeździe do Paryża zaprzestała, bo podobno tutejsze rozumienie teatru i styl gry znacznie odbiegają od wschodnich tradycji. W trakcie pracy towarzyszył nam akompaniament orkiestry, która bardzo często ustawia się pod Luwrem i gra znane utwory dla turystów, usiłując sprzedać swoje płyty. Zawsze kiedy pracuję w pokojach, których okna wybiegają na zewnętrzną stronę, otwieram je na oścież i słucham z przyjemnością a to Mozarta, a to Brahmsa, a to Vivaldiego... Olga roześmiała się i powiedziała "tak ,tak, moi mili, gracie pięknie, ale prędzej czy później i tak spotkamy się w hotelu!". Nie było w jej słowach ani trochę złośliwości, tylko znajomość branży - tak ciężko wybić się muzykom. Sama zresztą miałam już okazję poznać wielkie talenty, których albumy z radością widziałabym w sklepach, ale którzy muszą zarabiać na życie pracą tak oddaloną od powołania... W innej chwili wyznałam, ze zupełnie nie jestem w stanie pojąć, jak ludzie mogą płacić takie astronomiczne sumy za spędzenie nocy w takim hotelu [najtańszy pokój dwuosobowy bez śniadania za noc: 650 €; większe ponad 1000 €]. W wystroju pięciogwiazdkowy hotel naprawdę niewiele się różni od zwykłych dwóch gwiazdek, podstawowa różnica to chyba tylko reputacja... Ale jak w ogóle można wydawać tyle pieniędzy na spanie w używanej pościeli, kąpanie się w wannie, z której przed tobą korzystały tysiące, a wszystko naszykowane jest tylko na pokaz (jak np. marmurowe powierzchnie w łazienkach pokryte zaciekami, których nie da się domyć - zwykłe kafelki byłyby o wiele praktyczniejsze)? Skwitowałam, że gdybym sama dorobiła się takich pieniędzy, stokrotnie wolałabym je wydać na dalekie wojaże i te sprawy, a z pewnością nie na pięciogwiazdkowe logo. Olga znów się roześmiała, że się absolutnie ze mną zgadza, a jej dorosły syn wciąż ją pyta, czy to jest prawda czy tak naprawdę się dzieje, że ludzie są tak zaślepieni sztucznym luksusem i wydają na to majątek tylko dlatego, że ich stać. Nie do wiary.

Tak więc po trzech miesiącach pracy w końcu zdecydowałam się opuścić to miejsce, które nauczyło mnie, że  bogactwo jest złudzeniem, ale także, że bogacz wcale nie musi na takiego wyglądać - bardzo wielu gości wyglądało zwyczajnie, mieszczańsko, niektórzy powiedziałabym nawet niechlujnie; już nie komentując ich kultury, niejednokrotnie tak odbiegającej od zasobności portfela. Doświadczyłam różnych reakcji ze strony klientów, niektórzy byli bardzo sympatyczni i uprzejmi, inni potrafili tylko rozkazywać i składać zażalenia. Przekonałam się, że za nic w świecie nie chciałabym skończyć studiów tylko po to, żeby zarabiać pracując w hotelowym zarządzie - to musi być najnudniejsza praca na świecie, momentami było mi żal tych wszystkich guwernantek zajmujących się weryfikacją czystości kibli i innych młodych dziewczyn całe dnie siedzących przed komputerami i w porze obiadu odgrywających aktorsko role poważnych businesswomen. I rzecz najważniejsza, to nauka zaczerpnięta od Olgi - duma, pewność siebie, dbałość o swoją kondycję i zdrowie zawsze należy przedkładać nad tempo i jakość pracy. A oprócz tego dała mi wspaniałą lekcję serdecznej bezinteresowności.

Na zakończenie tej hotelowej przygody mam jeszcze jedną anegdotę - taki pamiętnik "z życia pokojówki", mała przygoda, którą spisałam już dawno temu.

Dzisiaj jest dobry dzień. Wszystko idzie jak po maśle, tempo mojej pracy na piątym biegu, personel bardzo życzliwy, goście się nie panoszą, aż chce się śpiewać do rury od odkurzacza! Zrobiłam dziś o jeden pokój więcej przed obiadem niż zawsze i wcale nie opłaciłam tego większym zmęczeniem. Przeciwnie, mam sił do pracy jak nigdy! Przyszedł czas na upragnioną nagrodę - syty, hotelowy obiad. Dziś pracowałam na czwartym piętrze, a tzw. kafeteria jest na minus pierwszym. Nie zostało dużo czasu, bo bufet jest otwarty tylko przez dwie godziny dziennie, więc lepiej się pośpieszyć. W podskokach idę do windy, wciskam guzik - a niech to szlag! - zablokowana! Co teraz, co teraz? Kto to pomyślał, żeby w tak wielkim hotelu zbudować tylko jedną windę dla personelu? I to w dodatku tak wolną! Żeby dostać się z czwartego piętra do kafeterii, potrzeba chyba z dziesięciu minut, wliczając czekanie na windę i pokonanie całego labiryntu korytarzy na piętrze służbowym. Już mnie nie obchodzi, że znowu wtargnę do bufetu w ostatniej chwili, ja po prostu jestem głodna jak wilk i nie mam pojęcia, jak się teraz dostać na dół! Chwila myślenia, przypomniałam sobie, że są schody. Wprawdzie nie są one do użytku pokojówek, ale teraz gwiżdżę na to. Zbiegam po schodach, ale nic z tego! One prowadzą tylko do antresoli, między poziomem zerowym a pierwszym, a winda jest nadal zablokowana.  Wracam na górę, szukając po korytarzach kogoś z personelu - znów nic z tego, wszyscy już wcinają w stołówce na dole. Chwila, słyszę jakiś odkurzacz! Mohammed!
- Mohammed! Powiedz mi szybko, gdzie jest druga winda? Muszę zjechać na dół, a główna jest zablokowana!
- Co mówisz, Kinanga? Druga winda? A czemu nie użyjesz pierwszej? - wykrzyczał Mohammed poprzez szum odkurzacza, a ja sobie pomyślałam, że po dwóch miesiącach mógłby się w końcu nauczyć, jak brzmi moje imię, tym bardziej, że mam je wypisane na plakietce... (innego dnia nazywałam się Kininga)
- Jakiś dureń nie domknął drzwi na innym piętrze!
- Aa. Naprzeciwko pokoju 111, tam są drzwi.
Biegnę do 111, szukam drzwi... jakich drzwi? Hmm, niby jest tu drewniany fragment ściany, ale nie ma żadnej klamki - zawsze myślałam, że to element boazerii. I jak to niby otworzyć? Myśl gorączkowo, myśl. Ooo. Tego wcale nie trzeba ciągnąć paznokciami zaczepionymi o framugę, wystarczy... popchnąć. Otwieram, a tam na końcu małego korytarza, niczym światłość w ciemnym tunelu - winda! Wciskam guzik, nie ten, wciskam drugi, czekam. Minutę, dwie... Ooch! Drzwi się otwierają! Rzucam się na nie jak wygłodniałe stado lwów na biedną sarnę i... I czekam. Aż się zamkną... Pół minuty, minuta. Ooch! Jedziemy! Mój Boże, nie do wiary, po tym całym zamieszaniu, po tym szamotaniu się po wszystkich hotelowych korytarzach, po odkryciu nieznanych lądów (czyt. pomieszczeń gospodarczych, o których po dwóch miesiącach pracy wciąż nie miałam pojęcia), czyżbym w końcu po tym wszystkim dotarła na upragniony poziom -1?!
No, dotarłam. Tylko, cholera jasna, nie mam pojęcia, w której części tego poziomu wylądowałam. Wygląda na część kuchni... Albo jakieś magazyny. Pobłądzę trochę, trudno, może za którymś rogiem trafię na kogoś bardziej zorientowanego. Oby tylko zanim zamkną mi bufet!
Obiadowi nareszcie stało się zadość. Praca ciężka, ale wynagrodzenie sowite! To, co mnie zdumiło już pierwszego dnia, to fakt, że personel ze wszystkich stanowisk je w tym samym miejscu i to samo jedzenie. Pod tym względem nie ma kategorii lepszych i gorszych. Szefowie w garniturach, kamerdynerzy we frakach, obok serwis techniczny i pokojówki. Oczywiście wszyscy pogrupowani przy stołach stanowiskiem. A jak się można najeść! Oprócz głównego posiłku, na który można sobie wybrać jeden z dwóch rodzajów dobrze przyrządzonego mięsa, warzywa i dodatki, jest jeszcza kilka typów surówek i sałatek, bagietki, sery i wędliny, napoje, jogurty, desery czekoladowe, ciasto i owoce. Jedyne zróżnicowanie stanowisk polega tu na tym, że guwernantki (a nawet serwis techniczny!) mają na zjedzenie tych wszystkich pyszności 60 minut, zaś pokojówki (jako jedyne) 20. To znaczy, że trzeba wrzucić do żołądka, popić i dalej zasuwać. Z ociężałym brzuchem. Podczas gdy guwernantki przez godzinę siedzą i rozmawiają, po to, by po posiłku robić to samo, tylko że w innym miejscu - przy biurku, a nie przy stole. Ot, cała różnica. Naprawdę mam wrażenie, że one zbytnio się nie przepracowują :-).
Po posiłku, najedzona i szczęśliwa, udaję się w podskokach (choć nieco mniej energicznych niż przed obiadem) do windy. Wciąż niedziałającej windy. Razem ze mną czekała jedna z tych pracowniczek, która zajmuje się siedzeniem-za-biurkiem-i-gapieniem-się-w-monitor. Stan rzeczy ją zdenerwował, odeszła, a ja za nią, myśląc, że mnie zaprowadzi do drugiej windy, która musiała znajdować się w miejscu niemożliwym do zlokalizowania w gąszczu krętych korytarzy i tajemniczych pomieszczeń. Doszła jednak w inne, nieznane mi przedtem miejsce, i już chciała w nim zniknąć, kiedy uświadomiłam jej swoją obecność. Spytałam o windę, a ona mi wyjaśniła mniej więcej tak "pójdź prosto, skręć i będzie". Błądziłam długie minuty w samotności. Aż w końcu trafiłam w miejsce, gdzie kręciło się wyjątkowo dużo ludzi, w większości mi nieznajomych.
Bo pracując w miejscu takim jak to, nie sposób chyba kiedykolwiek poznać wszystkich członków personelu. Jest ich setki, pracują na różne zmiany, w różnych dniach i godzinach, mają różne tajemnicze biura i pomieszczenia gospodarcze, w których "urzędują", a niektórzy pojawiają się i znikają zupełnie znikąd i donikąd, jak duchy. Swoją drogą, chciałabym mieć kiedyś czas podczas pracy na przeczytanie broszur dla gości, opowiadających historię tego hotelu, a które przerzucam w swoich dłoniach codziennie po kilkanaście razy. Ale niestety - pracując nie mam czasu usiąść, a co dopiero czytać. Za to przynajmniej mogę trochę pomyszkować w bibelotach gości ;-).
Tak więc trafiłam do kolejnego pomieszczenia gospodarczego, pełnego zabieganych kucharzy, gdzieś w pobliżu kręcili się pracownicy serwisu. Kucharze wyraźnie dostrzegli bezradne zagubienie w moich oczach i zanim zdążyłam o cokolwiek spytać, zaraz kilku z nich wyprzedziło mnie z odpowiedzią. Niestety nikt nie miał czasu, żeby mnie odprowadzić do tej nieszczęsnej windy, więc ich uprzejme wyjaśnienia dały mi znów tyle, że zabłądziłam w innym pomieszczeniu. Tam spotkałam Stephanie, wice guwernantkę generalną, czyli szefową większości personelu. Stephanie jest młoda, śliczna, sympatyczna i urocza, chętnie się wszystkich pyta o samopoczucie, rozwiązuje każdy problem i nigdy nie jest w złym humorze (ekhem... wkrótce po napisaniu tego tekstu miałam okazję poznać drugą stronę jej oblicza, a mianowicie twardą babę, która potrafi się wściekać o głupoty... Cóż, to tylko potwierdza, że nikt nie jest idealny.) To ona przeprowadziła ze mną rozmowę kwalifikacyjną i zatrudniła mnie w hotelu (jak do tego doszło, to temat na osobną historię) a co teraz najistotniejsze - wskazała mi upragniony hotelowy środek transportu. Oprócz mnie, do windy wsiadły jeszcze inne osoby, a ja się zagapiłam, i zamiast wysiąść na swoim piętrze, poszłam za nimi. Zorientowałam się z tego faktu, gdy zdążyłam już daleko pomaszerować hotelowym korytarzem, i byłam znacznie bliżej drugiej windy, która zdążyła się w między czasie odblokować. Wsiadłam do niej, mając nadzieję, że kiedyś w końcu znajdę się na swoim piętrze. Jadę, jadę, stop, wsiadają kolejne osoby, ale chwila, ja chciałam jechać na górę, a te osoby na dół, no pięknie, znowu wylądowałam na poziomie -1. Od co najmniej 15 minut kręcę się po całym hotelu usiłując wrócić do swojej pracy i teraz znowu wylądowałam w punkcie wyjścia! Pech chciał, że gdy otworzyły się drzwi, stała przed nimi Stephanie, która te 15 minut temu osobiście zaprowadziła mnie w to samo miejsce. Na mój widok lekko uniosła brwi i z mocno zdezorientowanym wzrokiem rzekła: "O, Kinga, widzę, że dziś wypróbowujesz wszystkie windy"...


Przypomniała mi się jeszcze jedna zabawna sytuacja, gdy sprzątałam jeden z pokoi kilka dni pod rząd, zawsze znajdując dużo drobnych monet rozsypanych na biurku, które bez skrupułów wrzucałam sobie do kieszeni - skoro klientowi nie były potrzebne, to mnie się przydadzą, a co! Oczywiście nie był to napiwek, bo napiwki zostawia się na łóżku albo na stoliku nocnym, a ponadto te monety były wymieszane z walutami zagranicznymi, ale i tak je sobie wzięłam, bo przecież były na wierzchu. Ani razu nikt mnie nie nakrył, ale któregoś dnia z kolei goście zdążyli wrócić do pokoju w trakcie gdy ja tam jeszcze byłam. Popatrzyłam z przerażeniem, że facet się zaraz zorientuje, że znów zwinęłam jego drobniaki. Nic jednak nie powiedział, więc czym prędzej się usunęłam z jego pokoju, zanim zmieni zdanie. Odetchnęłam z ulgą, gdy tylko wyszłam na korytarz, ale za moment ten pan wychynął z pokoju, patrząc prosto na mnie! O nie, on do mnie idzie! Czekałam z walącym sercem oczekując zganienia za mój niecny występek, a on tylko podszedł, wyciągnął rękę, powiedział dziękuję i wręczył mi... naprawdę sowity napiwek! Wniosek? Robienie z siebie głupa czasami popłaca.


Kolejnych kilka tygodni spędziłam w utęsknionym domu w Polsce na feriach bożonarodzeniowych, a po powrocie wpadłam w głęboki dół. Miałam wiele Marzeń, ale tak niewiele środków do ich spełnienia... Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo wkrótce nauczyłam się, że posiadanie środków naprawdę zależy wyłącznie od działania wyobraźni. Zresztą już wiedziałam, czym jest bogactwo... właśnie bujną wyobraźnią! Odrobina determinacji jest największym sojusznikiem w drodze do spełnienia swoich pragnień.





Ciąg dalszy niełatwych wspaniałego początków nastąpi niebawem ;-)

1 komentarz:

  1. Podziwiam Cie naprawde! Jestem ciekawa ciagu dalszego ;)

    OdpowiedzUsuń