O jednej takiej, co włamała się do Neverlandu








Wszystkie zdarzenia, osoby i miejsca opisane w tej historii są prawdziwe. Tekst ten powstał w ciągu czterech miesięcy od mojego powrotu do domu, a w trakcie podróży prowadziłam jedynie bardzo sporadyczne notatki. Za pomoc przy realistycznym odtworzeniu wszystkiego, co przeżyłam w trakcie tej przygody, służyła przede wszystkim moja pamięć i fotografie. Niemniej zapewniam Czytelników, że włożyłam w tę opowieść mnóstwo serca, aby przekazać każde zdarzenie dokładnie w taki sposób, w jaki je odczuwałam, i że żaden z opisów nie jest podkolorowany, wzbogacony ani zubożony o jakikolwiek detal. Urozmaicenie tekstu stanowią albumy zdjęć widoczne po prawej stronie, o tytułach analogicznych do treści. Zalecam jednak obejrzenie ich dopiero po przeczytaniu całości - w końcu temu służy słowo pisane, aby pobudzać wyobraźnię.

Ten rozdział poświęcony jest przede wszystkim Michaelowi Jacksonowi, ale mam nadzieję, że moja historia wciągnie także Czytelników zupełnie nie związanych z Jego osobą.



















Cała moja podróż do Stanów Zjednoczonych była nawiedzona dziwnym uczuciem, nawracającym wspomnieniem sprzed kilku lat. Stan mojego umysłu był wtedy zupełnie inny, dusza jeszcze całkiem naiwna, a cały mój byt wyznaczało dążenie do spełnienia niemożliwych Marzeń. Słowo to nie bez powodu zwykłam pisać wielką literą, czego nauczycielka języka polskiego nie omieszkiwała oznaczać mi jako błąd. Ale ja wiedziałam swoje, Marzenia mają tak wielkie znaczenie w życiu, że nie wolno ich degradować do poziomu przeciętnego rzeczownika.
Przez prawie dwa miesiące przemierzałam ogromne przestrzenie niemal nietkniętej przez człowieka natury, lasy, pustynie, góry, kaniony i rzeki. Ta tułaczka napawała mnie szczęściem, choć nieraz musiałam się zmierzyć z niesprzyjającymi okolicznościami. Niewiadoma jutra, każdy dzień zupełnie inny od poprzedniego, to dodawało mi sił. Gdy było mi wspaniale, nieziemsko wręcz w rozkoszy samotności na łonie dzikiej natury, nauczyłam się szanować potęgę jej istoty. Tak jak nasyca życiem, podobnie może je i odebrać, gdy tylko zapomni się o jej sile. Ale także gdy było źle, gdy sytuacja zdawała się być beznadziejna, zawsze zdarzało się coś niespodziewanego, choć jednak oczekiwanego, co mnie ocalało. Wryłam sobie w serce słowa, żeby nigdy nie tracić nadziei i nigdy, przenigdy się nie poddawać. No dobrze, czasami warto sobie odpuścić, powiedzieć „teraz mi się to nie uda, ale mam całe życie przed sobą”. Czasami tak można – ale nie, gdy chodzi o spełnianie Marzeń. Tych nie wolno ignorować, bo gdy raz się je utraci, można już nigdy nie odzyskać, a to one wyznaczają w życiu sens.
Właśnie ta ostatnia myśl towarzyszyła mi przez całą tę niesamowitą podróż. W momentach największej satysfakcji wwiercała mi się w mózg i nie dawała spokoju. Bo ja kiedyś odpuściłam. Cel, który wtedy sobie wyznaczyłam był zbyt trudny i po prostu zrezygnowałam. Innym razem, myślałam. I teraz, gdy to Marzenie zdawało się być w końcu tak blisko, było już za późno. Ale już dawno postanowiłam sobie o tym zapomnieć, bo przecież niczego nie zmienię. Idź swoją drogą, masz nauczkę na przyszłość, a rozpamiętywanie błędu go nie odwróci. Ale na pewnym etapie mojej podróży zdałam sobie sprawę, że jednak coś mogę zrobić. Zadośćuczynić swojej młodzieńczej naiwności. W jednym momencie podjęłam decyzję. Koniec tej przygody musi być triumfem. Zrezygnuję z innych planów, ale nie z tego. Spróbuję ten jeden raz. Choć oczywiste było, że jest już za późno, to coś jednak mówiło mi, że może wcale nie.
Wiele miałam spotkań z Michaelem w ciągu tych dwóch miesięcy. Ameryka, Jego ojczyzna, uwielbiała wysławiać imię swoich tragicznych bohaterów, toteż teraz Michael przechodził w Stanach swój istny renesans. Bardzo często do moich uszu dobiegała skądś Jego muzyka. Czy to z radia w czyimś samochodzie, gdy jechałam autostopem, czy to ze stacji benzynowej albo z jakiegoś sklepu, wszędzie dało się ją słyszeć. Podobnie z wizerunkami. W samym tylko Las Vegas napotykałam się na Jego zdjęcia, plakaty, rzeźby, napisy, rekwizyty, maszyny w kasynach – jednorękich bandytów, czy cokolwiek co się z Nim wiąże. Nie powiem, żeby to było niemiłe! A gdy przy takiej okazji wyrażałam swoje zadowolenie, towarzyszący mi ludzie zawsze podzielali mój pogląd. Dla przykładu – gdy jadąc z kimś samochodem z radia dobiegał mnie Ten głos, mówiłam „o, to Michael! Możesz podkręcić?” – z reguły odpowiedź brzmiała „jasne, Michaela zawsze!”. Bardzo mile zostałam zaskoczona zaraz drugiego dnia mojej podróży, gdy zwiedzałam Golden Gate Park w San Francisco. Dowiedziałam się o istnieniu tzw. Hippie Hill, ulubionego wzgórza hipisów w latach ’60-tych, więc oczywiście musiałam tam pójść, aby się przekonać, że hippie-tradycja jest kontynuowana do dzisiaj, bowiem wielkie zielone wzgórze pełne było wylegujących się leniwie grup hipisów w każdym wieku, zwykle w towarzystwie psich kompanów i gitar. Zafascynowało mnie to towarzystwo, więc spytałam jednej z takich grup, czy mogę się dosiąść. Oczywiście był pies – husky Sirius i gitara. Zostałam serdecznie zaproszona do kręgu i od tej pory przez kilka godzin wspólnie i radośnie… robiliśmy absolutnie nic. Hipisi wypracowali w sobie fenomenalną zdolność do cieszenia się chwilą. Przez całe popołudnie nic tylko siedzieliśmy i od czasu do czasu zamienialiśmy kilka słów, co kilkanaście minut ktoś brzdąknął w kilka strun gitary, a ktoś inny pogłaskał psa, a czasami długie minuty spędzaliśmy wyłącznie na milczeniu. Było ich pięcioro: muzyk Joshua, właściciel Siriusa Eric, bracia Jeff i Andrew oraz Anna. W pewnej chwili zauważyłam, że ta dziewczyna, nieco oddalona od reszty grupy, patrzy rozmarzona w dal i się uśmiecha, prawie wręcz śmieje. Spojrzałam w tym kierunku, co ona, ale nie było tam niczego interesującego. Spytałam, co wywołuje w niej taką radość, na co odparła: „tam, w dali… spójrz, te drzewa, one są takie piękne…”. Dla rozwiania wątpliwości: nie, oni niczego nie brali. Po długich godzinach spędzonych na rozmawianiu o muzyce, podróżach i życiu, dołączył do nas jeden sporo starszy facet z około 10-letnią córką (wcieloną Pippi Langstrum wypisz wymaluj), także hipis, zdobił go do tego hawajski naszyjnik. Wszystkich tych ludzi cechował zupełnie beztroski styl życia. Podczas gdy dziewczynka usiłowała dzielnie wdrapać się na tzw. Drzewo Janis Joplin (dowiedziałam się, że było jej ulubionym i często tu przychodziła, aby siedząc na nim komponować piosenki – dziwnie z czymś mi się to kojarzy), jej ojciec pokazał niewielką czarną skórzaną teczkę, w której trzymał różne bezwartościowe skarby, jakieś wycinki, papierki, odznaki i inne drobiazgi. Najwyraźniej chciał się nimi pochwalić, ale co to… pierwszą rzeczą, którą wyjął z teczki, była mała karteczka kolekcjonerska ze zdjęciami Michaela z ery Thrillera, a z tyłu dodano ciekawostkę, że pierwszym nagraniem, jakie Michael kupił w życiu było „Mickey’s Monkey” Smokey’ego Robinsona and The Miracles z wytwórni Motown, w której już kilka lat później Michael zaczął nagrywać własne utwory. Na dole widniał mały napis „1984 MJJ Productions, Inc.” – zabytek! Facet miał niewielką kolekcję tych kart, każda była inna, a ja już piałam z zachwytu, wobec czego mój dobroczyńca spytał: „chcesz? To będzie w takim razie prezent na pamiątkę dla ciebie”. Wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, pozostali, którzy słuchali raczej zdecydowanie mocniejszego rocka, przypomnieli o sobie, że też uwielbiają Michaela, a jeden z nich wyprosił u faceta jeszcze jedną taką pamiątkę, ponieważ jego młodsza siostra jest wielką fanką. Chwilę o Nim porozmawialiśmy i wszyscy jednogłośnie przyznali, że bardzo cenią Michaela i Jego twórczość.
W trakcie tej podróży zdałam sobie sprawę, jak różni ludzie, różne środowiska, różne gusty i różne style życia składają się na ogromną społeczność fanów Michaela.
Dłuższy czas po tym zdarzeniu, przy okazji wspinania się w Wielkim Kanionie, poznałam pewnego Wietnamczyka, który towarzyszył mi w dwudniowej wyprawie, dzięki czemu mieliśmy mnóstwo czasu na rozmowy. Drugiego dnia, w trakcie kilkugodzinnej przerwy na przeczekanie najgorszych upałów, zwykła pogawędka o życiowych inspiracjach przeniosła nas na temat Michaela. Vu, mój przyjaciel, przyznał, że nie interesował się Nim za bardzo aż do Jego śmierci, co jest wspólną prawdą dla wielu ludzi, ale zaskoczyło mnie, że tak chętnie i z dużym zainteresowaniem słuchał mojej opowieści o Michaelu. Zwykłam swoimi historiami retuszować sylwetkę MJ, jaką ludzie z reguły sobie wyobrażają – bo to, co wiedzą z mediów, to procesy o molestowanie, operacje plastyczne, masa dziwactw, wieczny chłopiec i łapanie się za krocze. A ja z tego skrzywionego obrazu usuwam medialny filtr rzeczywistości, opowiadam prawdziwą historię oskarżeń przeciwko Michaelowi, dlaczego zmienił swój wygląd, o bielactwie, o dzieciństwie, czy bardziej jego braku, a przede wszystkim o nadzwyczajnej osobowości, umiłowaniu życia i uzdrawianiu świata. Zdarza się, że niektórzy nie chcą tego wszystkiego słuchać, bo „prawda” medialna tak bardzo zakodowała im się w głowach, że to właśnie moje słowa brzmią zupełnie nierealnie, ale ani razu nie zdarzyło mi się to w USA – choć w Polsce zdarzało się aż nadto często, że na jakąkolwiek wzmiankę o MJ, ludzie wzdychali „a tak, ten czarny co się wybielił; ten, który straszył dzieci; ten, któremu odpadał nos” i tym podobne idiotyczne teksty. Vu z dużą ciekawością wysłuchał całej opowieści, a do tego uświadomiłam sobie, że miał o wiele większą wiedzę niż się początkowo przyznawał i naprawdę nieźle znał twórczość Michaela, a do tego czasami swoimi wnioskami wręcz mnie wyprzedzał – np. gdy opowiadałam o procesach, nim skończyłam zdanie potrafił stwierdzić „ach, więc to dlatego…”.
Jakiś czas później poznałam w Las Vegas fenomenalnego muzyka rockowego, Kyle’a. Jego utwory zachwycały mnie perfekcją, każdy był idealnie dopracowany, z własnym tekstem, muzyką, aranżacją, wokalem i akompaniamentem gitary. Po kilku dniach stał się moim dobrym przyjacielem. Spytałam go któregoś razu, czy w swojej twórczości ma jakiś główny muzyczny autorytet, kim się najbardziej inspiruje. Odpowiedział, że… Michaelem, chociaż muzyka Kyle’a była inna niemal pod każdym względem od tej MJ. Wyraziłam swoje zdziwienie, a Kyle odparł, że to właściwie nie brzmienie muzyki Michaela go tak inspiruje, co jej wymowa i serce, jakim jest nasycona każda nuta, znaczenie słów i przekaz kierowany do odbiorców, a także zapis własnych trosk i przemyśleń w postaci poezji.
Wiele miałam takich „spotkań” z Michaelem obecnym w świadomości ludzi napotkanych na drodze i każde jedno przynosiło uśmiech na moje oblicze.
Zwiedzałam Las Vegas, pamiętając, że Michael bardzo lubił spędzać tu czas, w końcu to świątynia rozrywki, a On niczego tak nie lubił, jak zabawy. Zawędrowałam do Mandalay Bay, kasyna jak każde inne, pełne maszyn do tracenia pieniędzy i zmyślnych ozdób mających przyciągać ludzi złudzeniem luksusu i fortuny, która na nich czeka, gdy tylko włożą pierwszego dolara. Z tej sali uciekłam do dalszych korytarzy, które mieściły centrum handlowe. Jeden sklep mnie zainteresował, nazywał się „The Art of Music”. Po wejściu odkryłam, że to agencja zajmująca się sprzedażą autografów i rekwizytów artystów o różnej randze, od wielkich rockmanów i aktorów sprzed lat aż po Lady Gagę. Przyglądałam się wielkiej ścianie pełnej najróżniejszych autografów oprawionych w wielkie ramy z dodatkiem zdjęć. Była tam nawet kolekcja sygnatur wszystkich prezydentów Stanów Zjednoczonych. Przyszło mi na myśl, żeby o coś spytać ekspedientów. Podeszłam do lady:
- A właściwie, to jak wy te wszystkie autografy pozyskujecie?
- Różnie, czasami szczęśliwcy, którym udało się zdobyć oryginał z rąk artysty przynosi go do nas, żeby zarobić, czasami to sami artyści przychodzą tu, zostawiają zygzak na kawałku papieru i cieszą się z łatwej gotówki, a czasami to my sami prosimy znanych i lubianych o taką przysługę, oczywiście nigdy nie za darmo. Mamy tutaj niemal wszystkich, nawet Michaela Jacksona…
- Michaela Jacksona? Tutaj, w tym sklepie? Możesz mi pokazać?
- Mamy mnóstwo jego oryginałów w kolekcji! Choćby ten tutaj – zaprowadził mnie do innego fragmentu ściany, na której wisiała wielka rama, a w niej zdjęcie Michaela i nieduży bębenek z autografem „To Brad – Heal the World – Love – Michael Jackson”, samo nazwisko napisane w tym charakterystycznym dla MJ stylu, zresztą cały napis nie budził wątpliwości, że to pismo Michaela, w dodatku wcale nie łatwe do odczytania. – Ten egzemplarz przyniósł nam jeden z fanów, ale kilka lat temu sam Michael nas odwiedził…
- Naprawdę, był tutaj?
- No, nie dokładnie w tym sklepie, w naszej innej siedzibie, w kasynie Planet Hollywood, które dawniej było Alladinem. Smithy, ty go wtedy spotkałeś, prawda?
- Tak, ale kiedy to było… 2003 albo 2005. Lata temu. – odpowiedział Smithy, ale nie dodał nic więcej poza tajemniczym uśmiechem dumy, że właśnie jemu udało się tam wtedy być. Tymczasem Paul, mój pierwszy rozmówca, zaoferował:
- Jak chcesz to mogę ci pokazać zdjęcia z tego spotkania i inne obiekty naszej kolekcji – i zaprosił mnie za ladę do komputera.
- Czy chcę? Żartujesz? – Paul pokazał mi zdjęcia eleganckiego Michaela wśród ekspedientów we wnętrzu sklepu wyglądającego bardzo podobnie do tego, w którym się znajdowaliśmy, a także całą kolekcję zdjęć obiektów, które niegdyś mieli w sprzedaży: ogromną ilość oprawionych w ramy podpisów z różnych źródeł, ozdobionych zdjęciami i czasami małymi rekwizytami związanymi z artystą. – I on tak po prostu przyszedł tu i powiedział, że chce złożyć autograf?
- Można tak powiedzieć, wiesz, Michael z reguły jak przyjeżdżał do Las Vegas to po to, aby zrobić zakupy, więc potrzebował świeżej gotówki. Przed rozpoczęciem myszkowania po sklepach wchodził do nas, zostawiał podpis, i załatwione. Pół miliona za autograf, nieźle co? – Tutaj się zawahałam czy on sobie ze mnie żartuje, czy naprawdę aż tyle zabulili za podpis. Przypomniałam sobie sceny z filmu BashiTa, kiedy Michael robił zakupy i jak lubił, gdy mu dawano specjalne zniżki, bo przecież celebryta celebrytą, ale oszczędzać też lubi. Rozbawiło mnie to.
- No tak, Michael lubił Las Vegas, wiem że mieszkał tu przez jakiś czas, wiesz może który to był hotel?
- Tak, mieszkał tu, ale wcale nie w hotelu, on miał tu własny dom! – zagiął mnie tą informacją, wcale o tym nie wiedziałam. – Po jego śmierci i w jej rocznice fani zbierali się pod bramą i zostawiali kwiaty i różne pamiątki.
- Wow, wiesz gdzie jest ten dom? – spytałam w nikłej nadziei.
- Hmm, gdzie to było… Nie pamiętam dokładnego adresu, ale wiem, że to dość daleko od centrum. Jak chcesz, mogę spróbować to znaleźć.
- Tak, proszę! – wydusiłam podniecona, a Paul wystukał zapytanie w telefonie i za chwilę mi mówi:
- 2710 Palomino Lane, spójrz, jest tu nawet dokładne zdjęcie bramy – moja ekscytacja rosła z sekundy na sekundę. Podziękowałam za wszystkie informacje i pokaz kolekcji i postanowiłam czym prędzej skończyć zwiedzanie tego miejsca i spróbować dostać się pod wskazany adres.
Zaraz po opuszczeniu „The Art of Music” rzuciła mi się w oczy bardzo ciekawa wystawa fotografii przyrodniczej, która niestety mnie wchłonęła i zabrała sporo czasu, a gdy już się ocknęłam, że misja czeka, zdałam sobie sprawę, że nie mam zielonego pojęcia jak tam dotrzeć i jak w ogóle działa komunikacja miejska. Kogo by tu zapytać? Postanowiłam wrócić do tamtego sklepu.
- Hej, czy jest tu jeszcze Paul? Mam do niego pytanie – na miejscu zastałam Smithy’ego.
- Niestety już skończył pracę na dzisiaj, ale może ja będę ci w stanie pomóc?
- Noo… chyba tak. Wiesz, chciałam się dostać pod ten adres, który mi podał Paul. Wiesz jak tam dojechać, zważywszy na to, że nie przemieszczam się własnym samochodem?
- Nie znam się na autobusach, ale możemy poszukać. – Co za złoty człowiek, w godzinach pracy oddał się mojej misji i spędził naprawdę długie minuty na szukaniu odpowiednich informacji w internecie. Gdy już namierzyliśmy adres, pojawiły się problemy ze znalezieniem odpowiedniej linii autobusu, co i tak było zbawieniem, że one w ogóle istniały, bo w znacznej większości amerykańskich miast prywatny samochód jest jedynym środkiem komunikacji. Ale oto udało się znaleźć linię, która jedzie dokładnie przez Palomino Lane! No to teraz kolejna przeszkoda, bilety i przystanki. Strip w Las Vegas jest chyba największą, najszerszą i najdłuższą ulicą, jaką w życiu widziałam, a Smithy nie miał pojęcia gdzie znajduje się najbliższy przystanek tej linii i gdzie kupić bilety. Wciągnął pozostałych pracowników galerii do pomocy. Jeden z nich pracował kiedyś w komunikacji miejskiej i twierdził, że bilety do tego miejsca będą mnie sporo kosztowały, bo są czasowe, a aby tam dojechać będę potrzebowała co najmniej godzinę. Ponadto najbliższy kiosk z biletami znajdował się dość daleko. Nic mnie to nie interesowało, byłam gotowa iść i jechać daleko, byle tylko się tam dostać. W końcu uzyskałam wszystkie potrzebne informacje, i wyrwałam się czym prędzej w drogę, w biegu jeszcze kłaniając się z wdzięczności wspaniałym pracownikom galerii „The Art of Music”.
Po długich minutach znalazłam przystanek autobusowy przy głównej ulicy Strip – trochę się zeszło zanim tam dotarłam, bowiem powierzchnia kasyn jest tak ogromna, że nawet wewnątrz pojedynczych pomieszczeń umieszczane są drogowskazy, aby się przypadkiem klient nie zgubił – tj. aby nie znalazł drogi wyjściowej, tylko został jak najdłużej w kasynie i roztrwonił jak najwięcej szmalu. Ale nareszcie, oto jestem. Zostałam uprzedzona, że biletów nie kupuje się w autobusie, więc wpadłam w małą rozpacz, bo nigdzie nie było żadnego budynku ani automatu, gdzie mogłabym kupić bilety, ale stwierdziłam, że co ma być, to będzie i jakoś tam dotrę na pewno. Przyjechał pierwszy autobus, ale to nie ta linia. Sympatyczny murzyński kierowca zatroskał się o małą turystkę i zaproponował, że mnie podwiezie do właściwego przystanku. Wspaniale! Ale tam też nie było biletów… Gdy już przyjechał właściwy autobus, wyjaśniłam kierowcy, także murzyńskiemu i sympatycznemu, swoje położenie. Wszystko mu powiedziałam na jednym wydechu, a gdy skończyłam, popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i powiedział:
- A czego to takiego panienka poszukuje tak daleko stąd? Ja tu dam panience specjalną taryfę, dwa dolary za bilet i ważny przez cały dzień, więc będzie też na powrót.
- Dwa dolary? To wszystko? Fantastycznie, dzięki panie kierowco! Powie mi pan, kiedy wysiąść, prawda?
Mnóstwo miałam takich sytuacji, które stanowiły dowód na to, że siła przyciągania naprawdę działa. Gdy miałam problem, nie wiedziałam jak coś zrobić, albo zwyczajnie byłam w totalnie beznadziejnej sytuacji, wystarczyło mi pomyśleć intensywnie, że zaraz przyjdzie rozwiązanie, i prawie zawsze tak właśnie się działo.
Jazda autobusem wlokła się w nieskończoność. Już po opuszczeniu kasyna słońce chyliło się ku zachodowi, a z czasem spędzonym w autobusie zupełnie zdążyło schować się za horyzontem. W pewnej chwili kierowca otrzymał jakiś komunikat na krótkofalówkę, a następnie odezwał się do wszystkich pasażerów:
- No dobra, słuchajcie, mamy mały problem, właśnie mnie poinformowano, że z powodu wizyty prezydenta Obamy zamknięto jedną drogę i będziemy musieli poczekać na jej ponowne otwarcie, to daje jakieś dodatkowe pół godziny czekania.
Jeden pasażer się obruszył:
- Ku*** mać! Cholerny prezydencik, specjalnie na jego łaskawy przyjazd żeby blokować główną drogę w mieście, kto go tu do licha w ogóle zapraszał?! Panie, a nie dałoby się tej drogi naokoło objechać? – roześmiałam się pod nosem, widzę że Amerykanie bardzo kochają swojego prezydenta. Drogi nie dało się objechać, uprzejmy kierowca odrzekł, iż nie wolno mu zbaczać z wyznaczonej dla tej linii trasy. Przypomniałam sobie, że rzeczywiście, tego samego ranka powiedziano mi, iż Obama przyjeżdża wieczorem do Las Vegas na konferencję przedwyborczą, czyli żeby namawiać obywateli do głosowania właśnie na niego w nadchodzących lada dzień wyborach. Niewiele mnie to jednak interesowało, ja tu miałam ważniejsze sprawy na głowie niż wybory jakiegoś tam prezydenta Stanów Zjednoczonych, który zamyka cały odcinek autostrady, żeby mieć pustą drogę przed swoją limuzyną! A że trzeba mi będzie poczekać, trudno, i tak już było ciemno, więc co za różnica.
Jazda się dłużyła, a ja błądziłam w swoich myślach. A więc to w tym mieście Michael lubił tak przebywać. To pewnie tą właśnie drogą wielokrotnie jeździł ze swojego domu do centrum. Ciekawe czy te same rzeczy za oknami samochodu przykuwały Jego uwagę. I ciekawe, co zastanę na miejscu Jego dawnego domu…
Z tych rozmyślań wyciągnęło mnie nagłe zawołanie kierowcy, że oto dotarliśmy na mój przystanek – skrzyżowanie z Palomino Lane. Rzucił na mnie raz jeszcze okiem, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno wiem, co robię – bo w końcu co by mnie mogło sprowadzać w tę luksusową dzielnicę? Podziękowałam serdecznie i podekscytowana wysiadłam z autobusu. Słońce już dawno zaszło i miasto przykryło się granatową powłoką zmroku. Ruszyłam Palomino Lane, lecz po kilkudziesięciu metrach zdałam sobie sprawę, że idę w złym kierunku – numery malały, zamiast rosnąć, a mnie interesował tylko ten jeden: 2710. Zawróciłam nieśpiesznie, przyglądając się wszystkim mijanym willom. Zastanawiałam się jacy ludzie tu mieszkają i jak się czuli będąc sąsiadami Michaela Jacksona. Czy w ogóle wiedzieli o tym fakcie? A co Michael myślał o swoich sąsiadach i jak się czuł w tej okolicy?
Ulica była bardzo ciemna, oświetlało ją ledwie kilka latarni. Aby przeczytać kolejne numery mijanych domów musiałam podchodzić bardzo blisko ich bram. Po długim marszu ujrzałam dom przypominający mi ten widziany na zdjęciu pokazanym przez Paula. Podeszłam bliżej i oto jest: Palomino Lane 2710, eleganckie białe ogrodzenie i ten glazurowy obrazek z willą na bramie. Wow, oto stoję na podjeździe domu, w którym mieszkał Michael Jackson.
Ale nie byłam tam sama. Za otwartą bramą stała wielka, piękna, kamienna fontanna, trochę stylizowana na styl barokowy, a przy niej prowadził prace jakiś mężczyzna. Oczyszczał fontannę, jak i cały podjazd, specjalnym wężem o dużym ciśnieniu wody. Poza nami nie było nikogo w zasięgu mojego wzroku. Nieśmiało podeszłam, tak, aby znaleźć się w zasięgu wzroku mężczyzny. Było już zupełnie ciemno.
- Przepraszam bardzo! Tak sobie zwiedzam miasto i przypadkiem zasłyszałam, że w tym domu mieszkał Michael Jackson... Wiesz coś o tym może?
- Tak, zgadza się, to tutaj.
- Wspaniale! A... czy ty tutaj teraz mieszkasz?
- Och nie, to prywatna posiadłość, ja tu tylko pracuję.
- Rozumiem. To znaczy, że ta willa została wykupiona od Michaela, gdy się stąd wyprowadził?
- Niezupełnie. To Michael dzierżawił ją od mojego szefa, a gdy się stąd wyprowadził, mój szef wynajął ją do innych celów. To był smutny dzień, jak Michael umarł. Fani zebrali się tutaj i zostawili mnóstwo kwiatów pod tą bramą.
- Tak, to był bardzo smutny dzień na całym świecie... Czy myślisz, że mogłabym się tutaj rozejrzeć?
- Możesz na tyle, na ile widać od bramy. Niestety nie mogę tu nikogo wpuszczać.
- Hmm, szkoda, musiałam przeprowadzić niemałe śledztwo, aby odnaleźć to miejsce.
- Ale wiesz co, tak się składa, że jutro mój szef tu przyjeżdża! Możesz przyjść i z nim porozmawiać, to wspaniały człowiek i naprawdę świetny szef.
- Wobec tego zrobię co w mojej mocy! O której godzinie najlepiej by było, bym przyszła?
- Myślę, że koło południa. Jutro wieczorem ma być tutaj jakaś wielka konferencja, mój szef wynajmuje willę prywatnej firmie. Od rana będą wszystko przygotowywać. To dlatego teraz pucuję tę fontannę. Przyjdź jutro, mój szef na pewno pomoże ci bardziej niż ja.
- Mogę pytać jak twój szef się nazywa?
- Aner Iglesias, wspaniały człowiek.
- Zapamiętam. A czy mogę spytać jak tobie na imię?
- José!
- Miło mi było cię poznać, José, do następnego!

W ten sposób zakończyły się moje pierwsze odwiedziny w Hacienda Palomino. Niezbyt po drodze mi było jechać tam kolejny raz nazajutrz, ale postanowiłam spróbować porozumieć się z tym Iglesiasem. Tymczasem udałam się na przystanek autobusowy z zamiarem wykorzystania długiej nocy do odwiedzenia wszystkich kasyn. Pierwszym punktem programu miało być legendarne kasyno Stratosphere, najwyższy budynek Las Vegas, strzelający wysoko w niebo kosmicznym kształtem i zwieńczony... lunaparkiem na dachu. Wieżę tę było widać z praktycznie każdego punktu miasta.
W Stanach Zjednoczonych nie istnieje coś takiego jak rozkład jazdy autobusów, bo same tylko autobusy miejskie są wynalazkiem stosunkowo nowym (a mawia się, że to u nas zacofanie...). Na wiatach przystanków widnieje jedynie numer telefonu, pod który można zadzwonić, aby dowiedzieć się, ile czasu przyjdzie nam czekać na transport, czy są korki hamujące płynną komunikację, czy jakiś pojazd nie zabłądził i nie przyjedzie i czy zmieścimy się do środka. No cóż, może jednak rzeczywiście mamy to zacofanie... Ale po co mi tam dzwonić, uznałam, jak przyjedzie, to przyjedzie. Usiadłam i czekałam. Minęło dobrych piętnaście minut i ujrzałam rozpędzony wielki pojazd pędzący wprost na mnie ciemnymi alejami usianymi palmowymi szponami. Już prawie tu jest, już ustawiam się do wejścia na pokład, już... Przejechał! Co, u licha?! Czy nie dość wyraźnie zaznaczyłam swoją obecność? Czy trzeba specjalną rezerwację? A może to po to są te numery telefonu, żeby sobie zamówić zatrzymanie się autobusu? Genialny wynalazek, nie ma co. W odległości jednej godziny drogi od centrum urzędowałam sobie na przystanku autobusowym oczekując, że w końcu coś się wydarzy. I ledwie zdążyłam to pomyśleć, dołączył do mnie pewien pan. Początkowo nieśmiało zasiadł na ławeczce. Z urody Meksykanin. Zerkał na mnie ukradkiem milcząc, aż w końcu spytałam go o ten komunikacyjny fenomen.
- Wiesz pan jak tutaj działa transport? Wyobraź pan sobie, czekam na autobus, a on przyjeżdża i odjeżdża! Brakuje zatrzymania się, nie? No to o co tu chodzi? Stanąć na środku drogi trzeba, żeby się zatrzymać raczył?
- Ja tam nic nie wiem, panienko, właściwie to ja samochodem jestem.
- To po co pan siedzisz na przystanku?
- No bo zobaczyłem panienkę minutę temu, jak tu przejeżdżałem z roboty i tak siem zadziwił „co ona tu robi?”, sama, po nocy, niemiejscowa jakaś. No tom zajechał i tak nieśmiało chciałem spytać, czy może zgubiona.
- Ahaa... Oczywiście. A więc, że niemiejscowa to fakt, zwiedzałam sobie, ale żeby zgubiona, a gdzie tam, ja świetnie wiem gdzie jestem i gdzie się chcę dostać, problem w tym że Las Vegas Transport mi w tym nie pomaga.
- Zwiedzała panienka? Ale co tu do zwiedzania w tych bogatych okolicach?
Nachyliłam się do przybysza i powiedziałam ściszonym głosem:
- Interes był, panie.
- Aa, chyba że tak... - pokiwał głową, jakby rozumiał, że właśnie przekazano mu poufną informację.
- Przy okazji, wiesz jak dojść do Stratosphere?
- Hmm, to będzie w tamtą stronę – odparł wskazując ręką kierunek – ale to kawał drogi.
- A co mi tam, komunikacja zawodzi, ale nogi zawsze na służbie.
- Ale wie panienka co, ja tak panienki nie mogę zostawić samej po nocy. Ja panienkę zawiozę, gdzie tylko panienka chce jechać. Bo strach tak zostawić. Gdzie tylko panienka sobie zażyczy.
- A to ty nie jedziesz do domu teraz? Z pracy wracałeś.
- Ta, ale to może poczekać, byle tylko panienka tak nie szwendała się sama w nocy.
- No dobra, to jedziemy.

I pojechaliśmy rozklekotanym pickupem Romera, bo tak mu było na imię. Po drodze mój wybawca spytał:
- A właściwie to jak panienka normalnie się przemieszcza?
- Właśnie tak, autostopem.
- Łojezusiemarysieńkomatkoboska! - wyrzucił Romero na jednym tchu i roześmiał się.
Zawiózł mnie aż pod samo wejście do Stratosphere. Pięknie mu podziękowałam, a Romero z tęsknym wzrokiem rzekł:
- A chociaż fejsbuka swojego da?

CDN
(…)

Następnego dnia około południa ponownie zawitałam pod hiszpańsko-stylizowaną bramę do Hacienda Palomino. Po drugiej stronie panował wzmożony ruch. Stało kilka zaparkowanych samochodów, krzątali się ludzie niosący różne sprzęty. Nikt nie zdawał się przejmować moją obecnością. Przeczuwałam, że to nie jest najlepszy moment, aby zawracać im głowę, ale nie zamierzałam odpuszczać bez spróbowania.
- Przepraszam bardzo, szukam pana Anera Iglesiasa.
- Jaki ma pani interes?
- Czy to znaczy, że to pan?
- Tak, to ja. W czym mogę pomóc? - najlepszy szef na świecie według sympatycznego José najwyraźniej zostawił swój emanujący entuzjazm w domu. Szczęki miał zaciśnięte, brwi zmarszczone i przemawiał do mnie w taki sposób, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że ma o wiele lepsze rzeczy do roboty.
- Byłam tu wczoraj wieczorem i rozmawiałam z pańskim pracownikiem José. Powiedział mi, że dziś tu pana zastanę... Chciałabym się dowiedzieć, czy możliwe jest rozejrzenie się po podwórzu posiadłości... w której rezydował Michael Jackson - podkreśliłam słowo „podwórze” zupełnie przestając liczyć na coś więcej.
- Czy pani jest dziennikarką? Fotografem?
- W żadnym wypadku, zwykłą turystką. Przyjechałam tu tylko i wyłącznie z powodu Michaela.
- Niestety nie wpuszczamy tu nikogo, mamy dziś wieczorem ważnego klienta i musimy wszystko przygotować. Proszę wybaczyć – i oddalił się.
Odniosłam wrażenie, że dla ludzi biznesu nie istnieje coś takiego jak zwykła ciekawość i pasja. Muszą sobie wyobrażać, że pozwalając komuś zobaczyć coś cennego, to coś od razu straci na wartości, dlatego swoje skarby trzymają w sejfach lub obstawione ochroną, aby nikt swym wzrokiem nie uszczknął ani centa. Trudno. Przez chwilę jeszcze przyglądałam się ciężko pracującym w upale. Jeden z nich zagadał do mnie:
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Naprawdę? Szkoda, że nie przyjechałaś kilka tygodni później. Będziemy wynajmować willę na kolejną konferencję i wiem, że ta firma ma coś wspólnego z Polską.
- Ciekawe... Ale coś wątpię, aby pomogło mi to w zrealizowaniu celu.
- A jaki jest twój cel?
- Chciałam po prostu zobaczyć miejsce, w którym mieszkał Michael Jackson.
- No tak, wątpię, żeby to pomogło. To naprawdę niesamowite, to środowisko fanów Jacksona.
- Oj tak. Cóż, może kiedyś urządzę sobie tutaj własną konferencję!
- Może – uśmiechnął się.
- Skoro nie mogę wejść, rozejrzę się tu jeszcze z zewnętrznej strony ogrodzenia, a wam pozwolę w spokoju pracować!
Willa sprawiała bardzo eklektyczne wrażenie. Pojedyncze elementy zdawały się nie pasować do pozostałych. Przychodziła mi na myśl mieszanka stylu barokowego, śródziemnomorskiego i hiszpańskiego. Niektóre budynki były z kolei zupełnie surowe, ogołocone proste ściany z maleńkimi okienkami. Na środku głównego dziedzińca wieża zwieńczona małą niebieską kopułą. Każdy element w innym kolorze. Wszędobylskie kaktusy, palmy i śródziemnomorska roślinność. Można było sobie wyobrazić ogromną wartość tej posiadłości, lecz na mnie wywierała dosyć ponure odczucia. Brakowało tam spójności, życia, zewsząd otaczała surowość. Coś zupełnie odmiennego od Neverlandu. Na pewna była to gratka dla milionerów, ale ja nie chciałabym tam zamieszkać. Sfotografowałam wszystko, co dało się zobaczyć z zewnątrz, włącznie z każdą dziurą w płocie, i pożegnałam się. Poszłam na przystanek autobusowy i ledwie zdążyła usiąść na ławce, zajechał... samochód. Jakiś młodzieniec wychylił przez okno głowę i spytał błyskotliwie:
- Na co czekasz?
- Na autobus.
- Pewnie i tak nie przyjedzie. Zawieźć cię gdzieś?
- Skoro ci się tak nudzi i będziesz przejeżdżał przez Strip, to bardzo chętnie.
I pojechaliśmy na Strip, ulicę długości siedmiu kilometrów, przy której znajduje się dziewiętnaście z dwudziestu pięciu największych hoteli świata.
O tym miejscu powstanie osobny rozdział.


Ciekawostka
Nie byłabym sobą, gdybym nie wyszukała więcej informacji na temat posiadłości przy 2710 Palomino Lane. Po krótkim śledztwie w Internecie natrafiłam na bardzo ciekawy artykuł.
Okazuje się, że Hacienda, owszem, była raz otwarta dla fanów. Dokładnie 25 czerwca 2011 roku udostępniono ją do zwiedzania wiernym fanom. Zebrało się około trzydziestu dobrze poinformowanych osób, które były zmuszone przez długie godziny wyczekiwać w piekielnym upale na otwarcie, ponieważ nie podano konkretnej godziny startu zapowiadanej „wycieczki z przewodnikiem”. TMZ puściło plotkę, że każda tura będzie trwała cztery godziny! Jednemu z oczekujących było tak smutno i przykro, że fani muszą się męczyć na słońcu, a że był obeznany z posiadłością, postanowił przeprowadzić wycieczkę na własną rękę, po swojemu, a jak! Zmienił ubiór, zastępując T-shirt koszulą, i w ten sposób, zupełnie nierozpoznany, wprowadził wielbicieli do hacjendy. Pokazał im nie tylko podwórze, ogrody i wnętrza, ale także tereny zamknięte, niemające być udostępnione nawet przez prawowitego przewodnika. Kiedy ktoś z ochrony w końcu zorientował się, że coś tu nie gra, tajemniczy fan zdążył opuścić już posiadłość kierując się w stronę prostopadłej do Palomino Lane ulicy Shetland Road. Jedna z fanek w grupie, której przewodniczył powiedziała, że po prostu odszedł, wcześniej darowując każdemu wodę. Ale wtedy pojawili się oficerowie ochrony i fani zdali sobie sprawę, że coś tu nie gra. Za chwilę przylecieli kolejni policjanci, przeszukali lotem błyskawicy całą posiadłość, pytając wszystkich, czy ktoś widział zbiega. Jeden z nich oddalił się od reszty i poszedł prosto do drzwi głównych innej posiadłości na Shetland Road. Wtedy jak w filmie sensacyjnym rzucił się na niego pit-bull. Zdesperowany policjant zareagował jak na prawdziwego mężczyznę przystało i sięgnął po spluwę, trafiając psa w jedną łapę, według innych źródeł w dwie. Biedną psinę zabrano natychmiast do kliniki weterynaryjnej, a szef departamentu policji obiecał „bardzo pełne i dokładne śledztwo” w jego sprawie. Tzn. w sprawie policjanta.
Z kolei gdy gospodarze domostwa zorientowali się, że strzały zostały wycelowane w ich psa, powiedzieli „i dobrze”. Gdy jednak policja poinformowała ich, iż pies przeżył, odparli „to źle. Szczeniak straszy dzieciaki”.
Wszystko to wydarzyło się, gdy przez Palomino Hacienda przeprowadzano pierwszą „legalną” wycieczkę. Większość pomieszczeń była zamknięta dla zwiedzających, ale świadomość zwiedzania przestrzeni, na której terenie żył Michael, była dla fanów wystarczającym powodem do radości. W kaplicy ślubnej (sic) wystawiono ekran wyświetlający teledyski MJ.
Dowiaduję się także, że pan Aner Iglesias jest właścicielem kilkuset posiadłości na terenie Las Vegas oraz udziela się jako filantrop. Good for him. Ponadto 2710 Palomino Lane jest aktualnie na sprzedaż za, bagatela, 12 milionów dolarów. Pan Iglesias jest poważnie zainteresowany sprzedażą, lecz tylko poważnemu kupcy. Powiedział, że w przypadku tej posiadłości istnieje duże ryzyko spotkania się z wieloma „biznesmenami”, którzy deklarują sprzedaż tylko po to, aby móc obejrzeć wnętrza, dlatego firma pana Iglesiasa zamierza bardzo dokładnie zweryfikować liczbę zer na koncie ewentualnego zainteresowanego (dowód na moją teorię, że samo pokazanie skarbu zedrze z niego bezcenne centy!).
Posiadłość wybudowana w 1952 roku ma dwanaście sypialni, trzy kuchnie, studio nagrań, kaplicę, ogród, dom gościnny (myślisz, że masz pokój gościnny to już jesteś bogaty?! Nie! Teraz trzeba mieć gościnny dom!) oraz specjalny podziemny tunel, aby gwiazdor mógł się przemieszczać niezauważony – hę? Wspomniany dom gościnny był główną siedzibą Michaela i jego dzieci w latach 2006-2008, według innych źródeł 2007-2009. W obszernych piwnicach Michael umieścił swoją wielką kolekcję pamiątek, książek i dzieł sztuki, a także urządził tam studio pracy, w którym stworzył jedne ze swoich ostatnich kompozycji. Obszar posiadłości to 1,7 akra, czyli 0,7 hektara; dla porównania Neverland – ponad 2000 akrów.


CDN
(…)



Jakimś cudem tak się złożyło, że wszystkie okoliczności zdawały się sprzyjać mojemu dawno zamierzonemu postanowieniu. Podczas wspaniałej, pełnej przygód wizyty w Las Vegas spotkałam przez przypadek pewnych niezwykłych ludzi, którzy zostali moimi Przyjaciółmi. I przez zrządzenie losu okazało się, że jeden z nich mieszka w Los Angeles i po kilku dniach spędzonych w Las Vegas będzie kierował się właśnie w tym kierunku, na zachód, i bardzo chętnie zabierze mnie ze sobą. Podróżowanie stopem jest bardzo praktyczne i może być bezpieczne, ale wyłącznie z dala od wielkich miast, bardzo więc ucieszyła mnie ta oferta. Nie chciałam wprawdzie jechać aż do Los Angeles, nie planowałam się tam zatrzymywać, potrzebowałam tylko dojechać do którejś z mniejszych miejscowości południowo-środkowej Kalifornii, spędzić tam noc, a następnego dnia rano spróbować się dostać do Santa Barbara. Słyszałam same zachwyty na temat tego miasta i zresztą zdecydowanie wolałam zwiedzać małe miejscowości niż wielkie metropolie. Tak się jednak złożyło, że moja droga do Santa Barbara była jednym z tych przypadków, gdy jakieś niepowodzenie okazuje się ostatecznie błogosławieństwem. Nie doceniłam tego, że Kalifornia to najludniejszy stan USA i takie miasta, które były maleńkie na mapie stanu Utah, w stanie Kalifornia są ogromne – nie miałam więc w nich bezpiecznego miejsca na camping. A czarna noc już zapadła. Byłam bardzo bliska podjęcia decyzji o rozbiciu namiotu w krzakach przy stacji benzynowej z braku wyboru, ale mój przyjaciel tylko modlił się, żebym zmieniła zdanie, nie wypowiadając swoich modłów na głos, bo wiedział, że jak chcę coś zrobić, to nic mnie nie powstrzyma, a jeśli ktoś mi czegoś wzbrania, to tym bardziej tego dokonam. Nawiązała się między nami taka pogawędka:
- No dobrze, tutaj jest kilka krzaków i parę dużych drzew, jestem blisko drogi, sklepu, toalety i mam gdzie rozbić namiot. Czyż nie jest idealnie?
- Eee…
- No dobra, może i nie jest idealnie, ale nie ma sprawy, poradzę sobie, to tylko jedna noc i jutro z rana w drogę.
- To znaczy, co? Jesteś pewna, pomóc ci z plecakiem?
- Nie, nie, nie, czekaj. Plecak to błahostka, tylko tak sobie myślałam…
- Co myślałaś?
- No w sumie to mi się tutaj aż tak nie podoba.
- O, a dlaczego?
- No… niby wszystko gra, ale tak jakoś…
-…czyżby nieco za blisko tirów?
- No… Chyba w tym rzecz. Tak tu trochę dziko w tych krzakach tuż obok parkingu ciężarówek.
- O rany, zmiłuj się, tylko czekałem aż to powiesz, nie chciałem tylko nic mówić, żeby nie stawiać przeszkód na twojej drodze. Wskakuj do samochodu, poszukamy czegoś innego – i posłusznie wskoczyłam, Bogu dziękując za istnienie tak wspaniałych ludzi. Przejrzeliśmy mapę okolic, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że znalezienie małej mieściny w pobliżu stacji benzynowej ze sklepem i toaletami (bo nie miałam nic do jedzenia i dobrze jest mieć się gdzie umyć od czasu do czasu) i przy właściwej drodze, abym nie musiała z rana za daleko wędrować z bagażem, graniczy z cudem. Cudów na co dzień mi wprawdzie nie brakowało, ale nie chciałam ryzykować, że tym razem zastrajkują i zwyczajnie utknę w nieciekawej i niebezpiecznej okolicy. W końcu mój przyjaciel pyta:
- To co, dokąd chcesz, abym cię podrzucił, jaka jest decyzja? Bo później będę musiał się kierować do Los Angeles, dochodzi już północ. Ach, szkoda że nie zobaczysz tej cudownej plaży o poranku…
- Wiesz co? To może jednak bym pojechała z tobą do tego Los Angeles…
- Jeest! Jak dobrze, że nie musiałem cię więcej przekonywać, juhuu, jedziemy do Los Angeles! Zaraz zobaczysz, za tamtym zakrętem odsłoni się wielka przełęcz między górami i tam w dole zobaczysz morze świateł – to LA. A na miejscu też na pewno nie pożałujesz swojej decyzji…
- Ach, już przestań, bo się za bardzo podekscytuję!
Należy się tu doza wyjaśnienia. Nie chciałam jechać do Los Angeles z kilku powodów. Po pierwsze, pozostało mi niewiele czasu do końca mojej podróży, a wiedziałam, że na tę metropolię nawet miesiąc nie wystarczy, aby móc powiedzieć, że się cokolwiek w niej widziało. Ale ostatecznie zobaczyć to jedno, a przeżyć to co innego. Na zwiedzanie potrzeba czasu, ale najciekawszą przygodę można przeżyć zupełnie niezapowiedzianie. Drugi powód, dla którego jednak nie ciągnęło mnie do LA był taki, iż wiedziałam, że po przekroczeniu „progów” wielkiego miasta, bardzo trudne staje się dla autostopowicza jego opuszczenie. Nie mam tu na myśli samej granicy miasta, lecz ogromny obszar wokół niego. Ale stwierdziłam, że z moim szczęściem na pewno jakoś się ten problem rozwiąże. I nieważne ile zdążę zobaczyć, byle tylko przeżyć coś nowego. A na doświadczenia każde miejsce jest dobre, więc czemu nie LA?
Po przyjeździe na miejsce odkryłam, że mój przyjaciel mieszka, jak to powiedział „150 małych kroczków od oceanu, albo 100 dużych” i tak też w istocie było. Przeszliśmy się na krótki spacer po ogromnej, szerokiej na kilkaset metrów plaży, która o tej porze dnia, a właściwie nocy, była zupełnie opustoszała (zresztą ponoć rezydowanie na plaży po zmroku jest w Stanach nielegalne; w tym kraju mają taki zwyczaj, że wszystko co najbardziej ekscytujące jest zabronione prawem), a podczas tej przechadzki zdążyłam kompletnie zamoczyć swoją spódnicę w trakcie wyścigów z falami. Jakaś dziwna radość mnie roznosiła z powodu dotarcia do tego miejsca. Los Angeles, to tutaj zaczęła się cała sztuka filmowa jakieś sto lat temu, to tutaj żyli, spotykali się i tworzyli najwięksi artyści 20. stulecia. Teraz wprawdzie wszystko wygląda nieco inaczej, ale to miasto wciąż pozostaje legendą. I w dodatku po raz pierwszy zobaczyłam i poczułam ciepły Pacyfik. Bo już go widziałam wcześniej – w San Francisco i w Redwood National Park, ale woda była tam tak lodowata, że samo zmoczenie stóp powodowało fizyczny ból. A tutaj, w Santa Monica, a dokładniej w Venice, ojczyźnie Jima Morrisona (na tutejszej plaży został założony zespół The Doors przez Jima i Raya Manzarka), woda była tak cudownie ciepła, że zaraz z samego rana pobiegłam na plażę i wykąpałam się w słonych falach, nawet nie przebierając się w kostium kąpielowy. Cały dzień smakowałam, wąchałam, wdychałam, czułam, chłonęłam oczami i uszami cały ten świat, a na koniec dnia ujrzałam fenomenalny zachód słońca – bo o to byłam w miejscu, w którym zachodzące słońce zachodziło na wprost swoich adoratorów, na kalifornijskim wybrzeżu nie trzeba szukać kierunków świata, bo zawsze, gdziekolwiek by się nie było, patrząc na ocean, patrzy się na zachód. Chyliło się więc ono tak coraz niżej, zalewając całą plażę złocistą powłoką, raz po raz jego tarczę przesłaniały czarne cienie przelatujących mew, a gwar plaży zastygł pod spojrzeniami spragnionych piękna widzów.
Kolejnego dnia postanowiłam spełnić misję – no bo nie da się być w Los Angeles i nie pojechać do Hollywood. Przestrzeń, jaką zajmuje ta metropolia jest tak ogromna, że pomimo tego, iż na mapie Hollywood jest niemal na wyciągnięcie ręki od Santa Monica w porównaniu z innymi rejonami miasta, to niestety dojazd autobusem trwa ponad godzinę. Usiadłam obok pewnej Azjatki, a po długich kwadransach jazdy spytałam ją, czy wie ile drogi zostało do Hollywood – i odkryłam, że też jest przyjezdną, z Japonii. W końcu wspólnymi siłami znalazłyśmy nasze Hollywood, i zaraz po opuszczeniu autobusu, gdy rozglądałyśmy się po okolicy usiłując zorientować się lepiej w terenie, który zdawał się być opustoszały, mało interesujący i wcale nie luksusowy, mój wzrok zatrzymał się gwałtownie na bardzo oddalonych białych literach zawieszonych na stoku wzgórza. Puknęłam ją w ramię, a ona podążyła za moim wzrokiem. Jej podekscytowane spojrzenie zastygło, podekscytowane oczy się kilkakrotnie powiększyły, z jej podekscytowanych ust rozległ się pisk, a następnie jej podekscytowane nogi skierowały się czym prędzej ku olbrzymiemu napisowi Hollywood. Swoją drogą, ciekawą historię ma ten napis. W 1932 roku pewna niedoszła gwiazdka Peg Entwhistle postanowiła odebrać sobie życie, zdesperowana swoim niespełnionym marzeniem o wielkiej sławie w tej ”cudownej krainie”, która ją od siebie odrzuciła. Lepszego miejsca nie mogłaby wybrać na zemstę – wspięła się na gęsto zarośnięte i bardzo strome wzgórze, a następnie na szczyt 15-metrowej litery „H” i skoczyła z symbolu swojego zawodu, mając przed sobą w momencie ostatniego tchu piękną panoramę na całe Hollywood.
I patrząc z oddali na te same litery, liczące sobie już 89 lat (przy czym aż do 1949 roku napis głosił „Hollywoodland”, gdyż powstał jako reklama nowo budowanych luksusowych osiedli dla celebrytów kina), postanowiłyśmy się z moją Japonką rozstać. Korciło mnie, żeby dojść z bliska do tych liter, choć mój książkowy przewodnik uprzedził mnie, że zbliżanie się na zbyt bliską odległość jest karane bardzo surową grzywną. Przeszłyśmy jeszcze kawałek, a później moja Japonka skierowała się w stronę hollywoodzkich bulwarów, a ja skręciłam do Hollywood Museum, gdzie spędziłam następnych kilka godzin. Cóż to za niesamowite miejsce! Pełne po brzegi wszystkiego, co w najgorszym razie można nazwać tylko „legendarnym”. Widziałam oryginalny strój Supermana, mnóstwo najbardziej osobistych rzeczy Marilyn Monroe, wiele z jej ubrań, oryginalne fotografie z sesji dla Playboya, mnóstwo rękopisów, listów, a nawet czeków bankowych, a do tego jeden z najbardziej reklamowanych w tym muzeum obiektów – a przy tym jeden z najtrudniejszych do znalezienia w tym wielkim zbiorowisku gratów – a mianowicie opróżnioną fiolkę po lekach znalezioną przy łóżku Marilyn po jej śmierci! Już billboard naklejony nad drzwiami wejściowymi do muzeum informuje o tym istnym maleńkim cudzie w swojej kolekcji. Ale mnie tam bardziej interesowała, niewielka wprawdzie, kolekcja związana z Michaelem Jacksonem. Był tam między innymi Jego strój z Bad World Tour, ale coś mi z nim nie pasowało, bo ze wszystkich zdjęć pamiętałam, że ten strój powinien być srebrny, a tu jak byk był złoty! A może Michael miał kilka jego wersji?
Po wyjściu z muzeum, w którym szczęśliwie przeczekałam najgorszy upał, odkryłam, że jest już bardzo późno, a droga powrotna zajmie mi co najmniej kolejną godzinę. Jednak nie mogłam być w Los Angeles i nie zobaczyć pewnej rzeczy. Aleja Sław, ta najoryginalniejsza! Bo miałam swoją w rodzinnej Łodzi, no ale to to nie to samo jednak… I oto była przede mną w całej swojej okazałości – tuż za zakrętem roztaczał się Hollywood Boulevard, i tak podążając nim raz po raz mijały mi przed oczami nazwiska największych sław: Diana Ross, Judy Garland, Ginger Rogers, znów Marilyn Monroe, Jane Russell, Jean Harlow, Bette Midler, a nawet Tinker Bell, Winnie the Pooh, The Muppets, Mickey Mouse… A co mi tam po nich wszystkich, nie ma czasu do stracenia, weszłam do pierwszego lepszego sklepu z hollywoodzkimi pamiątkami i miłego pana ekspedienta spytałam:
- Szukam Michaela Jacksona. Wie pan gdzie jest? – pan sprzedawca wcale się nie przejął absurdem mojego pytania i uprzejmie odpowiedział:
- Ależ jest dwie minuty stąd, przed wejściem do Chinese Theatre.
Natychmiast znalazłam to miejsce. Ach, gwiazda Michaela! Po całym bulwarze łaziło mnóstwo turystów, i ciężko było mi uchwycić tę Gwiazdę na zdjęciu, bo co chwila ktoś mi ją deptał. Dopiero kiedy cierpliwie się ustawiłam w gotowości z aparatem czekając aż wszyscy przejdą, ludzie się zainteresowali na co ja patrzę. Ktoś powiedział „hej, patrzcie, to gwiazda Michaela!” i wtedy cały kolejny tłum mnie zdeptał i przegonił, żeby zrobić sobie zdjęcie. Ale w końcu, udało mi się, zdjęcie jest!
Wstałam z chodnika i rozejrzałam się wkoło. Coś już słyszałam o tym Chinese Theatre, no ale mnie nie interesuje chińskie kino… Chwila, dlaczego tam lgną takie tłumy? Mamma mia! Szybko znalazłam odpowiedź na swoje pytanie. Niewielki, wcale nieimponujący placyk przed Chinese Theatre, także niezbyt fascynującym budynkiem, wyjętym żywcem z jakiejś chińskiej scenografii, pełen był betonowych płyt z podpisami i odciskami stóp i dłoni największych sław historii Hollywood. Jakże ja mogłabym pominąć takie miejsce?! Jakimś cudem się złożyło, że gwiazda Michaela zaprowadziła mnie wprost tam. Tylko teraz jak znaleźć Jego betonową płytę? Spytałam jednej dziewczyny, która tam pracowała. Miejsce, którego szukałam znajdowało się niemal pod moimi stopami, no, trzy kroki dalej. A nawet dostałam dwa razy więcej niż oczekiwałam. Wytłumaczono mi, że jedna z tablic, ta po prawej, zawiera oryginalny autograf Michaela wraz z odciskami Jego dłoni i butów i jest chlubą Chinese Theatre od lat osiemdziesiątych, zaś druga, dwukrotnie większa, stykająca się z pierwszą od jej lewej strony, pochodzi ze stycznia tego roku i jest hołdem złożonym przez trójkę dzieci Michaela. Na płycie widnieje wielki napis Michael Jackson, pisany zupełnie innym pismem niż Jego własne, odcisk legendarnej, diamentowej rękawiczki Michaela i Jego butów oraz trzy pary odcisków dłoni. Dopiero długie tygodnie później, już po powrocie do domu, obejrzałam nagranie video z tej ceremonii, na którym Paris, Prince i Blanket, okrzykiwani przez tłum fanów, składają hołd swojemu Tacie. Paris tworzy napis „Michael Jackson”, a następnie wyjmuje z małego beżowego pudełka białą, lśniącą rękawiczkę i poprzez cienką folię odciska ją na płynnym betonie. To samo robi z butami. A później cała trójka po kolei zostawia odciski swoich dłoni, musząc je przy tym kilkakrotnie poprawiać, aby wszystko zmieściło się na płycie. Ale będąc tam, nie znałam historii powstania tych tablic, tylko błądziłam po swojej wyobraźni usiłując przenieść się w czasie do ’82 roku, kiedy był tu Michael w najlepszym okresie swojej kariery. Dotknęłam śladów Jego dłoni swoimi dłońmi, Jego butów swoimi własnymi, zmierzyłam swoją dłonią rozmiar białej rękawiczki i przejechałam palcem po autografie wyrzeźbionym w betonie. Zdumiałam się, że zarówno dłonie jak i stopy Michaela były stosunkowo niewielkie jak na mężczyznę – ledwie ciut większe od moich.
Później znalazłam jeszcze tablice pamiątkowe wielu idoli i przyjaciół Michaela, takich jak Fred Astaire czy Elizabeth Taylor, którą cudem zauważyłam, bo tylko mały jej skrawek wystawał spod czerwonego dywanu.
Ale cóż, czas mijał, nie mogłam dłużej podziwiać tej krainy niegdyś mlekiem i miodem płynącej, musiałam jeszcze przebyć długą drogą przez wielkie bulwary Los Angeles do Santa Monica, gdzie czekał na mnie Kyle. Jeszcze tego samego wieczoru mieliśmy wyjechać do Santa Barbara, około godziny, półtorej drogi od LA. Zaproponował mi to oczywiście sam Kyle, twierdząc że pomaganie mi to tylko jego przyjemność, a do tego miałby okazję zobaczyć to mianem przepięknego osławione miasto, bo jak to już się przekonałam w Ameryce – im bliżej cudu mieszkasz, tym bardziej prawdopodobne, że nigdy tego cudu nie widziałeś.
Ale plany trochę się pozmieniały. Mój pobyt w Hollywood przeciągnął się nieco bardziej niż sądziłam, zważywszy jeszcze na to, że w drodze do autobusu zagapiłam się jak zaczarowana na te odległe, ledwie widoczne białe litery na wzgórzu i postawiłam sobie cel, żeby za wszelką cenę mieć chociaż ich zdjęcie. No i się zaczęła parodia. Na chodniku, w miejscu, w którym stałam, między fragmentem konstrukcji trzymającej billboard a innym kawałkiem wielkiego lśniącego napisu reklamującego supermarket, jeśli się utrzymać w odpowiedniej pozycji na czubkach palców u nóg i lekko przechylić głowę w bok, na powierzchni wielkości trzech centrymetrów kwadratowych z tej odległości dało się zobaczyć aż „Hollyw”, „ood” zaś schowało się za krzykliwą reklamą. W desperackim poszukiwaniu lepszego położenia biegałam raz po raz po całym skrzyżowaniu, bo a nóż na innym kawałku chodnika uda się zobaczyć więcej. Gdy nic dobrego z moich prób nie wynikło, zdecydowałam się czym prędzej, biegiem, zbliżyć się do obiektu mego pożądania choć o kilka przecznic, ryzykując, że autobus w tym czasie odjedzie. No i tak biegłam, biegłam ile sił w nogach, aby w końcu zdać sobie sprawę, że im bliżej jestem, tym mniej widzę. A właściwie to nic nie widzę, bo chyba nie ma czegoś takiego jak mniej niż nic w fotografii, a na tej mi zależało. O rany, co też ten amerykański mit robi z ludźmi. Zawróciłam. Czas był na to najwyższy. Ale jakieś zdjęcie mam! Moje własne, prywatne „Hollywood”, oaza samobójców kina, juhu!
Toteż spóźniona dotarłam w umówione miejsce, gdzie poinformowano mnie, że Kyle’a już tam nie ma, bo chyba znużyło go czekanie na mnie. Wręczono mi kartkę z nazwą baru, do którego się udał, a gdy tylko przekroczyłam jego progi, zjawił się przede mną. Moja mina była przepraszająca, a jego mina była wybaczająca. Porozumieliśmy się bez słów. Powiedział:
- Chyba jednak nie pojedziemy dzisiaj, co? Późno się zrobiło, a przecież jak jechać jedynką to tylko za dnia, żeby móc podziwiać widoki. – „Jedynka” to autostrada biegnąca po linii wybrzeża Pacyfiku między Los Angeles a San Francisco, jedna z najbardziej malowniczych dróg na świecie, bo wiodąca po skalnych urwiskach, po wysoko zawieszonych tarasach wyrwanych ogromnym klifom, prężącym się dumnie pionowym skałom wystającym z oceanu niczym gwardia strażników jego piękna. I także na tej trasie, mniej więcej w jej połowie, jeszcze wyżej niż Santa Barbara, ciągnie się wybrzeże Big Sur, dzikie i surowe jak pan Bóg stworzył, opiewane przez programy Discovery Channel i National Geographic, co sobie zapamiętałam z dzieciństwa, snując marzenia o wielkim i dalekim świecie.
Nazajutrz rano wyjechaliśmy na północ. Widoki rzeczywiście zapierały dech. Z prawej strony klifowe góry porośnięte niespotykaną u nas roślinnością – najciekawsza roślina to tzw. „ice plant”, która zupełnie wbrew swojej nazwie jest czerwona jak lawa i takie też sprawia wrażenie, porastając całe skaliste wzgórza; dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że nazwa pochodzi od kruchości tej rośliny, bo ponoć kruszy się jej gałązki niczym sople lodu. Z lewej strony nieraz kilkusetmetrowej wysokości urwiska skalne wpadające wprost do nieposkromionego oceanu, gdzie gigantyczne fale rozbijały się z wściekłością i pasją o poharatane skalne odłamy. Takie widoki odbierają chęć rozmowy. Pochłaniają. Zanim się obejrzałam, dotarliśmy do słonecznej Świętej Barbary…
której czerwone dachy leniwie wylegiwały się na stokach opadających do szerokiej plaży z portem. Hiszpańska architektura wprost zachwycała urodą, wszędzie biel murów i ruda czerwień, kwiaty, mewy, palmy, lenistwo.
Pierwszym przystankiem był historyczny budynek sądu. Sam fakt, iż był to sąd nieco mnie odstraszał, gdyż wszystkie sądy w hrabstwie Santa Barbara dziwnym trafem kojarzą mi się źle. Ale ten jeden był naprawdę architektonicznym cudem. Z zewnątrz wyglądał jak egzotyczna willa, z balkonami, wieżą, wielkim, soczyście zielonym trawnikiem i kolorowymi rabatkami. A wewnątrz hiszpańska glazura mozaikowa, kręte klatki schodowe, arkadowe korytarze, freski… Na półpiętrze wyburzono ścianę, aby odsłonić niegdyś w niej zamurowany zabytkowy mechanizm zegarowy, a z kolei na ścianach odkrytego pomieszczenia wymalowano historię odkryć związanych z czasem od prehistorii do dziś. Dalej, na szczycie wieży, roztaczał się rajski widok na wszystkie tutejsze cuda za jednym spojrzeniem. A w dali lśnił ocean rytmicznie kołyszący się do melodii fal.
Kolejnym przystankiem były pozostałości pierwszej założonej tu osady hiszpańskiej, zachowane w bardzo dobrym stanie, choć fragmentarycznie, gdyż część jej murów zdążyły się już przemienić we współczesne miasto.
A po tych wszystkich zachwytach nastąpiło pożegnanie, smutne i wcale niechciane, ale konieczne. W końcu czekała mnie misja. Zawdzięczam swojemu przyjacielowi ogromnie dużo na drodze do jej wypełnienia, ale teraz czas już tylko na mnie. Zostało kilka ostatnich kroków, które muszę przejść sama. Kyle opuścił Santa Barbarę, a ja pozostałam nieco osamotniona z poczuciem doskonale namierzonego celu. Jeszcze tylko potrzebna mała doza szczęścia i jestem w domu. Jakim domu!
Chciałam się jednak nacieszyć jeszcze urokami nadmorskiego miasta, nasycić się jego klimatem i zobaczyć to, czego nie należy przeoczyć. A przed wieczorem zaplanowałam udać się w stronę szosy z nadzieją złapania stopa i wyruszenia na północ przed zmrokiem. Zostawiłam swój bagaż w biurze informacji turystycznej, co miałam w zwyczaju, aby uprzyjemnić sobie zwiedzanie możnością nie zawracania sobie głowy ciężarem na plecach, przeszłam się jeszcze po urokliwych uliczkach, po czym ruszyłam na wybrzeże.
Plaża jak to plaża, skromna, z rybią wonią, za to na samym końcu mola znajdował się bardzo interesujący sklep z morskimi okazami, takimi jak muszle najwszelakszych rodzajów i skamieliny. Nie obyło się bez małego zakupu – wyposażyłam się w naszyjnik z prehistorycznym zębem rekina! Właściwie to nie dawałam wiary napisowi głoszącemu, że ząb za kilka dolarów może mieć kilka milionów lat, i nawet zaczepiłam o to ekspedienta, ale uczciwość i bezinteresowność bijące z jego oczu przekonały mnie, że to prawda, a nawet jeśli nieprawda, tylko on sobie z tego nie zdaje sprawy, to co mi tam, fajnie jest móc powiedzieć: „patrz, mam prehistorycznego zęba!”.
Później usadowiłam się we wnętrzu starej latarni morskiej, w której mieściła się restauracja, zaplanowałam wraz z mapami, przewodnikiem i swoim zeszytem podróżnym kolejne kroki, odebrałam swój plecak i wyruszyłam w głąb lądu, aby zwiedzić ostatni punkt programu w tym mieście – Old Mission.
Całą komunikację miejską w Santa Barbara tworzy maleńki trolejbus bez szyb w oknach poruszający się po jednej, jedynej ulicy. Ledwie mieszcząc się ze swoim plecakiem w pojeździe dojechałam do końca jego trasy, ale wedle mojej mapy miałam jeszcze do przejścia bagatela kilkanaście przecznic. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Ten spacer okazał się najciekawszym sposobem na poznanie miasta. Gdzie mi tam turystyczne okolice, butiki i sklepy z pamiątkami – posuwając się w głąb miasta odkryłam o wiele ciekawszą stronę tej nadmorskiej miejscowości. Przemili i pomocni ludzie, ciekawiący się na widok backpackera na swoim osiedlu, ale nie wścibsko, bo tego nie znoszę, tylko uprzejmie, a to uwielbiam. Krocząc tak dumnie z coraz niżej pochylonymi plecami (po dwóch miesiącach uzbierało się pamiątek, które trochę zwiększyły przyciąganie ziemskie mojego bagażu), mijałam bogate wille z palmami na podjazdach, a ponad miastem niebo rozlało się kolorami zachodu słońca, co razem tworzyło wprost nieziemskie widoki.
I oto wyrosła przede mną wspaniała, choć skromna budowla Old Mission, stary kościół katolicki założony przez hiszpańskich osadników. Mogłam go podziwiać tylko z zewnątrz, ale już sama fasada robiła duże wrażenie. A cały plac przed Starą Misją pokrywały niezwykłe malowidła na asfalcie, każde na planie równego kwadratu i każde na zupełnie inny temat, czy to religijny, czy to polityczny, czy to zupełnie fantastyczny. Niestety nie znalazłam żadnego wyjaśnienia czego dotyczyła ta sztuka uliczna.
Widoki widokami, ale już zachodziło słońce, a ja wciąż jeszcze nie miałam pojęcia, gdzie spędzę nadchodzącą noc. Wydostawanie się z miast to jedna z największych trudności w podróżowaniu autostopem, dlatego zwiedzanie metropolii tym środkiem komunikacji jest zwyczajnie niemożliwe. Santa Barbara to wprawdzie nie metropolia, ale miasto wystarczająco rozległe, aby pokrzyżować czyjeś plany. A plan z reguły jest prosty – iść tak daleko aż się dojdzie do wylotówki – tylko, że tam czasami czeka niespodzianka. Autostrady przebiegające przez miasta z zasady mają tylko kilka wjazdów, a nawet jakby się akurat zdarzyło, że się koło takiego wjazdu znajdzie, to nie ma jak łapać stopa, bo samochody są rozpędzone i nie mają nawet miejsca, żeby się zatrzymać nie powodując zaraz zderzenia kilkukilometrowego zasięgu. Toteż ma się tylko jedno wyjście – iść jeszcze dalej wzdłuż wylotów ki, aż się znajdzie najbliższą stację benzynową. Choć i to nie daje gwarancji sukcesu. Ale moja mapa nie sięgała aż tak daleko, więc nie miałam pojęcia gdzie szukać tejże stacji. Przeszłam przez płot i zapukałam w drzwi pobliskiego domu – z reguły nie nachodzę ludzi w domach, ale podróżując samotnie czasami nie ma się wyjścia, aby uzyskać potrzebną pomoc. Usłyszałam szczekanie psa, kroki, krzyk „idź, zobacz kto to, ja biorę prysznic!”, szczękanie zamków i zza drzwi wychylił się… nastoletni chłopiec. No tak, pomyślałam, już widzę jak mi będzie umiał poradzić. Ale okazało się, że najwyraźniej straciłam wiarę w nastolatków, bo mój pomocnik spisał się na medal!
- Eee… cześć. Sory, że tak nachodzę, ale potrzebuję pomocy. Chciałabym się dostać do najbliższej stacji benzynowej, tylko że ten… jestem na nogach. W sensie bez samochodu. Wiesz chociaż w którą stronę jest najbliższa stacja?
Jasne, to będzie tam, tylko że niestety najkrótszą drogą nie mogłabyś przejść na piechotę, tam jest wiadukt, wielki ruch i żadnego pobocza. Jakby to obejść, chwila, niech pomyślę… Ok., wymyśliłem! Musisz iść w tamtą stronę...
- Kochanie, kto to? – dobiegł nas głos z wnętrza domu.
- A taka pani podróżniczka, trochę zabłądziła, więc objaśniam jej drogę... to będą ze dwie mile, no ale nie ma innego wyjścia. Za to jest chodnik i droga prowadzi prosto na stację, nie ma szansy się zgubić. – Doprawdy nie spodziewałam się po tym chłopcu tak doskonałego przewodnika, no ale co mnie tu dziwi – w Stanach już piętnastolatki prowadzą samochód, a innego transportu często po prostu nie ma, więc siłą rzeczy, w tym kraju niemal każdy jest urodzonym kierowcą i nawigatorem. Jedyne, co mnie zmartwiło to to, że perspektywa kilkukilometrowego marszu z moim wiernym towarzyszem plecakiem nie była zbyt zachwycająca o tej porze dnia, a właściwie nocy, bo – powiem wprost – padałam już na pysk. Ale konieczność to pierwsza potrzeba! Zarzuciłam plecak i ruszyłam wskazaną trasą.
Oczywiście, jak na damę przystało, nie mogłam przecież męczyć się zbyt mocno, toteż już po kilkuset metrach zatrzymał się przy mnie samochód, którego zatroskany kierowca pytał co się stało i jak może mi pomóc. Powiecie - szaleństwo wsiadać do stopa oferującego podwiezienie bez mojej prośby. Owszem, szaleństwo. W moim przypadku działało stuprocentowe zaufanie boskiej intuicji, nigdy nie miałam kłopotów, ale trzeba trzymać głowę na karku i zrezygnować przy choćby najmniejszej wątpliwości. I nie zaszkodzi prewencyjny nóż i gaz pieprzowy w kieszeni. A do tego, przyznam szczerze, w podróży nigdy nie wyglądam szczególnie atrakcyjnie. Toteż na jego ofertę spytałam, czy mógłby mnie podrzucić kawałek do stacji benzynowej i tak też się stało. Co więcej, znów zaobserwowałam tę uroczą reakcję charakterystyczną dla znacznej większości ludzi, którzy mnie gdziekolwiek podwozili. Otóż w momencie rozstania zawsze pytają się po kilka razy, czy na pewno niczego więcej mi nie trzeba, czy jestem pewna, że chcę tu wysiąść i czy aby dam sobie radę. Każdy czuł się zaniepokojony , ludzie mówili mi wprost, że czują się dość nieswojo zostawiając mnie tak tutaj samą na pastwę losu. To jedna z pięknych stron osobowości Amerykanów, którą odkryłam w trakcie mojej podróży.
Mój wybawca się ulotnił, a ja cierpliwie zabrałam się do… oczekiwania na kolejnego. Popytałam kilku osób, czy może nie jadą na północ, ale prawie każdy oznajmiał, że jest miejscowy. No to pięknie się urządziłam. Otworzyła się przede mną wspaniała perspektywa spędzenia nocy na stacji benzynowej, bo teraz to już ani w tę, ani we w tę.
Minęły dwie godziny. Lipa. Wszyscy albo właśnie wracali do miasta, albo ich akurat wzięło na tankowanie przed pójściem spać do ciepłego wyrka. Albo jedno i drugie. Ale nikt się z miasta nie planował ulatniać jak ja. No dobra, dam sobie jeszcze jedną szansę. Spytam tę starszą uroczą panią, bo takie panie mogą być tylko jednego z dwóch rodzajów: albo się mnie wystraszą, że włóczęga, albo, co zdarza się najczęściej, przyjmą rolę dobrej babci zaradnej na wszystko. Tym razem, jak i niemal każdym innym, miałam szczęście.
- Dobry wieczór pani. Czy nie jedzie pani może przypadkiem gdzieś w kierunku północnym? Chciałabym się wydostać z miasta w kierunku Los Olivos, ale, jakby to powiedzieć, widzi pani, jestem niezmotoryzowana.
- Och, dziecino, czyś ty oszalała?! Czy ty masz pojęcie jak tu na stacji benzynowej jest niebezpiecznie? Wiesz, że tu takie dziewczęcia jak ty znikają bez śladu? – punkt pierwszy: osobliwe wyrażenie troski poprzez zastraszenie - Olaboga, no nie do wiary, przecież nie możesz tutaj tak zostać, bidulko – punkt drugi: wzięcie sprawy w swoje ręce. – Ja wprawdzie zostaję w mieście, nigdzie nie jadę, ale zaraz coś wymyślimy, podwiozę cię w bezpieczniejsze miejsce, gdzie będziesz mogła spędzić noc, no już, wsiadaj – punkt trzeci: przyjęcie postawy supermana gotowego sprostać każdemu wyzwaniu.
- Tak w ogóle, to jestem Elisabeth i mogłabym być twoją babcią, dlatego ci pomagam. Parę przecznic stąd jest hotel, zawiozę cię tam. Zrobimy mały przekręt: powiesz, że czekasz na znajomych, bo macie wspólną rezerwację i pozwolą ci poczekać w holu. Jak dobrze pójdzie, uwierzą, że znajomi gdzieś się zawieruszyli i przeczekasz tam całą noc, nawet na kanapie się będziesz mogła zdrzemnąć! Co ty na to? – Aha! Urocza starsza pani i same przekręty w głowie, no to się wkopałam. Elisabeth wyraźnie ekscytował jej własny spryt, a mnie naszły dziwne wątpliwości, czy aby jej geniusz znajdował odzwierciedlenie w realnym świecie. Już sobie wyobrażam minę pracownika hotelu na widok małoletniego backpackera: „dzień dobry, znajomi mi się zawieruszyli i chciałabym się zdrzemnąć na waszej kanapie, mogę?”. Ale Elisabeth była zdeterminowana. Przynajmniej przez chwilę, bo jak już dojechałyśmy na miejsce, wymyśliła, że właściwie to lepszym miejscem dla mnie byłyby krzaki za tymże hotelem. W krzaki mnie posyła! A ja ją miałam za dobrotliwą starszą panią! Co mi tam, jak sprawy już tak daleko zaszły, to stwierdziłam, że nie zaszkodzi mi pokaprysić.
- Boję się krzaków. Nie chcę spać w krzakach. Proszę wymyślić co innego albo mnie odwieźć na stację benzynową, wolę ją od krzaków – starszą cwaniaczkę trochę zatkało, ale sama wiedziała najlepiej, że na stacji benzynowej byłoby mi znacznie gorzej, więc wymyślimy jeszcze coś innego. A propos, ja wcale nie boję się krzaków. Nieraz w nich sypiałam. Ale teraz jakoś tak mi się nie uśmiechało. No i ostatecznie i tak wylądowałam w krzakach, ale do tego dopiero dojdziemy.
- Tutaj niedaleko jest moje mieszkanie… -oho, zawsze na tym się kończy! Ludzie tak się o mnie martwią, że ostatecznie z braku lepszego rozwiązania zapraszają mnie pod swój dach i goszczą iście po królewsku. Może i tym razem? – ale jaki ja tam mam burdel, no nie mogę cię tam zaprosić, bo rozumu jeszcze nie straciłam, żeby pokazywać jaki to ja mam burdel w chałupie – coraz bardziej wierzyłam, że mam do czynienia z jakąś wybitną osobliwością spośród starszych pań. – Mam pomysł! Pojedziemy do Cindy! Nie wiem, czy jest w domu, ale przy odrobinie szczęścia ją zastaniemy, a ona zawsze wszystkiemu umie zaradzić! Taka kobita, mówię ci!
O rany, to teraz nie dość, że jestem zamknięta w samochodzie jednej zwariowanej staruszki, to jeszcze wiezie mnie ona do drugiej, z opisu można by wnioskować, że jeszcze bardziej świrniętej niż pierwsza.
Zajechałyśmy na elegancko wyglądające osiedle, równe, gładkie trawniki, idealnie białe domki, elektronicznie sterowane bramy, no, no, chyba nie zapowiada się tak źle. Na jeden podjazd właśnie wjechał samochód. Elisabeth krzyknęła:
- To ona! Patrz jakie mamy szczęście, właśnie wróciła! – po czym wybiegła z samochodu, rzucając się w objęcia zaskoczonej Cindy, której towarzyszący mąż grzecznie ustąpił z drogi – Cindy, kochana, jak żyjesz? Wypróbowałaś mój ostatni przepis? A jak tam remont mieszkania? Utrzymał ci się ten przesadzony kwiatek? Najdroższa, ileż my sobie mamy do opowiedzenia! Ale tymczasem, słuchaj jaka mi się przed chwilą przydarzyła historia! – stwierdziłam, że czas się ujawnić, wyszłam z samochodu i z bardzo niewinnym uśmiechem przyklejonym do ust przywitałam się z Cindy, która z wyglądu wcale nie przypominała uroczej gospodyni Elisabeth, raczej miała w sobie coś z twardej feministki.
- Oto ona, mała autostopowiczka! Znalazłam ją na stacji benzynowej, wyobrażasz sobie? No, więc mamy misję, musimy jej znaleźć miejsce na nocleg. A ty przecież jesteś taka zaradna, zawsze masz takie genialne pomysły, toć pomyślałam, że ci ją tu przywiozę, pokażę i coś wynajdziemy, jak zawsze!
Cindy była nieufna, ale jak miała zaradzić, tak zaradziła:
- Kawałek dalej tą aleją zobaczycie po lewej mostek nad trawnikiem. Nie pytaj, po co robili mostek nad trawnikiem, grunt że ma tam być. Więc tam się zatrzymacie, ona pójdzie kawałek dalej i tam będą krzaki. Jak się dobrze usadowi, to nikt jej nie zobaczy, bo i nikt tam nie zachodzi po nocy, a z rana się ulotni, nie mała? No, to jazda! – Elisabeth już biła brawo na geniusz swej mentorki, posłusznie usłuchała jej zaleceń, toteż dojechałyśmy całe dwadzieścia pięć i pół kroku dalej do mostku nad trawnikiem. Wygramoliłam się z samochodu i wedle wskazówek poszłam na wprost, do krzaków. Elisabeth została na warcie patrząc, dokąd idę i czy mnie w tych krzakach co nie pożre. I nie pożarło, więc zrzuciłam bagaż na trawnik i wróciłam do niej, aby się pożegnać. W tym momencie coś nader istotnego przyszło mi do głowy:
- Elisabeth, ale jak ja się stąd wydostanę rano?
- Wszystko obmyśliłam! Jak pójdziesz tą drogą, to dojdziesz do bramy, którą można otworzyć od wewnątrz, ale już z zewnątrz potrzebujesz klucza, więc lepiej niczego ze sobą nie zapomnij. I zaraz za tą bramą jest droga nr 154, dokładnie ta, której będziesz potrzebowała aby dostać się do Los Olivos. Powodzenia! – i odjechała.
W sumie fajnie. Już od dawna nie rozbijałam namiotu na takiej mięciutkiej, gęstej trawie. Wszystkie campingi w Stanach, choćby kosztowały dwadzieścia „baksów” za noc, miały grunt twardy jak kamień, pokryty brudzącym pyłem, a przy próbie wbijania śledzi wszystkie wyginały się w kształt litery „s”.
Ale zaraz się miałam przekonać jaka była cena tego miękkiego dywaniku. Początkowo – bajka. Cicha, spokojna i bezpieczna, bo ogrodzona, okolica, nie za zimno, blisko do drogi, no czegóż chcieć więcej? Smacznie sobie zasnęłam.
Po kilkunastu minutach albo po kilku godzinach obudził mnie hałas. To jest najlepsze w spaniu pod gołym niebem na nieznanym terenie: zawsze budzą cię niezidentyfikowane hałasy i już sam nie wiesz, czy chcesz wychylić się z namiotu i sprawdzić ich źródło, czy też wolisz nie wiedzieć i udawać, że cię nie ma. Ale ten hałas był tak głośny i tak blisko namiotu, że nie dawał mi zasnąć. Do tego robiło mi się coraz zimniej, aż dostałam drgawek. Coś tu jest nie tak! Uchyliłam poły namiotu i…
- Cholera jasna jego mać!!! – na moje „łoże” wylało się kilka zdrowych chlustów lodowatej wody. Nie miałam nawet ochoty dalej badać źródła hałasu, tylko zabrałam się do wycierania wnętrza namiotu i śpiwora własnymi ubraniami. Niechże ja dopadnę tego imbecyla, tego bęcwała, tego patafiana, durnia i idiotę, który ustawił te cholerne zraszacze! Przez chwilę naszła mnie myśl, że może niepotrzebnie się gniewam, bo to przez własną głupotę jestem teraz zmokłą kurą – trzeba było lepiej wybadać ten mięciutki teren. Ale zaraz uświadomiłam sobie, że mogę być absolutnie pewna, iż w tym miejscu, tj. tuż przy wejściu do mojego namiotu, nie było żadnego urządzenia, ani niczego innego, bo musiałabym to zauważyć. Czyżby jakiś dozorca-ogrodnik zrobił to celowo chcąc przegonić intruza? Nerwy mnie brały, ale teraz była pora na spanie, bo muszę się obudzić przed świtem, ani mi się śni przenosić w tej ulewie namiot w inne miejsce.
Więc spałam, trzęsąc się z zimna i usiłując tego nie dostrzegać. Budząc się wielokrotnie w środku nocy, doznawałam nieprzyjemnie dziwnego uczucia, że zraszacz się przesunął. Teraz hałas dochodził z innego kierunku niż przedtem, jak to możliwe? Chyba ktoś mi tu płata figle. Bo jedyne inne wyjście jest takie, że zraszacze są ukryte w trawie i przełączają się automatycznie z miejsca w miejsce.
Obudziłam się przed świtem stwierdzając, że teraz wszystkie zraszacze przewędrowały daleko od mojego namiotu i już nie grozi mi ochlapanie przy wychylaniu głowy. Świetnie, że przez całą noc podlewały właśnie mój namiot, na pewno wyjdzie mu to na dobre, w końcu nawilżona skóra – to zdrowa skóra! Tymczasem mogłam go sobie wycisnąć jak ścierkę do podłogi, obciekał z każdej strony, i takiego musiałam go wpakować do pokrowca. Szybko ubrałam się w przemoczone ubrania i tylko modliłam się o rychłe nadejście upalnego świtu, bo trzęsłam się jak przysłowiowa galareta!
Spakowałam wszystko w trzy minuty (to kolejna niesamowitość, której nauczyła mnie ta podróż!) i ruszyłam w stronę bramy z kapiącym namiotem zwisającym sponad pupy. Jeszcze tylko kilka mil i jestem na miejscu!
W celu legalnego i grzecznego łapania stopa nie weszłam na autostradę, tylko ustawiłam się na wjeździe na nią, kilkadziesiąt metrów przed jej początkiem. Słonko wznosiło się coraz wyżej, mogłam zdjąć z siebie kurtkę. Było około godziny szóstej, dokładnie tak, jak zaplanowałam, aby mieć zapas czasu na dojazd. Po kilkunastu minutach zatrzymał się pierwszy samochód.
- Dokąd to? – podchwytliwe pytanie! Z kodeksu autostopowiczów zapamiętałam sobie tę złotą zasadę – to nie ja informuje kierowcę dokąd chcę się dostać, tylko to on informuje mnie, a ja decyduję, czy mi po drodze czy nie. Dlaczego? Bo daje to możliwość odwrotu, jeśli poczuję, że kierowca nie wzbudza mojego zaufania.
- Ee, a pan dokąd? – spytałam niepewnie, bo nieprzyjemny głos kierowcy, nieprzyjemne oblicze kierowcy i nieprzyjemny zapach z jego wozu wyraźnie raziły czerwonym światłem ostrzegawczym.
- A do przodu, a gdzie. Wsiada czy nie wsiada?
- To chyba jednak mi nie po drodze… - no przecież, ja do przodu bym miała jechać? A gdzie panie, ja wolę do tyłu!
- Ech, co za baba, żeby sobie głowę tym zawracać, no kur… - Zadowolona ze „spławienia” natręta, naszykowałam się raz jeszcze do boju, zaraz na pewno ktoś normalny się zatrzyma.
Po trzydziestu minutach… Cholibka. Może trzeba było tak nie wybrzydzać przy tym pierwszym? Postanowiłam zaryzykować i weszłam na autostradę, jeździło nią o wiele więcej samochodów, więc powinno się udać. W poszukiwaniu miejscówki trzeba zwrócić uwagę na kilka drobiazgów:
Po pierwsze, czy samochód ma miejsce na wyhamowanie i zatrzymanie się w taki sposób, aby nie utrudniać ruchu innym.
Po drugie, czy samochód ma szansę dostrzec mnie z daleka, to jest czy nie stoję na zakręcie.
Po trzecie, czy w celu uniknięcia upału nie wybrałam sobie zacienionego miejsca, które siłą rzeczy powoduje, że samochód jadący w słońcu nie ma szansy mnie zobaczyć.
Po prostu łapiąc stopa myśl jak stop i bądź stopem!
Po kolejnych długich minutach wreszcie zatrzymał się samochód terenowy, ulubiony typ Amerykanów. Mój też. Czasami kierowcy widzą autostopowicza dopiero w ostatniej chwili przy mijaniu, a przez to zanim wyhamują, odjeżdżają kilkaset metrów dalej. A autostopowicz nieświadomy dalej łapie stopa, zanim ten co już czeka nie zatrąbi klaksonem. Ale tym razem byłam czujna – po długim czekaniu człowiek sobie już wyrabia taki nawyk, że ogląda się za każdym samochodem sprawiającym wrażenie odrobinę zwalniającego. Pan o urodzie azjatyckiej już otwierał bagażnik, ale zanim wsiadłam jeszcze wybadałam jego zamiary:
- Dzięki za zatrzymanie się! Dokąd jedziesz?
- Do Santa Ynez. Z zasady nie podrzucam stopowiczów, ale widząc ciebie uznałem, że albo musisz być szalona, albo w tarapatach, więc niech już będzie. Wsiadasz? – taki tekst dowodzi, że kierowca jest godny zaufania, później wyjaśnię lepiej, jak to odróżnić. Więc wsiadłam.
- Tyle lat jeżdżę tą drogą dokładnie co tydzień, a jesteś drugą osobą jaką w życiu widziałem łapiącą stopa w tym miejscu.
- W tym miejscu? Masz na myśli dokładnie to miejsce gdzie stałam?
- Nie, mam na myśli całą drogę z Santa Barbara do Santa Ynez! Trzeba być naprawdę szaleńcem, żeby się na coś takiego zdobywać.
- O, no proszę. Czyli wprowadzam nowy trend w te okolice.
- A dokąd właściwie się wybierasz?
- Do Los Olivos. Bardzo blisko od Santa Ynez.
- Nigdy nie słyszałem o tym mieście.
- Bo nic tam nie ma.
- To po co tam jedziesz? – zawczasu przygotowałam się na to pytanie, bo było jasne, że padnie; żaden normalny turysta przecież by się nie zapuszczał do takiej wiochy jak Los Olivos!
- Mam tam… pewnego przyjaciela. Dobrego Przyjaciela – w tym momencie wcale nie czułam się, jakbym kłamała. Wręcz, powiedziałabym, przeciwnie…
- To nie mógł ten kumpel po ciebie pojechać taki kawałek?
- Ano nie mógł. Ee, nie ma samochodu. A ja tak sobie podróżowałam po Kalifornii i pomyślałam, że skoro jestem już tak blisko, muszę go odwiedzić! – pan kierowca popatrzył na mnie podejrzliwie, ale zdecydował już o nic nie pytać.
Spod Santa Barbara wyruszyłam w porannym słońcu, okoliczne góry coraz bardziej zalewały się słońcem, aż miło było popatrzeć. Ale już po zaledwie kilkunastu minutach drogi pogoda zmieniła się całkowicie. Autostrada poprowadziła nas po stoku wysokiej góry i w jednym momencie zdałam sobie sprawę, że oto jedziemy ponad chmurami, które zakrywały niżej położony ląd. Widok był wspaniały, ale zaraz droga zjeżdżała w dół i mgnieniu oka znaleźliśmy się w krainie mgły. Całe złociste słońce świtu zniknęło, a wokół roztaczała się tylko szarość, wilgoć i zimno. Była dopiero godzina siódma dwadzieścia, więc miałam nadzieję, że wkrótce słońce przegoni lodowaty poranek. Ale brak konwersacji wcale nie polepszał mojego nagle podłego samopoczucia. Oto jestem coraz bliżej, a nastrój okolicy stał się tak przygnębiający, że zamiast radości odczuwałam niepokój. Zagadnęłam kierowcę:
- Zdziwiłeś się, że jadę do Los Olivos, skoro nic tam nie ma, a przecież Santa Ynez to wcale nie większe miasto. Co cię tam sprowadza wobec tego?
- Prowadzę własne małe kasyno i raz na tydzień jeżdżę tam skontrolować interesy – to oświadczenie jeszcze bardziej mnie zdołowało. Kasyno to chyba najbardziej ponury sposób na robienie (a przede wszystkim wydawanie) pieniędzy, jaki umiem sobie wyobrazić.
- Ciekawe – to wszystko, co potrafiłam odpowiedzieć. Po pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że kierowca skręcił z autostrady w lewo, a przed momentem widziałam drogowskaz, że do Los Olivos jedzie się cały czas prosto. – Czemu tędy jedziemy?
- Do Santa Ynez jadę w końcu.
- Och, to chyba będzie na mnie pora, bo mój cel był prosto – zerknęłam na mapę, Santa Ynez rzeczywiście było odrobinę na południowy-zachód od Los Olivos, ale na ogólnej mapie Kalifornii ta odległość jest tak maleńka, że z początku tego nie zauważyłam.
- Jak sobie życzysz – i wyhamował na poboczu, ja szybko chwyciłam swój plecak i zawróciłam tych kilkaset metrów, które zdążyliśmy już przejechać niewłaściwą trasą. Czekało mnie przynajmniej jeszcze jedno łapanie stopa, a tutaj zimnica taka, że nie wiem! Ledwie wysiadłam z samochodu, a już miałam mokre włosy od wilgoci, wydobyłam z dna plecaka kurtkę. Krótki spacer nieco mnie rozgrzał, ale niezbyt przyjemnie zapowiadało sterczenie przy drodze w takiej pogodzie. Doszłam do rozwidlenia autostrady, zrzuciłam plecak i kciuk w górę. No, mili kierowcy, już tak niewiele mi zostało!
Jakby na przekór wszystkie samochody skręcały właśnie do Santa Ynez. No tak, pomyślałam sobie, czasami lepiej jest poczekać dłużej na pierwszy samochód na samym początku trasy, ale przynajmniej nie musieć się później przesiadać, bo nigdy nie wiadomo na jakie miejsce się trafi. Bo czasami trafia się właśnie na takie, gdzie nikt się nie chce lub nie ma gdzie zatrzymać. Ale nie traciłam nadziei, bo oto moją uwagę w pełni pochłaniało podziwianie wszystkiego, co było dookoła. A nie było wiele – tylko wyschnięta, żółta jak siano trawa i gdzieniegdzie drzewa. Ale już sam ten widok wydawał mi się tak znajomy, że mnie zachwycał do cna! Wiecznie pożółkła od upałów trawa w tym rejonie od razu kojarzyła mi się z teledyskiem „Say, say, say”. Pamiętałam, że to właśnie za sprawą kręcenia tego filmu Michael wybrał te winiarskie okolice na swój przyszły dom, a Paul McCartney Go do tego zachęcił, podkreślając ich najważniejsze walory, czyli dziewiczy spokój, wiecznie piękna pogoda i uprzejmi sąsiedzi.
Pierwsze jak najbardziej, przecież tutaj nic nie ma, to cóż by mogło szkodzić spokojowi? Drugie, hmm… Tak, te mokre włosy i para z ust wyraźnie potwierdzają tezę. A trzecie? To się dopiero okaże…
Ale oto proszę, ledwie minęło pięć minut, a już zatrzymał się samochód. Przez okno wyjrzała młoda dziewczyna:
- Cześć, dokąd się wybierasz?
- Do Los Olivos!
- Świetnie się składa, wsiadaj, a nie tak będziesz marzła – i wsiadłam z ochotą!
- Ja mam na imię Faith, a to mój mąż Ben – powiedziała wskazując na kierowcę. Sama Faith wprost zapierała dech urodą. Była bardzo młoda i musiała mieć jakieś południowe korzenie. Mówiła niesłychanie przyjaznym tonem. Jej mąż za to był dosyć milczący, ale przekonałam się, że równie sympatyczny.
- Bardzo mi miło, a ja jestem Kinga.
- Ki jak? – przyzwyczaiłam się szybko, że swoje imię muszę najpierw wypowiedzieć, później przeliterować, żeby mój rozmówca mógł je sobie zapisać w głowie i dopiero po przeczytaniu tego wyimaginowanego napisu z wolna wypowiada „Ki-nga. Wow”. Zdawałoby się, że takie proste imię, zwłaszcza dla angielskojęzycznych, a jednak okazuje się, że wcale nie. Tak było za każdym jednym razem, a więc teraz nie mogło być inaczej. – Skąd jesteś, Kinga?
- Z Polski.
- Z Polski? I chyba nie powiesz, że tak podróżujesz sama autostopem?! Taka mała blondyneczka… Kiedy cię zauważyliśmy, pomyślałam sobie, że moglibyśmy cię zabrać, ale Ben nie miał ochoty. Pojechaliśmy dalej, ale miałam wyrzuty sumienia i namówiłam męża „zawsze sobie mówiliśmy, że fajnie byłoby tak zabrać kogoś na stopa, zobacz jaką teraz mamy świetną okazję, chyba wolisz podwieźć uroczą małą blondynkę niż jakiegoś starego, zarośniętego dziada?”; no i zawróciliśmy po ciebie. I bardzo się cieszymy, że możemy cię poznać. To co cię sprowadza w te okolice?
- Ee, mam tu przyjaciela, którego chciałabym odwiedzić. A was?
- Szukamy tutaj miejsca do zamieszkania. Widzisz, od lat mieszkamy w Los Angeles i już mamy dosyć tego tłoku i hałasu, a tutaj jest tak cicho i spokojnie, po prostu idealne miejsce – coś mi to przypominało – więc przyjechaliśmy tu, by się nieco lepiej rozeznać w możliwościach. A dokąd chcesz jechać dokładnie?
- Do Los Olivos.
- Wspaniale, mieliśmy zamiar się tam zatrzymać na poranną kawę – dopiero dochodziła godzina dziewiąta.
Ten odcinek był naprawdę krótki, już po dziesięciu minutach byliśmy na miejscu.
- Chodź, zapraszamy cię na kawę!
- Och, dzięki, ale nie ma potrzeby, naprawdę, ja mam…
- Nie gadaj tylko chodź! My stawiamy! Musimy coś zaoferować takiej uroczej podróżniczce jak ty – nie dało rady się przeciwstawić. Co ciekawe, takie reakcje spotykały mnie niezwykle często: że jestem urocza i że trzeba mi jakoś pomóc. Wielu myślało, że ja jestem jakąś biedną sierotką, bo komu by to do głowy przyszło podróżować samotnie autostopem: niewielu mogło pojąć, że to moja własna wola i czyste chęci przeżycia przygód mnie do tego poprowadziły. Niemniej, było to bardzo miłe. Toteż poszliśmy na poranną kawę i rogalika. Przy rozstawaniu się Faith jeszcze spytała:
- Może chcesz, aby cię podwieźć na jakiś konkretny adres, żebyś nie musiała iść na piechotę z tym bagażem? – ups, chyba by ich zatkało, gdybym podała adres, na jaki chcę się udać. Chociaż, z drugiej strony, czy oni mogli mieć jakiekolwiek pojęcie z czego, a raczej kogo słynie ta okolica? Sprawiali wrażenie zupełnie nieświadomych, ale może to była tylko maska, kto wie? A może oni myśleli to samo o mnie i nie chcieli demaskować swoich zamiarów?
- To bardzo miłe, ale poradzę sobie, jeszcze chwilkę posiedzę w tej kawiarni, a później pójdę na umówione miejsce spotkania, nie obawiajcie się. Miło było was poznać i dzięki za wszystko!
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Zostałam trochę dłużej w kawiarni, aby się zrelaksować przed tym, co zamierzałam zrobić i aby ochłonąć z emocji przed tym, co zaraz miałam zobaczyć. Dodatkowo skorzystałam, aby załadować baterie do aparatu, który miał mi się tego dnia bardzo przydać. Pozostał tylko jeden mały problem… Nie miałam planu tego miasteczka! Jak tu odnaleźć drogę bez mapy? Rozwiązanie zaraz przyjdzie samo, pomyślałam. Z reguły tak się dzieje. Wpadłam na pewien pomysł. Podeszłam do lady i spytałam:
- Czy nie wie pani może, gdzie tu się znajduje biuro informacji turystycznej?
- Nie mam pojęcia – westchnęła znużona ekspedientka.
- Aha. To szkoda. – W tej chwili podeszła do mnie inna klientka. Zwracałam uwagę miejscowych swoim wielkim plecakiem i typowo przygodowym ubiorem.
- Witaj, słyszałam że potrzebujesz pomocy, może mogę ci w czymś doradzić? Mieszkam tu od dwudziestu lat – oczy mi zabłyszczały. Przez tyle lat mieszkać tuż obok Michaela Jacksona, wow!
- Ależ tak, potrzebuję planu tego miasteczka, wie pani gdzie się znajduje biuro informacji?
- Obawiam się, że w Los Olivos coś takiego nie istnieje. Najbliższe pewnie będzie w Solvang. To bardzo małe mieściny, niewiele tu jest do zwiedzania. A czego szukasz, jeśli można widzieć?
- A tak tylko chciałam sobie pozwiedzać, a ciężko się poruszać bez planu.
- Wiesz, tutaj są tylko salony degustacji wina i nic więcej.
- Otóż to! Bardzo interesują mnie salony degustacji wina! – klientka popatrzyła na mnie jak na jaką dziwaczkę. Wniosek? Skoro rozwiązanie ma przyjść samo, pozwól sobie nie myśleć. Bo jak pomyślisz, to wszystko zepsujesz. Tak więc przestałam szukać pomysłów.
Po prostu czekając na przyjście rozwiązania, rozejrzałam się po wnętrzu kawiarni i zobaczyłam półkę, na której leżało kilka gazet do poczytania przez klientów. Wzięłam jedną zatytułowaną „2012 Solvang & The Santa Ynez Valley” – zwykła reklamówka rejonu, za to miała ładne fotografie okolicznych winnic i rancz ze stadninami konnymi. Zaczęłam przeglądać strona po stronie i oto patrzę na koniec – mapa Los Olivos i innych okolicznych miast: Solvang (największe), Santa Ynez, Ballard, Buellton, i Los Alamos. Przecież pomyślałam, że rozwiązanie zaraz przyjdzie samo, więc przyszło. Norma. Jak sobie pomyślisz, tak się wyśpisz! – Ee, chyba nie tak to leciało…
Spytałam uprzejmie, czy mogłabym sobie tę reklamówkę wziąć. Tym razem to ekspedientka popatrzyła na mnie jak na wariatkę:
- A po co ci ta gazeta?
- Bardzo mi się spodobała. No, a poza tym, ma mapy.
- A bierz ją, nikt tego nie czyta.
- Super, dziękuję bardzo! – i o ósmej pięćdziesiąt pięć opuściłam w pędzie urokliwą kawiarnię.
W tym czasie ponura, lodowata mgła zdążyła się rozejść i odsłoniła przepiękne słońce, które z wolna zalewało wszystkie ulice swoim złocistym porannym blaskiem. Byłam w samym centrum miasteczka, na które składało się aż kilka ulic. No tak, spytacie, skoro ledwie kilka ulic, to po jakie licho mi mapa? Ano jak się podróżuje bez samochodu i bez GPS, to zawsze warto mieć mapę. Uzbierałam ich w trakcie całej podróży ładnych kilkanaście, nie licząc tych, które miałam w przewodniku. Można oczywiście liczyć na zbieg okoliczności, który zaprowadzi we właściwie miejsce, albo na nagłe pojawienie się dobrych duszy, które wskażą drogę. Tak, o tym też się miałam przekonać…
Następny krok – znaleźć miejsce na przechowanie wszystkiego, co było mi w tej chwili zbędne, czyli bagażu zanadto już wbijającego w kierunku jądra ziemi. Spytałam pierwszą napotkaną osobę o jakiś sklep i zostałam zaskoczona, że tak maleńkie miasteczku jak Los Olivos, oprócz salonów degustacji wina otwartych od 11 do 17, posiadało także spory market otwarty od 8 aż do 22! W sklepie sprzedawcy imigranci, co nietrudno rozpoznać. Pytam ekspedientkę przy ladzie:
- Dzień dobry, proszę wybaczyć zawracanie głowy, nie chcę niczego kupować, potrzebuję tylko miejsca do przechowania mojego bagażu na jakiś czas. Chciałabym pozwiedzać okolice, ale nie poruszam się samochodem. Myśli pani, że można by tu posadzić mój plecak na kilka godzin?
- Ale ta część sklepu to nie nasza, ja nic nie wiem – odpowiedziała z wyraźnie obcym akcentem i jeszcze wyraźniejszym roztargnieniem w oczach kobieta o południowej urodzie.
- Aha. A czyja i kto wie? – Spytałam zdziwiona, bo od kiedy to jeden sklep dzieli się na dwie, nieoddzielone niczym części?
- Może tamta pani?
- Tamta pani wie? To pani nie jest pewna, czy tamta pani wie?
- Słucham, o co chodzi? – spytała zainteresowana.
- Chciałabym zostawić mój plecak na przechowanie, ale ta pani twierdzi, że tu nie pracuje – odparłam zgryźliwie.
- Ależ oczywiście, że pracuje! – popatrzyła na tę pierwszą, która z kolei odpowiedziała jej niewinnym spuszczeniem oczu w dół – Proszę zostawić, tylko zamykamy o 22.
- Dziękuję bardzo! Proszę się nie obawiać, na pewno będę na długo przed zamknięciem! – (tak mi się wtedy wydawało…)
Mapa, którą zabrałam z kawiarni była skrajnie uproszczona. Od północnego skrawka miasteczka odchodziła jedna falista linia w kierunku wschodnim. Nazwa na planie głosiła: „Figueroa Mountain Rd”. Ciarki podniecenia przeszły mi po plecach. Ale wiedziałam dobrze, że ta droga nie biegnie na wschód, lecz na północ, w góry, w których dolinie kryje się Neverland. Około tygodnia wcześniej, w Lake Las Vegas, miałam okazję zajrzeć do Internetu. Spisałam wtedy dokładny adres i spojrzałam na mapę, aby ustosunkować jego położenie do pobliskich miejscowości. W zeszycie podróżnym zanotowałam, że Neverland znajduje się pięć mil na północ od Los Olivos lub osiem mil na północ od Santa Ynez. A więc pięć mil do przejścia… odpowiednik ośmiu kilometrów. No nie takie rzeczy się już w trakcie tej podróży robiło.
W podręczny plecak spakowałam zapas wody, notes, przewodnik i parę innych mało potrzebnych drobiazgów, aparat fotograficzny zawiesiłam na szyi, po czym wyruszyłam czym prędzej wzdłuż głównej ulicy aż do skrzyżowania z drogą stanową, po której drugiej stronie zaczynała się szukana przeze mnie asfaltówka. Była dopiero godzina 9:13. Miałam dużo czasu.
Wreszcie zobaczyłam na własne oczy metalową tabliczkę „Figueroa Mountain Rd”, krzyżującą się z „North St”. Niby ulica należy do Los Olivos, ale jej zasięg wychodzi daleko poza jego granice. Właściwie początek drogi jest już poza miastem. Pozostawało mi tylko iść na wprost, aż ukaże się przede mną upragniony numer 5225.
Teraz, około godziny 10, gdy słońce wzeszło już wysoko i grzało jak w piekarniku, okolica wydała się o wiele bardziej znajoma niż o poranku. Trawy wciąż pożółkłe jak siano, ale mimo to sprawiały wrażenie łagodniejszych, nie spalonych, lecz oblanych słońcem. Wzdłuż całej drogi ciągnęły się drewniane lub druciane niskie ogrodzenia, wyznaczające granice kolejnych rancz. Niektóre ciągnęły się na kilka kilometrów, a po drugiej stronie płotów nie było nic innego jak sporadyczne drzewa, charakterystyczne dla tego rejonu, niskie i mocno rozgałęzione (idealne do wspinaczki!), krowy wszelkich maści i z rzadka konie. Przy jednym płocie ustawiono znak: „Danger! Mountain lions”. Oo, świetnie, pomyślałam sobie, może przy odrobinie szczęścia napotkam po raz pierwszy w życiu pumę! – Ale tak naprawdę ani trochę w to nie uwierzyłam. Pumę bardzo ciężko jest spotkać nawet w dziczy parku narodowego, a co dopiero w tak cywilizowanym miejscu, w dodatku tuż koło drogi. A może tylko się tak pocieszałam, bo w głębi rozumu wiedziałam, że puma stanowi jedno z największych zagrożeń natury zachodnioamerykańskiej, razem z niedźwiadkami i wilkami.
W pewnym momencie wyprzedził mnie pan rowerzysta, mężczyzna w średnim wieku, ubrany na sportowo. Na mój błogi uśmiech nieschodzący z ust zareagował:
- Cóż za piękna pora na spacer, nieprawdaż?
Gdy od czasu do czasu pojawiała się jakaś brama, serce biło mi mocniej - o ile to w ogóle możliwe podczas tak intensywnego marszu do tak ekscytującego miejsca – bo numer każdej z nich przybliżał mnie nieuchronnie do celu. Pierwszy numer na trasie to był 3255. Już dwa kroki dalej stała kolejna tablica „Evergreen Arabians at Rancho Arroyo Perdido” (można by tę nazwę przetłumaczyć na „Ranczo zbłąkanego strumyka”) z numerem 3325. Ciekawy sposób numeracji, doprawdy. Dopiero po długim odcinku drogi dotarłam do pierwszego budynku, zasłoniętego gęstszymi w tym miejscu drzewami. To był teren rancza niejakiego Teda Chamberlina, numer 4155. Głosiły to liczne tabliczki wzdłuż płotu informujące, że to „teren prywatny, wkraczanie na posesję lub polowanie na zwierzynę jest zabronione i grozi postępowaniem prawnym”. Milusio.
Pan Chamberlin musiał mieć syte kieszenie – jego ranczo ciągnęło się w nieskończoność. W dodatku wyczytałam, że istnieje ono już od 1929 roku!
Znów minęłam się z panem rowerzystą. Właśnie wracał i spotykając mnie cały czas uparcie gnającą do przodu, jego twarz pokrył podejrzliwy grymas. No bo kto o zdrowych zmysłach by w taki upał szedł tyle kilometrów? Samotnie? Mała blondynka?
- Wszystko gra? – zagadnął. – Tylko nie zapomnij nałożyć kremu na słońce, ono potrafi dać popalić!
Miał rację. Filtr przeciwsłoneczny w tych rejonach praktycznie ratuje życie.
Gdzieś daleko przede mną formowały się sylwetki majestatycznych gór. Nie były bardzo wysokie, ale ponad płaskimi łąkami górowały niczym korona. Serce zabiło mi mocniej. Wiedziałam, że gdzieś tam jest mój cel. W końcu pełna jego nazwa brzmi „Neverland Valley Ranch”, czyli ranczo w dolinie. A gdzież indziej szukać doliny jak nie tam właśnie, w górach?
Po nieokreślonej długości wyczerpującym marszu (czas w takiej sytuacji po prostu się rozpływa, lecz mój dowód rzeczowy – zdjęcia – mówią, że była to godzina 10:50) stanęłam przed skromną drewnianą bramą zacienioną przez rozłożyste drzewo. Nic nie świadczyło o fakcie, że jest to dom Michaela Jacksona, ale ja po prostu byłam tego pewna. No dobrze, prawie pewna. Wyglądało to aż do przesady skromnie. Podeszłam bliżej. Brama wjazdowa była otoczona z obu stron kamiennym murem, który po kilku metrach przeistaczał się w niski drewniany płotek, wcale niewyróżniający się od wszystkich innych. W murze tkwiło mnóstwo małych karteczek powtykanych pomiędzy kamienie, a na lampionach zawieszonych po lewej i prawej stronie bramy poprzyczepiano kilka kart ze zdjęciami Michaela i życzeniami urodzinowymi w środku. Niespełna miesiąc temu kończyłby 54 lata. Przejrzałam kilka liścików, wszystkie były w podobnym do tego tonie: „Moje życie, moje słońce, mój aniele najpiękniejszy, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie, proszę wróć!”.
Tuż za bramą, z jej prawej strony, stała niewielka budka strażnicza, zaś po lewej stronie było kilka zaparkowanych samochodów. Ale ani widu, ani słychu żywego ducha. Pokręciłam się chwilę w kółko, aż w końcu uznałam, że skoro nikogo nie ma, to co mi szkodzi, i przeszłam przez drewniany płotek na lewo od bramy. Podeszłam do budki strażniczej i przysłuchałam się, czy aby na pewno nikogo tam nie ma. Dla pewności zrobiłam mistrzowski krok i zwyczajnie wybąkałam:
- Halo, jest tam kto? – odpowiedź na moje pytanie przyszła szybciej niż błyskawica. Usłyszałam łomot i huk przypominające odgłosy, jakby ktoś spadł z łóżka z dużej wysokości lub potknął się o własne nogi w biegu. W pędzie wyłonił się młody mężczyzna, około trzydziestoletni, o przyjaznych rysach i ogniście rudych włosach, ale w tym momencie malował mu się nieprzyjemny stres na obliczu, więc wcale mi się nie wydawał wtedy przyjazny, a po prostu wściekły.
- Co ty tu robisz?! To jest zabronione! Nikt nie ma prawa tu wchodzić! Jakżeś się tu znalazła?!
- Ja… Przepraszam. Ja tu tylko dwa kroki postawiłam, spokojnie…
- Jakie spokojnie, jakie spokojnie?! Czy wiesz, że ja w tym momencie powinienem dzwonić po policję, a ty powinnaś już być aresztowana?
- Och… Aż tak ostro? Bo nikogo nie było widać, a ja chciałam tylko sobie wejść pozwiedzać przez chwilę…
- Co proszę? To jest teren prywatny, zamknięty dla jakichkolwiek odwiedzających.
- No ja rozumiem, ale tak na chwilę przecież nikomu nie zaszkodzi, już nie bądź taki.
- Czy ty sobie żarty stroisz? To miejsce jest teraz własnością prywatną, nikt nie ma prawa tu wchodzić, robić zdjęć…
- Oddam mój aparat! Proszę, weź! Nie zależy mi na zdjęciach!
- No jasne, i myślisz że przez to pozwolę ci wejść – mój rozmówca z mocno zdenerwowanego zmienił się już w lekko rozbawionego.
- Nie… Tylko przyszłam tu na piechotę z Los Olivos z wielką nadzieją zobaczenia chociaż fragmentu tego niezwykłego miejsca… - łzy zaczęły napływać mi do oczu.
W tym momencie pod bramę podjechał samochód i strażnik otworzył ją pilotem. Pojazd wjechał, zatrzymał się koło nas i wysiadła z niego młoda kobieta w à la roboczym ubraniu. Przywitała się z moim rozmówcą, spojrzała obojętnie na mnie, weszła do budki, zabrała z niej coś, a następnie znowu wsiadła do wozu i odjechała w stronę doliny, w której wiedziałam, że kryją się bajeczne budowle. Patrzyłam na samochód znikający za zakrętem z cieniem nostalgii na twarzy. Strażnik kontynuował ze zdziwieniem:
- Na piechotę? Wow, przecież to jest 5 mil. [a 8 km – moje przyp.] Nie powiem, niezły wyczyn.
- Też mi dokonanie, ja przyleciałam do Stanów specjalnie po to, żeby zobaczyć to miejsce. Do kogo teraz należy to ranczo?
- Nie wolno mi udzielać takich informacji. A właściwie to skąd jesteś?
- Z Polski.
- Miło mi, John jestem. A jak tobie na imię?
- Kinga.
- Że jak? – tutaj nastąpiła moja codzienna ceremonia literowania tego banalnie prostego imienia – Aha, haj Kynga! A więc przyznaj się szczerze, co ty tu właściwie robisz? – nagle rozmowa z nieprzyjemnej kłótni przeistoczyła się w kumpelską pogawędkę. W kumpelską pogawędkę za wrotami bramy Neverlandu, należy dodać.
- Podróżuję po Stanach od dwóch miesięcy… autostopem. Aż przywiodło mnie tutaj.
- Sama?! – oto kolejne pytanie inicjujące codzienną ceremonię wyjaśniania skąd mała Polka wzięła się sama w Ameryce.
- Ano sama. Marzenia spełniam po prostu – odrzekłam szlochając.
- Aha! A więc nie przyjechałaś tu specjalnie tylko i wyłącznie po to, żeby zobaczyć Neverland! – czy ten koleś chce mi się, u licha ciężkiego, naprzykrzyć?
- Nie. Nie tylko i wyłącznie po to. Ale to było moim największym marzeniem od kilku lat. Cztery lata temu… w 2008… prawie tego dokonałam. Z jedną koleżanką. Byłyśmy wtedy dziećmi. Ja miałam szesnaście lat, ona piętnaście. Było już bardzo blisko, udało nam się pozyskać wizy, bo Polacy muszą mieć wizy do Stanów, kupiłyśmy bilety lotnicze. A później… nasz zapał jakoś wygasł. Z dnia na dzień. Przestałyśmy wierzyć, że to się może udać. Chyba ten dorosły racjonalizm nami zawładnął. No i się poddałyśmy. A rok później Michael już nie żył. – opowiadając tę historię zupełnie się rozpłakałam, aż ciężko mi było artykułować słowa. Szlochałam najprawdziwszymi łzami za bramą domu Michaela Jacksona.
- I… pewnie musiałaś bardzo żałować, że się poddałaś rok wcześniej? Dlatego postanowiłaś tu przyjechać teraz, tak? – Johnowi udzielił się mój nastrój, słuchał mnie z wielką uwagą, widziałam, że trochę zaczynał mnie żałować.
- Tak… nie… nie wiem. To miejsce byłoby zupełnie inne, gdyby Michael wciąż żył. Bo to on nauczył mnie wiary w spełnianie Marzeń. A ja się poddałam. Ale mimo, że minęło już kilka lat, to marzenie pozostało we mnie żywe, zobaczyć tę jego ostoję z baśni, pobyć tu… przez chwilę.
- Tylko dlaczego w końcu przyjechałaś tu sama, bez tamtej koleżanki?
- Wiesz, z wiekiem wiele rzeczy się zmienia, na jakiś czas straciłyśmy kontakt, a później nasze drogi się rozeszły, obie mieszkamy w różnych krajach za granicą. Po prostu tak się złożyło. Ale na pewno opowiem jej o tej przygodzie, że byłam w Neverlandzie!
Zagłębiliśmy się na parę chwil w swoich myślach.
- Czy udałaś się w trakcie swojej podróży na Forest Lawn? – spytał cicho John.
- Nie. Nawet nie wiem, gdzie to dokładnie jest.
- W LA! Zaraz sprawdzę… - wystukał coś w swoim telefonie – dokładnie w Glendale.
- Naprawdę? No cóż. Nie planowałam tam jechać. W ogóle o tym nawet nie myślałam.
- Pewnie to by było zbyt bolesne?...
- Nie o to chodzi. Nie chcę zobaczyć kawałka gleby i wierzyć, że to jest Michael. On znaczył dla mnie zbyt wiele. Na cmentarzu… go nie ma. To tylko ziemia. Dlatego postanowiłam przyjechać tutaj, gdzie można poczuć jego obecność, bo w końcu to świat, który stworzył on, nikt inny, dokładnie tak, jak sobie wymarzył.
- Pewnie jesteś naprawdę wielką fanką Michaela…
- Tak było kilka lat temu. Ale teraz już trochę z tego wyrosłam. To znaczy, już nie obklejam sobie wszystkich ścian pokoju plakatami z Michaelem, nie robię nic z tych rzeczy. Ale on pozostał dla mnie bardzo wyjątkowym człowiekiem, który na wiele sposobów zmienił moje postrzeganie świata. I dlatego tak bardzo marzyłam o tym, aby zobaczyć to tak drogie mu miejsce.
- Rozumiem cię. Ale wiesz, że Michael już od dawna tu nie mieszkał? Po procesie wyjechał do Dubaju, później do Las Vegas i Los Angeles.
- Wiem. Widziałam nawet jego dom w Las Vegas. To była zabawna przygoda. Taki facet z galerii autografów dał mi jego dokładny adres. Oczywiście mnie nie wpuścili, mieli tam jakąś konferencję biznesową. Ale byłam tam, widziałam ten dom! Jednak żaden nie jest tym samym, co Neverland. Tutaj Michael pozostawił cząstkę siebie. To nie jest po prostu dom, to jest cała kraina, nie tylko materialna, ale i baśniowa. Wiesz, prawdę mówiąc, ja wcale nie planowałam tu przyjeżdżać. To znaczy, nie był to mój główny zamiar. Myślałam sobie, że jeśli mi starczy czasu pod koniec podróży… Ale nie czułam wielkiej potrzeby. I wszystko się zmieniło właściwie w ostatnich tygodniach. Poczułam ogromne pragnienie, żeby się tu znaleźć i zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, aby tu dotrzeć. Autostopem nie było to łatwe, ale taka jest siła marzeń, że jak się czegoś pragnie, to się tego dokona prędzej czy później – puściłam mu niezauważalne oko. Ot tak, żeby dać do zrozumienia jego podświadomości, że czy on tego chce, czy nie, ja tam wejdę. I może nawet odebrał jakiś sygnał, bo powiedział:
- Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić. Po prostu nie możemy tu nikogo wpuszczać. Zaszłaś już i tak o wiele dalej niż jakikolwiek inny fan kiedykolwiek wcześniej.
- Co takiego? Ach, że niby dlatego, że stoję po drugiej stronie bramy?
- Otóż to. Mieliśmy już tu wprawdzie dziwne przypadki, jakaś para z Japonii przyjechała tu z walizkami i oznajmiła nam, że oto się wprowadzają, bo dostali niebiańskie zaproszenie od samego Michaela. Cóż, długo ta ich przeprowadzka nie potrwała… Ale nikt jeszcze nie przeszedł na drugą stronę bramy.
- John – popatrzyłam na niego z poirytowaniem – chyba nie bierzesz mnie za taką wariatkę, co?
- Ależ nie! – John się roześmiał i przepraszającym tonem kontynuował – Wcale cię nie mam za taką jak tamci. Po prostu przypomniały mi się co ciekawsze przypadki.
- Cóż, ładny stąd widok. Tej góry, tam w dali, nie widać jej z zewnątrz, prawda?
- Zgadza się, nie można jej zobaczyć.
- Musi tam być pięknie, wewnątrz Neverlandu… To ma ze dwa tysiące akrów, czy dobrze pamiętam? [1 akr to 0,40 hektara; 2000 akrów to około 800 hektarów – z tego wniosek, że Neverland jest przeogromny! – moje przyp.]
- Właściwie prawie trzy. To naprawdę wielka posiadłość. Sięga odtąd aż do czubka tej najwyższej góry.
- To ciekawe, Michael mówił, że dwa. Czyli pół tej góry należało do Michaela?
- Tak.
- Cudowny widok… Magiczne miejsce. Powiedz mi, ilu ludzi przyjeżdża tu każdego dnia?
- Nie mogę udzielać takich informacji.
- Co? Nie możesz mi powiedzieć ilu fanów odwiedza bramę Neverlandu? – bo ciężko powiedzieć, żeby odwiedzali sam Neverland.
- Ach, myślałem że pytasz o liczbę pracowników – wydało mi się bardzo dziwne, że nawet liczba pracowników stanowi tajemnicę.
- To mnie specjalnie nie interesuje. Ale tak w ogóle, to na czym polega praca tych „pracowników”?
- Utrzymują ranczo w dobrym stanie.
- Czy wy tam mieszkacie? – spytałam podejrzliwie chcąc wyciągnąć z niego jakieś informacje.
- Och, nie – roześmiał się John. – Ja mieszkam 30 mil stąd, w Santa Maria. Pracujemy na zmiany. Na noc się wymieniamy.
- Więc czy ktoś tu w ogóle mieszka?
- Nie. Ale to własność prywatna.
- Więc po co utrzymywać w dobrym stanie miejsce, w którym nikt nie mieszka, i którego nikt nie może oglądać? – John nie odpowiedział. Widać zadawałam za dużo pytań. Ale nie miałam zamiaru na tym poprzestać. – Więc ilu fanów przyjeżdża tu każdego dnia?
- Zwykle około kilkunastu, ale w urodziny Michaela czy inne ważne rocznice liczba może dojść do kilkudziesięciu lub kilkuset.
- Czy ta budka stała tutaj za czasów, gdy mieszkał tu Michael?
- Tak. I on też nikogo nie wpuszczał – popatrzyłam na niego podejrzliwie. Może i nikogo nie wpuszczał, ale mnie by wpuścił!
- A jak teraz to wszystko wygląda? Czy Neverland zachował swój kształt i wygląd?
- Och tak, wszystko jest na swoim miejscu, a my dbamy codziennie o utrzymanie dobrego stanu.
- Przed bramą stoi duży betonowy piedestał otoczony żywopłotem. Wyobrażam sobie, że musiał tam być jakiś napis powitalny albo rzeźba. Co się z tym stało?
- Jak sięgam pamięcią, ten podest był zawsze pusty. Jesteś pewna, że coś tam kiedykolwiek stało?
- Nie, nie jestem, ale po co stawiać taki piedestał, jeśli nie ma zamiaru się na nim niczego umieścić? Dziwne. A czy wszystkie budynki w Neverlandzie są tam gdzie być powinny?
- Jak najbardziej. Po prostu są puste. Zabrano wszystkie rzeczy, meble, wyposażenie, także zwierzęta z zoo. Niektórzy pytają o Bubblesa, ale z nim Michael się rozstał już w latach osiemdziesiątych, bo podrósł za bardzo.
- Wiem o tym. Ale co się stało z tymi wszystkimi rzeczami? Gdzie trafiły zwierzęta?
- Gdybym ja wiedział! Zwierzęta poszły najpewniej do różnych ogrodów zoologicznych, ale wyposażenie, nie mam pojęcia.
- Czy Gypsy cały czas tu mieszkała?
- Kto to jest Gypsy?
- Słonica Michaela, prezent od Elizabeth Taylor – roześmiałam się.
- Niezły prezent, nie ma co! – John także odpowiedział śmiechem – Ale nic mi nie wiadomo o losach Gypsy.
- Od jak dawna tu pracujesz?
- Zacząłem służbę na krótko przed śmiercią Michaela. Później zmienił się właściciel, ale ja zostałem.
- A czy kiedykolwiek widziałeś Michaela?
- Nie. Kiedy rozpocząłem tu pracę, on już dawno tutaj nie mieszkał.
- Nic dziwnego, że nie chciał tu pozostać. Po tym wielkim najeździe z rozkazu cholernego Sneddona! A przy okazji, czy wiesz coś o nim? Czy on nadal sprawuje urząd?
- Chyba nie wiem o kim mówisz.
- Tom Sneddon, szeryf hrabstwa Santa Barbara, to on tak marzył o tym, żeby zamknąć Michaela.
- Już sobie przypominam, ale on nie był szeryfem, tylko prokuratorem okręgowym. Teraz jest najpewniej emerytowany. Tak, rzeczywiście tamte zdarzenia musiały być dla Michaela bardzo nieprzyjemnym wspomnieniem.
- Podobno przy wtargnięciu do jego domu niszczyli dosłownie wszystko. Przejeżdżali nożami po tapicerkach mebli, zrzucali wszystkie wazony, ozdoby, rzeźby na podłogę, tłukąc je, wyrzucali na podłogę całą zawartość mebli.
- Dokładnie tak było…
- A później jego uniewinnienie… Rzadko spotykany triumf sprawiedliwości.
- Tak… Widziałaś budynek sądu, w którym się to wszystko działo?
- Nie. Nawet nie jestem pewna, gdzie ten sąd się znajduje.
- W Santa Maria, to ładne miasto.
- No tak, przecież tam mieszkasz.
- Owszem.
- No cóż, Santa Maria wciąż jest jeszcze przede mną, ale nie sądzę, żebym znalazła przyjemność w zwiedzaniu miejsca męczarni Michaela.
- Rozumiem doskonale.
- Powiedz mi, czy od czasu… od 2009 roku, czy odwiedził to miejsce ktokolwiek z rodziny Michaela?
- Nikt.
- Dziwne. – John przytaknął głową.
- Słuchaj Kinga, mamy taki układ: przyjechali kolejni fani, więc będziesz musiała opuścić to miejsce. Mogą sobie pomyśleć, że daliśmy ci jakieś specjalne przywileje i też sobie zażyczą przejścia na drugą stronę bramy.
- Oczywiście, rozumiem.
- Bardzo mi przykro, że nie mogę ci nic więcej zaoferować. Jeśli chcesz, mogę ci jedynie napełnić butelkę z wodą, aby ci wystarczyło na powrót.
- Nie, dziękuję, mam zapas.
- To co, otwieram bramę? – i John otworzył mi bramę pilotem trzymanym w ręce – Trzymaj się, Kinga! – Krzyknął na pożegnanie. Przez moment poczułam się, jakbym naprawdę była gościem Neverlandu – oto wychodzę głównym wejściem i specjalnie otwierają się dla mnie jego wrota. Fani, którzy właśnie przyjechali, nie zainteresowali się za bardzo tą sytuacją, byli zajęci oglądaniem zdjęć i czytaniem liścików zostawionych przez poprzednich. A ja wiedziałam, że nie widzę się z Johnem po raz ostatni, więc nie pożegnałam się z nim. Było mi dosyć smutno, ale ten żal był przemieszany z dużą dozą satysfakcji. Oto jednak byłam tam, na terenie posiadłości Michaela, rozmawiałam z pracownikiem Jego domu, ba, dowiedziałam się od niego mnóstwo rzeczy i trwało to wszystko dobrą godzinę! Ale może zacznijmy od tego, że w ogóle przeszłam na drugą stronę bramy i nie zostałam aresztowana... Ani nawet przegoniona! To już wielkie powody do radości.
Nie wiedząc co ze sobą teraz zrobić, zajęłam się czytaniem wszystkich liścików wetkniętych w szpary muru i wiadomości wypisanych bezpośrednio na nim. Prawie wszystkie były takie same. Wylewne wyrazy miłości i tęsknoty, niebiańskie pozdrowienia i obietnica zjednoczenia się w raju. Nieliczni fatygowali się na własną poezję, niestety zwykle równie mdłą. Jeszcze inni zostawiali małe przedmioty na pamiątkę. Na skale przy bramie leżał luzem niewielki metalowy słonecznik wykonany z dużym kunsztem. To był Jego ulubiony kwiat. Śliczny prezent. Gdzieniegdzie z muru wystawały uschnięte wiązanki. A tuż przy wejściu ustawiono kilka laminowanych pstrokatych laurek ze zdjęciami Michaela, chyba jeszcze z Jego urodzin. Domyślam się, że tradycja jest od wielu lat identyczna. Udało mi się znaleźć także kilka oryginalniejszych tekstów i kilka całkiem wzruszających. Ale ja sama postanowiłam nic po sobie nie zostawiać.
Zastanawiało mnie, dlaczego zawsze i w przypadku każdego idola, fani chcący mu się przypodobać zostawiają liściki ze zdjęciami swojego obiektu uwielbienia. Tak jakby ci idole nie byli obecni na swoich sesjach zdjęciowych, albo co gorsza, w ogóle nie wiedzieli jak wyglądają. Cóż to za przyjemność wiecznie dostawać listy z własnymi fotografiami? Dlaczego nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby wysłać swoje własne zdjęcie? W przypadku, gdyby to rzeczywiście miało trafić do adresata, o ileż milej by mu było widzieć twarz nadawcy, zamiast swojego lustrzanego odbicia.
Obeszłam podjazd i wyszłam na główną drogę. Postanowiłam przejść się wzdłuż ogrodzenia Neverlandu i zobaczyć, czy… cokolwiek da się zobaczyć. Z lewej strony od bramy, dam gdzie przeszłam na drugą stronę, płot bardzo szybko się kończył i dalszy teren należał już do kogoś innego. Prawdopodobnie do Teda Chamberlina właśnie. Jego ranczo miało kilka km długości. W każdym razie łatwo zrozumiałam, że z tej strony rancza Michaela zwyczajnie nie da się obejść dookoła bez wkraczania na cudze terytorium, co jest równie nielegalne i równie grozi aresztem. A od strony ulicy? Krajobrazy bez zmian, cały czas żółta trawa, niezbyt gęsto rosnące niskie, rozłożyste drzewa, a za nimi góra i tyle by z tego było. Nawet śladu zabudowań, czegokolwiek, po czym można by poznać, co to za miejsce. Albo, że w ogóle cokolwiek tam jest! Dosyć zabawne wydało mi się, że całe ogrodzenie posiadłości najsławniejszego człowieka na naszym globie składa się z drewnianych patyków. Bo nawet belkami ciężko byłoby je nazwać. Do tego maksymalnie jeden metr w pionie. Po drodze rozglądałam się za kamerami. Przecież muszą być! Na pewno są dobrze ukryte, ale przy odrobinie szczęścia coś wyłowię wzrokiem.
Nic. Szłam już od dłuższego czasu aż w końcu coś przyciągnęło moją uwagę. Na jednym drzewie zawieszono niewielką tabliczkę mówiącą: „Ten teren jest chroniony na zawsze”. Na płocie, w tym miejscu druciano-metalowym, poprzyczepiano kilka czerwonych, uschniętych już, róż oraz parę kartek. Gdy im się przyglądałam, usłyszałam jakiś hałas. Odwróciłam się w lewo i zobaczyłam… Johna. Podjechał wózkiem golfowym po piaszczystej drodze biegnącej wzdłuż płotu od wewnętrznej strony. Miał nieco współczujący wyraz twarzy. Patrzyłam na niego zaskoczona.
- Nie sądziłem, że będzie ci się chciało iść aż dotąd – zagadnął.
- Och… Nie myślisz chyba, że przebyłam taki kawał drogi, żeby zobaczyć tylko samą bramę? Chciałam chociaż przejść się wzdłuż granicy… Jak mnie tu znalazłeś? No tak… Pewnie widziałeś mnie w kamerach?
- Ee… Tak – dostrzegłam małe wahanie w jego odpowiedzi. - Po prostu spełniam swój obowiązek, co jakiś czas muszę objeżdżać całe ranczo, żeby sprawdzić, czy nikt nie wtargnął.
- Nie martw się, cały czas trzymam się z dala od płotu.
John się roześmiał.
- Powiedz mi, co to za znak: „ten teren jest chroniony na zawsze”?
- A to taka inicjatywa ochrony przyrody, ale to już nie należy do Michaela.
Znów mnie zaskoczył.
- Nie?
- Nie, stoisz dokładnie przy granicy między ranczem Michaela a cudzym.
Spojrzałam na wskazywane przez niego miejsce. Przebiegał tam cienki płotek. W końcu jestem blondynką, a co. Czas zmienić temat!
- Przed przyjściem tutaj przeglądałam listy od fanów. Zauważyłam, że prawie wszystkie mają bardzo świeże daty. Czy to znaczy, że regularnie czyścicie mur ze starszych wpisów?
- Nie, po prostu te starsze z reguły wymywa deszcz lub wywiewa wiatr, i tylko takie poniszczone kartki wyrzucamy. A te co oryginalniejsze i ciekawsze zachowujemy w specjalnym archiwum, jest tego całe mnóstwo. Najwięcej przychodzi oczywiście na urodziny Michaela.
- No tak, teraz to wydaje mi się logiczne.
John przyglądał mi się przez moment jak oglądałam kartki i róże zawieszone na płocie.
- Zadziwiająco dobrze mówisz po angielsku, gdzie się tego nauczyłaś? Czy w Polsce ten język jest obowiązkowy?
- Och nie, nie jest – zaśmiałam się – Ale dziękuję!
- A więc skąd tak umiesz mówić?
- No cóż… Prawdę mówiąc… To zasługa Michaela. Jak wiele innych rzeczy. Po prostu bardzo zależało mi, żeby zrozumieć przekaz jego piosenek, a taka nauka przez muzykę to najświetniejszy, najskuteczniejszy i najprzyjemniejszy sposób. Czytając teksty piosenek poznajesz pisownię, ortografię, gramatykę, tłumaczysz sobie słówka i dzięki muzyce bardzo łatwo ci się one kojarzą, w ten sposób łatwiej się zapamiętuje. A do tego słuchając muzyki słyszysz dokładnie wymowę, a śpiewając z Michaelem możesz ją jeszcze przećwiczyć. Stosowałam tę metodę nie tylko z piosenkami, ale też ze wszelkimi wywiadami, filmami, jakimikolwiek nagraniami. Fantastyczny sposób, nie prawdaż?
- Imponujące, nie sądziłem, że Michael może mieć aż taki motywujący wpływ na swoich fanów.
- Istotnie zdziwiłbyś się jak dobry – zastanowiłam się nad czymś. - A właściwie to dlaczego tu przyjechałeś?
- Tak po prostu chciałem pogadać.
- Aha. To miło z twojej strony.
- Ale teraz muszę już wracać do pracy. Fajnie było cię poznać, Kinga!
- Cześć John!
Popatrzyłam za odjeżdżającym w głąb rancza Johnem i naszedł mnie smutek. Chwilę jeszcze postałam przy końcu ogrodzenia, zastanawiając się, co właściwie mogę teraz zrobić. Wspaniała szansa odwiedzenia tego magicznego miejsca… nie udała się. A jednak szkoda byłoby tak szybko je opuszczać. Postanowiłam, że zostanę, ponicnierobię i poczekam na przebieg wydarzeń.
Wróciłam pod bramę, poczytałam jeszcze listy fanów, zrobiłam dużo zdjęć, a później, z braku innych pomysłów, znalazłam spory cień pod drzewem i usiadłam.
Moja lokalizacja była doskonała, bo ja widziałam wszystko, ale mnie ciężko było zauważyć pod osłoną cienia. Miejsce, które wybrałam znajdowało się kilka kroków na prawo od bramy, tam gdzie już nie było muru ją okalającego. Dzięki temu widziałam wszystko, co się działo od wewnętrznej strony: budkę strażniczą, zaparkowane samochody tajemniczych pracowników, drogę prowadzącą w głąb Neverlandu oraz podjazd do bramy, gdzie parkowali zjeżdżający się fani.
Było mi smutno. Kiedy już opadły emocje odkrywania i pozostała mi tylko nostalgia niespełnionego marzenia, zachciało mi się płakać. Więc tak siedziałam pod tym drzewkiem u stóp Neverlandu i szlochałam. Chciałam wykorzystać ten czas, gdy tu jestem, na opisanie wszystkiego, co tu przeżyłam, ale gdy wydobyłam swój notes, zupełnie żadne twórcze myśli nie przychodziły mi do głowy. Z nudów zaczęłam przeglądać mój gruby przewodnik po zachodnich Stanach Zjednoczonych. Znalazłam mapę metropolii Los Angeles. Glendale… znajduje się obok Pasadeny. Gdy jechałam z Kyle’em do Venice, mijaliśmy tę dzielnicę. A więc fizycznie byłam bardzo blisko Forest Lawn. Ale jednak nie żałuję, że tam nie pojechałam. Poza tym grób Michaela jest niepubliczny, nie można go odwiedzać. Dziwna to decyzja rodziny, nie rozumiem jej. Zagłębiłam się na chwilę w myślach, a później oczyściłam umysł z nich wszystkich. Po prostu byłam, nie robiąc zupełnie nic. Łzy płynęły mi od czasu do czasu po policzkach, ale nie kontrolowałam tego. Wszystko działo się poza mną, automatycznie.
Obserwowałam otoczenie. Zdarzenia napływały falami. Co jakiś czas nadjeżdżali kolejni fani. Było już popołudnie. Cieszyłam się, że udało mi się tak wcześnie dotrzeć do Neverlandu. Dzięki temu mogłam przeprowadzić całą tę długą dyskusję z Johnem. Większość fanów miała do pokonania sporą drogę, zapewne najwięcej z nich z Los Angeles, dlatego docierali tu dopiero w godzinach popołudniowych.
Dziwiło mnie zachowanie zjeżdżających się fanów. Nikt nie był w pojedynkę. Gdy wysiadali z samochodu, niepewni czy to aby na sto procent tutaj, podchodzili nieśmiało do bramy, po czym widząc jawny dowód, że oto stoją przed wrotami Neverlandu, w ciszy przeglądali listy i czasami zostawiali własne, robili sobie zdjęcia pod bramą i odjeżdżali. Nieliczni przed odjechaniem do Los Olivos kierowali się jeszcze wzdłuż ogrodzenia, mając nadzieję, że uda się zobaczyć coś więcej, ale niczego takiego nie znajdując, hamowali z piskiem opon i zawracali. Nikt nawet nie sprawdzał, czy ktoś siedzi w budce strażniczej, nikt nie pytał „czy jest tu kto?”, nikomu nawet do głowy nie przyszło zbliżanie się do płotu. Nawet ta para, która przyjechała w trakcie, gdy ja stałam jeszcze po drugiej stronie bramy, nie powiedziała nic więcej poza „dzień dobry”, nie zadała żadnych pytań, ani Johnowi, ani mnie gdy już wyszłam na zewnątrz. Pomyślałam sobie, że w porównaniu z nimi wszystkimi, ja tu odstawiłam prawdziwą rebelię. John musiał być tak zaskoczony moim wtargnięciem, że aż nie wiedział jak reagować. A później, gdy opowiedziałam mu historię swojego życia, zapewne rozczuliła go moja szczerość i dlatego był taki chętny do rozmowy – bo nikt inny nawet nie szukał ku temu sposobności.
Około piętnastej z głębi Neverlandu w stronę bramy zaczęły wyjeżdżać samochody. Najpierw jeden, drugi, a później może z pięć na raz. W każdym siedziała tylko jedna osoba. Pamiętałam, że rano, kiedy przemierzałam trasę, niespodziewanie często mijały mnie rozpędzone samochody. Dziwiłam się, dokąd oni wszyscy jadą, skoro tutaj nic nie ma. Teraz doszłam do wniosku, że to musieli być ci wszyscy pracownicy. Kierowcy wyjeżdżając zatrzymywali się na chwilę przed bramą, zamieniali kilka słów z Johnem i między sobą, i opuszczali ranczo jadąc w stronę Los Olivos. Siedziałam dość daleko, aby nie słyszeć dokładnie tych krótkich rozmów, ale w jednym momencie wydarzyło się coś, co bardzo przykuło moją uwagę. Jedna kobieta zatrzymała się przed bramą i rozmawiała z kimś, lecz nie wiem czy był to John czy ktoś z innego samochodu. Słyszałam tylko tyle, że rozmawiano, nie docierały do mnie konkretne zwroty. I w jednej chwili ta kobieta wypowiedziała zdanie, które doleciało do moich uszu jak z bicza strzelił, tak wyraźnie jak żadne inne.
- …all the medicaments he might need.
Wszystkie leki, których on mógłby potrzebować? Że co? O kim i o czym ona mówi? Z początku nie zamierzałam słuchać o czym oni rozmawiali, byłam pogrążona w swoim małym smutku. Ale to zdanie zupełnie mnie rozbudziło, usiłowałam usłyszeć ciąg dalszy, ale już się nie dało. Nie chciałam sobie narzucać żadnej interpretacji tych słów, ale tak bardzo nie dają się one przypasować do tego miejsca i czasu, że już sama nie wiedziałam co myśleć. A niekontrolowane myśli biegły tylko w jednym kierunku… Tajemniczy właściciel, tajemniczy pracownicy, tajemnicze zadania, bezwzględny zakaz wstępu kogokolwiek z zewnątrz, zakazane pytania, groźba aresztu, i do tego tajemniczy ktoś, kto może potrzebować leków. Cóż to wszystko ma oznaczać?
Poczekałam w swojej „kryjówce” jeszcze trochę czasu, aż doszłam do wniosku, że wszyscy pracownicy pojechali do domów. Oprócz strażnika. Nie mając nic lepszego do roboty, po niespełna trzech godzinach siedzenia i szlochania w letargu, postanowiłam rozprostować kości przechodząc się raz jeszcze do końca ogrodzenia Neverlandu. Tę trasę dało się przebyć w kilkanaście minut. Cóż, wiele się w ciągu tych paru godzin nie zmieniło… Tylko trawa z pożółkłej stała się złocista z powodu z wolna zachodzącego słońca. Zawróciłam. Dochodząc z powrotem do bramy, wpadłam na pewien pomysł.
Dokładnie po drugiej stronie ulicy Figueroa Mountain Road mieściła się szkoła rodzinna. Przed południem dobiegały stamtąd radosne okrzyki dzieci. Cóż za doskonałe sąsiedztwo dla miejsca takiego jak Neverland. Teraz było już wprawdzie dość późno, ale postanowiłam się rozejrzeć. Doszłam do głównego budynku i zapukałam w oszklone drzwi opustoszałej sali zabaw. Na moje szczęście była tam jedna kobieta.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry! Jestem turystką i chciałam zadać kilka pytań, czy nie przeszkadzałoby to pani?
- Ależ nie, proszę pytać… Chwileczkę, czy ty przypadkiem nie szukasz rancza Neverland? Bo tutaj często zaglądają do nas różni fani i pytają, czy Neverland to przypadkiem nie tu, a on jest zaraz po drugiej stronie ulicy.
- Och nie, nie, ja już tam byłam, z łatwością go znalazłam! Chciałabym tylko się dowiedzieć jak to było być sąsiadem Michaela.
- Ach tak, rozumiem! Michael był dla nas bardzo dobrym sąsiadem, wyrozumiałym i hojnym, a my staraliśmy mu się odwdzięczyć tym samym, nie podając żadnych informacji prasie. Nigdy nie popadliśmy w żadne sąsiedzkie sprzeczki i bardzo ceniliśmy sobie jego prywatność, której tak strzegł. Raz kiedyś, ale to było tak dawno temu!, chyba w 2002 albo 3 roku, dostaliśmy zaproszenie do jego rancza. Umowa była taka, że mogą uczestniczyć tylko dzieci i jeden nauczyciel, nikt więcej, rodzice nie mieli prawa wstępu.
- Czy spotkaliście wtedy Michaela?
- Niestety nie, wszystko było załatwione poprzez jego ludzi, kilkoro z nich opiekowało się nami podczas tej jednodniowej wyprawy. Ale jakże tam było pięknie! Takież to zadbane, eleganckie, udekorowane z wielkim gustem. Dzieciom też bardzo się podobało. Mieliśmy w programie wiele atrakcji. Najpierw przejechaliśmy się kolejką, cóż to była za frajda oglądać całą jego posiadłość z tej strony, dzieci szalały za tym pociągiem. Później bawiliśmy się na karuzelach w jego lunaparku, byliśmy także w jego zoo i oglądaliśmy film w jego prywatnym kinie.
- Ależ cudownie! Czy pamięta pani co to był za film?
- Tak, to był Piotruś Pan, ale ta nowsza wersja…
- No tak, jeśli film u Michaela, to tylko ten wchodziłby w grę! – zaśmiałam się.
- Oczywiście! Ale ten, który my widzieliśmy, nazywał się „Wielki powrót” (oryg. „Return to Never Land” – moje przyp.). Dzieci go uwielbiały. A na koniec zostaliśmy zaproszeni na wielki lunch, można było zjeść wszystko, czego dusza zapragnie, i jakież to było do tego pyszne! Naprawdę świetnie się tam bawiliśmy tego dnia.
- Wyobrażam sobie, to musiało być niezapomniane przeżycie. Szkoda, że teraz nikt nie ma tam prawa wstępu, strażnicy pilnują cały dzień, żeby nikt z zewnątrz nie postawił stopy w Neverlandzie.
- To prawda, szkoda, ale w czasach gdy mieszkał tu Michael było tak samo. Bardzo cenił sobie swoją prywatność i nie pozwalał nikomu jej zakłócać. Wyjątkiem był dzień jego uniewinnienia w 2005. Tak, ten proces to musiał być dla niego bardzo trudny czas… Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy zlecono przeszukanie rancza. To było szalone, to było chore! Nad Neverlandem fruwały helikoptery, zjechało się mnóstwo samochodów, wtargnęli jak banda oprawców i zniszczyli wszystko, co było na ich drodze! Okres procesu był trudny dla nas wszystkich, nieustannie kręciły się tu tłumy dziennikarzy, koczowali pod bramą dzień i noc, hałasowali, nie mogliśmy zaznać spokoju… A później, w dniu uniewinnienia, zjechało się tylu ludzi, ilu nigdy w historii tu nie było! Samochody zajęły chyba całą długość tej drogi, parkowali jeden na drugim, na polach, wszędzie… Fani otoczyli ranczo wiwatując, krzycząc z radości i wtedy Michael uczynił ten wyjątkowy gest i otworzył bramę dla wszystkich. Ale to się wydarzyło tylko ten jeden, jedyny raz.
- Wspaniała historia… Przecież ci fani nawet się nie mogli spodziewać, że dostaną taką szansę! A czy Michael wyszedł do nich po otworzeniu bramy, czy jedynie pozwolił im na spędzenie tam kilku chwil?
- Niestety nie wiem, co się wydarzyło później…
- A czy pojawiał się czasami w Los Olivos?
- Nie sądzę. Myślę, że prędzej jeździł kawałek dalej, do Santa Ynez. To nieco większe miasto, więcej tam rozrywek. Ale bardzo dobrze sobie wspominam te wszystkie lata, kiedy on tu mieszkał. Szkoda tylko, że media tak mu zniszczyły reputację i życie, to był taki dobry człowiek…
- To prawda… Dziękuję pani bardzo za te miłe opowieści, cieszę się, że mogłam usłyszeć relację od kogoś mieszkającego tak blisko Michaela przez tyle lat.
Pożegnałyśmy się i skierowałam się do wyjścia. Kiedy już byłam na zewnątrz terenu szkolnego, uświadomiłam sobie, że zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. Chciałam spytać tej pani, jak właściwie się nazywa. Niestety, gdy tam wróciłam, sala zabaw była już zamknięta. Po chwili z innego pomieszczenia wyłoniła się miła, starsza, puszysta pani. Zagadnęłam:
- Och dzień dobry! Szukam tej pani, która była tu przed chwilą, zapomniałam ją spytać o jedną rzecz…
- No entiendo señorita, habla despacio, por favor– no tak, moja pani konsjerżka była Meksykanką…
- Eee… Buenos días, señora! – zaimprowizowałam. Szukam tej pani, która tu była przed chwilą, ale pewnie już jej nie ma?
- A ja nie wiem. Jak nie ma to znaczy, że nie ma, nie? – dziarsko odpowiedziała angielszczyzną łamaną przez hiszpańszczyznę.
- Pewnie tak… I pani tu pracuje? Ta szkoła wygląda bardzo przyjaźnie. Tylko gdzie się podziewają wszystkie dzieci po zajęciach? Czy jest tu jakiś internat?
- Małe dzieci jechać do domu, rodzice zabierać. Ale tu być jeszcze druga szkoła, dla duże dzieci. I te duże dzieci tu mieszkać.
- Naprawdę? Nie sądziłam, że są tu dwie szkoły, wygląda to tak niepozornie. I przecież jak tak daleko od cywilizacji! Tylko że ja nie widziałam żadnych samochodów przyjeżdżających tu i zabierających dzieci po południu… Dziwne.
- Si! - rezolutnie odpowiedziała na moje wahania.
- Hę?
- Si, si, señora, pero no entiendo!
- Ach… Como estas? Yo soy polaca! Y tu eres de México?
- Si, si! – moja pani się rozpromieniła na dźwięk swej ojczystej mowy, w dodatku aż śmiała się do rozpuku z mojej w nim nieporadności.
- Soy mexicana, si!
- Estoy… muy bueno!
- Hahaha, bien, no bueno!
- No tak, estoy muy bien! – moja rozmówczyni miała taką radochę, że postanowiłam jej odstawić małe przedstawienie – Gusto en conocerte! Que tenga un buen día! Disculpe, Buenas noches! No entiendo todo! Me llamo Kinga! Soy polaca, tu eres mexicana!
Wyraźnie udało mi się ją rozbawić, łapała się za brzuch ze śmiechu z głupot, które wygadywałam. Ach, ci Latynosi, cóż za temperament! Pożegnałam się grzecznie i… znów nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Postanowiłam więc, ponownie, wrócić pod bramę.
Zastałam tam dwie dwudziestokilkuletnie fanki, które właśnie robiły sobie sesję zdjęciową z bramą Michaela. Udając, że pochłaniają mnie napisy na murze, obserwowałam je kątem oka i… nadziwić się nie mogłam. Jedna pozowała, druga robiła zdjęcia. Uśmiech numer pięć, smutna minka. Spięte włosy, rozwiane włosy. Z okularami przeciwsłonecznymi, bez okularów przeciwsłonecznych. Z dzióbkiem, bez dzióbka. Przodem, bokiem. Nóżka zgięta, nóżka wyprostowana. Z bliska, z daleka. Ja cię nie mogę!
Czekałam tak cierpliwie aż odjadą, bo miałam pewien plan. Ale one tam stały i wymyślały kolejne setki wariantów pozycji z bramą Michaela Jacksona. W dodatku zerkały na mnie wzgardliwie, że im przeszkadzam w sesji! Gdy w końcu sobie pojechały, postanowiłam przystąpić do działania. Wierząc, że gdzieś tu muszą być zamontowane kamery, usiłowałam zwrócić na siebie uwagę Johna, żeby wyszedł ze swojej budki. Moim alibi miała być prośba o napełnienie butelki z wodą, bo będę musiała wrócić osiem kilometrów na piechotę, a po całym dniu spędzonym pod drzewem moje zapasy były marne. A gdy już wychynie ze swojej kryjówki, to go obsypię kolejnymi pytaniami! Skoro już tu jestem, muszę odkryć jak najwięcej. Toteż tak stałam i gadałam do szpary między belkami bramy:
- Haloo? Jest tam kto? – najpierw po cichu. Nie zadziałało.
- Juhuuu? Haloooo? – nieco głośniej. Nie zadziałało.
- Ej no, wiem, że tam jesteś, haloo! – po kilku minutach czekania bez reakcji zaczęłam się irytować.
- Hej John? Hej John?? Hej John?! – czułam się jak Macaulay Culkin wołający Johna Landisa podczas uroczystej premiery teledysku do „Black Or White”, aby uzyskać pretekst do rozpoczęcia wojny na torty.
Moje starania zostały przerwane przyjazdem kolejnej grupy fanów. Wróciłam więc do swojego poprzedniego zajęcia, którym było… czytanie napisów na murze. O rany, już je chyba wykułam na pamięć!
Czworo przyjaciół, trzech brzuchatych mężczyzn i jedna kobieta w średnim wieku, rozmawiali ze sobą po portugalsku. Także oglądali mur… Zdawali się być żywo podekscytowani. Po jakimś czasie jeden z nich podszedł do mnie i spytał po angielsku:
- Cześć, nie wiesz może, czy jest tu jakieś miejsce, w którym da się zobaczyć coś więcej niż samą bramę?
- Niestety nic się nigdzie nie da zobaczyć… Nie pozwalają postawić stopy po drugiej stronie barierki! A wszystkie obiekty są na tyle daleko w głębi doliny, że z zewnątrz widać tylko i wyłącznie drzewa i trawę.
- Szkoda… Mieliśmy nadzieję zobaczyć coś więcej. A ty jesteś taką prawdziwą fanką, tak?
- Eee, zależy co masz na myśli mówiąc „prawdziwą fanką”.
- No wiesz, obserwowaliśmy cię i wydajesz się być prawdziwą fanką! Ty tak tutaj już od dawna jesteś?
- No, właściwie to od rana…
- No ładnie! Ale jak tu przyjechałaś, skoro nie ma tu żadnego samochodu oprócz naszego?
- Na piechotę przyszłam.
- Woow, ty jesteś niesamowita! Przyszłaś tutaj na piechotę z samego rana i obeszłaś całe ranczo, wiesz już wszystko o wszystkim i w ogóle woow! Hej, słuchajcie! – oczy mojego rozmówcy wręcz świeciły na moją opowieść, gdy wołał swoich kompanów, aby im przetłumaczyć na portugalski, czego się ode mnie dowiedział. Znajomi podeszli, dzieląc jego ekscytację. – A w ogóle to jak masz na imię?
- Kinga.
- Ki.. co?
- Kinga.
- Kurczę, gdzie takie imiona wymyślają?
- Jestem z Polski, a wy?
- Super, my jesteśmy z Brazylii! Ja jestem Fabio, a to są Joao, Julio i Bianca. Tylko niestety oni nie rozumieją po angielsku.
- Miło mi was poznać. Ale widzę, że wy też musicie być fanami Michaela, skoro tu przyjechaliście?
- No my go lubimy i w ogóle, ale nie jesteśmy takimi prawdziwymi fanami. Sprawdziliśmy w internecie jego adres i specjalnie przyjechaliśmy, żeby zobaczyć to legendarne miejsce.
- To znaczy, że po prostu było wam po drodze i chcieliście wstąpić, tak?
- Właściwie to nie, zupełnie nam było nie po drodze, ale i tak chcieliśmy zobaczyć, no i oto jesteśmy. Tylko szkoda, że się nie da nic więcej zobaczyć.
- Ano szkoda…
- No dobra, to my się już będziemy zbierać… Czekaj, czekaj, ale jak ty wrócisz?
- Chyba tak jak przyszłam, na piechotę, nie?
- Nie no co ty, nie chcesz się zabrać z nami? Ściśniemy się jakoś w samochodzie i cię podwieziemy.
To było miłe, ale ja bardzo nie chciałam usłyszeć tej propozycji, bo od razu w głowie zapalała mi się czerwona lampka: z nimi byłoby szybko i wygodnie, ale być może jeśli zostanę jeszcze kilka godzin, akurat wtedy wydarzy się coś znamiennego! Jakże mogłabym odpuścić?
- To co, jedziesz z nami? A może chcesz się czegoś napić?
- No dobrze, to miło z waszej strony… - odpowiedziałam nieśmiało, wiedząc, że będę tego żałować. Już nie miałam alibi do pozostania w tym miejscu. I w tym momencie, na domiar wszystkiego, z budki wychylił się John rozmawiający przez telefon. Nie wiem, dlaczego wychynął akurat w tym momencie, czy w celu sprawdzenia, czy wreszcie dam mu spokój, czy w celu skontrolowania zachowania fanów, czy w celu napełnienia mi mojej butelki wodą, czy w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza?
- Słuchajcie – krzyknął do swoich przyjaciół Fabio – ona jedzie z nami! Super, nie? Chodź, Kinga!
Postanowiłam skorzystać z sytuacji i ostatni raz krzyknęłam z głupkowatym uśmiechem:
- No to cześć, John! – na co on się uśmiechnął i pomachał mi, wciąż trzymając słuchawkę przy uchu.
- Nie do wiary! To ty zdążyłaś się już nawet zakumplować ze strażnikiem? – Fabio wytrzeszczał na mnie oczy w zdumieniu.
- A wiesz… To długa historia!
I pojechaliśmy. Ja i Fabio siedzieliśmy z przodu, a Joao, Bianca i Julio z tyłu. Fabio wypytywał mnie o szczegóły mojej podróży. Gdy opowiedziałam o swoich wojażach autostopem, nie dowierzał zarazem okazując zachwyt. Okazało się, że i ja, i oni zmierzamy wszyscy w tym samym kierunku, jedynką na północ aż do San Francisco. Ale nie mogli mnie zabrać ze sobą, bo byłoby im bardzo niewygodnie w pięć osób z bagażami. Ośmiokilometrowa droga w samochodzie zleciała w ledwie dziesięć minut. Mijałam w zawrotnym tempie wszystkie pola i rancza, które wprawiały mnie w stan zachwytu i ekscytacji, gdy szłam pośród nich rano. Było mi smutno. Miałam wrażenie, że poprzez przebycie tej drogi powrotnej w ich samochodzie, zdeptałam swoje Marzenie. Zostałam podwieziona aż do centrum Los Olivos. Przy pożegnaniu trójka moich znajomych poprosiła mnie o wspólne zdjęcia i… adres na fejsbuku. Głupio było mi odmówić tego drugiego, skoro byli dla mnie tak mili, lecz prośbę tę, po zaledwie dziesięciu minutach znajomości, uważałam za dość komiczną. Niemniej znajomymi na fejsbuku jesteśmy do dzisiaj. Ani razu więcej ze sobą nie rozmawiając. Ale oni nie mogą wiedzieć, co się wydarzyło po naszym rozstaniu…
Słońce skłaniało się coraz niżej. Poszłam do marketu po mój plecak. Powitała mnie grupka mężczyzn o urodzie arabskiej:
- Ach, więc to twój był ten plecak! A my się pół dnia głowiliśmy co to tu robi.
Przekąsiłam coś i stwierdziłam, że czas na mnie. Zarzuciłam ciężki bagaż na plecy i udałam się w stronę szosy. Nie wiedziałam, dokąd się chcę udać. Zamierzałam jedynie kierować się na północ, znaleźć jakieś miejsce na nocleg i z rana dalej jechać w stronę San Francisco, z którego za kilka dni miał odlecieć mój samolot.
Przeszłam na drugą stronę ulicy, zostawiłam plecak na poboczu i zaczęłam łapać stopa. Postałam tak kilka minut, ale jakoś nie miałam szczęścia, rozpędzonym samochodom nie chciało się dla mnie zatrzymywać. Zwątpiłam, czy uda mi się załapać na transport przed zachodem słońca. Już chciałam zawrócić do miasteczka, ale coś mi przyszło do głowy. Dochodziła godzina osiemnasta. Nie miałam pojęcia, czym mam rację, ale intuicyjnie czułam, że o tej godzinie mój drogi John musi kończyć swoją zmianę. Stałam dokładnie przy skrzyżowaniu Figueroa Mountain Road i drogi 154, która kawałek dalej łączyła się z federalną 101. Myślałam gorączkowo. Przecież John mieszka w Santa Maria, a więc będzie zmierzał dokładnie tą samą drogą w identycznym kierunku, co ja. Nie minęło pięć minut odkąd to wydedukowałam, a oto do ruchu usiłował się włączyć samochód terenowy z rudym Johnem za kierownicą. Takiej szansy nie można stracić! Podczas, gdy mój przyjaciel mrugał kierunkowskazem i czekał, aż ktoś mi ustąpi, przez mój umysł przeszła burza myśli: „na pewno mnie ze sobą zabierze, przecież gadaliśmy tyle czasu jak dobrzy znajomi, a jeśli tylko uda mi się wsiąść do jego samochodu, wyciągnę od niego jeszcze więcej informacji i może uda mi się dowiedzieć czegoś, co byłoby wielkim krokiem do zdobycia Neverlandu!”. Uwaga, nadjeżdża! Wyciągnęłam kciuka najdalej, jak tylko mogłam, już prawie tu jest iiiii… odjechał. Po prostu sobie odjechał. Nawet się na mnie nie spojrzał! Zignorował mnie! Co za drań! Stary kumpel John i taki już z niego drań! Dziwna myśl z towarzyszeniem dreszczy przebiegła mi przez umysł, lecz szybko ją zbyłam. Wyglądał jak ten Lucky Luke odjeżdżając swoją terenówką ku zachodowi słońca. Chwila… no tak! Przecież stoję pod słońce. Nie zatrzymał się, bo nie mógł mnie zauważyć! Jak i wszystkie inne samochody. Stojąc w tym miejscu byłam skąpana złotą powłoką wieczornego słońca, kierowcy w moim miejscu widzieli tylko oślepiające promienie. Usprawiedliwienie dla Johna nie przyniosło ulgi, niepokojąca dreszczowa myśl znów przekłuła mój umysł. Cóż, pomyślałam, wrócę do miasta i znajdę tam miejsce na nocleg. Już zupełnie odechciało mi się jechać do Santa Maria. Niepokojące uczucie, które co chwilę powracało, coraz bardziej mnie przerażając i podniecając zarazem, przekonało mnie do pozostania w Los Olivos. Jednak druga część mojej osoby wciąż miała ochotę się oddalić, pojechać gdzieś dalej, gdzie wiatr poniesie. W końcu przegrałam, co tu po mnie? Postanowiłam: jeśli żaden z kolejnych dziesięciu samochodów się nie zatrzyma, wracam. Odliczałam nerwowo każdy z przejeżdżających pojazdów, w duchu modląc się, aby istotnie żaden się nie zatrzymał. I tak też się stało. Z powrotem znalazłam się w miasteczku, człapiąc powoli i ociężale chodnikiem oraz rozmyślając, dokąd właściwie mogę się udać. Wtem zdałam sobie sprawę, że ktoś do mnie mówi.
- Cześć! Widziałam cię na drodze, potrzebujesz, żeby cię gdzieś podwieźć? Właściwie to ja nie jadę nigdzie daleko, bo tu mieszkam, ale może mogę ci jakoś pomóc? – była to pani w średnim wieku z typu gospodyń domowych, ale mówiła tonem osoby bardzo pewnej siebie.
- Och, nie, ja właśnie zmieniłam zdanie i postanowiłam pozostać tu na noc.
- No to słuchaj, może chcesz przenocować u mnie? Mieszkam tylko kilka ulic stąd, przynajmniej skorzystasz z ciepłego wyrka. Przy okazji, jestem Laura! – dziarsko odparła moja rozmówczyni.
- Czekaj, czekaj… Ledwie co zobaczyła mnie pani łapiącą stopa na ulicy i już mi proponuje nocleg we własnym domu? – spytałam nie mogąc się nadziwić.
- Yhym. Właściwie to ja cię widziałam już wcześniej, jak dzisiaj rano łapałaś stopa przy Santa Barbara. Tylko, że ja wtedy jechałam w drugą stronę, więc nie mogłam cię zabrać.
Delikatnie mnie zatkała jej propozycja. Nie znałyśmy się nawet pięć minut! W dodatku stałyśmy na środku chodnika na skrzyżowaniu w centrum miasta! No, wioski.
- Chwila, nie boi się pani tak zapraszać zupełnie obcej osoby do swojego domu? Przecież nic o mnie nie wiesz.
- Ale widzę, że jesteś młodą podróżniczką, więc pomyślałam sobie, co zaszkodzi pomóc? Widziałam, że próbowałaś się udać w stronę Santa Maria, ja jutro tam jadę, więc jeśli tylko chcesz, teraz pojedziemy do mnie, wyśpisz się wygodnie, skorzystasz ze wszystkiego, czego ci trzeba, a jutro około dwunastej mogę cię zawieźć aż do Santa Maria.
Szybko się zastanowiłam. Wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona jest dla mnie taka dobra, ale nie wydawała się w żaden sposób podejrzana. W dodatku nie miałam zbyt wielu opcji. Mogłam albo rozbić namiot gdzieś w krzakach, bo tu nie było hoteli, moteli ani schronisk, albo… pojechać z tą uroczą panią gospodynią. A moja przerażająca myśl wciąż nie dawała mi spokoju. Nic jeszcze nie wiedziałam, ale ufałam, że bieg wydarzeń zaprowadzi mnie prosto do celu.
- No cóż… Dobrze, pojedźmy do pani domu, jeśli jeszcze się pani nie rozmyśliła.
- Świetnie, mój samochód stoi o tam. Tylko czy ty się aby dobrze czujesz?
Nie czułam się dobrze. Wcale. Prawdę mówiąc z każdą minutą było mi gorzej. Dostałam potwornego bólu głowy, który z każdą minutą coraz bardziej przeszywał moje ciało na wylot. Cóż dziwnego, skoro spędziłam pół dnia na szlochaniu.
- Niezbyt… Strasznie boli mnie głowa.
- Tym lepiej, że do mnie jedziesz, kochana, dam ci jakiś mocny środek. Oj, za dużo się na słońcu nastałaś, dziecino. A tak w ogóle, to jak ci na imię?
- Kinga.
- Ki co?
- Kinga, jestem z Polski. Tak jak „king”, tylko z „a” na końcu.
- Aaa! Wiesz, ja mam syna siedemnastoletniego, Austin ma na imię. Ależ on będzie zachwycony jak się dowie, że mamy taką podróżniczkę za gościa! Dużo już widziałaś w Kalifornii?
- No, trochę… To już prawie dwa miesiące mojej podróży.
- O rany, spędziłaś dwa miesiące w Kalifornii?
- Nie, byłam jeszcze w Oregonie, Idaho, Wyoming, Utah, Colorado, Arizonie i Nevadzie.
- Woow! Niesamowite, i wszystko autostopem? Austin będzie w siódmym niebie!
Droga do jej domu była dość długa, mieszkała dokładnie na przeciwległym krańcu Los Olivos. Nie spodziewałam się, że to miasto jest takie rozległe. Pomimo, że prawie nic w nim nie ma, to osiedla domków jednorodzinnych były zupełnie imponujących rozmiarów. Jednak w obecnej sytuacji wcale mnie to nie cieszyło.
Gdy dotarłyśmy do domu, Laura, wielce podekscytowana, zawołała swojego syna:
- Austin, chodź szybko, zobacz tylko kogo przywiozłam! To jest Kinga, podróżniczka autostopem!
Austin wyłonił się z salonu z miną jakby chcącą powiedzieć: „Aaale supeeer… no po prostu zdarzenie roku… sprowadzać obcych do domu… czegoż to ona nie wymyśli… moja matka jest świruską.”
Wiedząc, że weszłam właśnie na cudzy teren, posłałam Austinowi głupkowaty uśmiech, zarazem usprawiedliwiając się telepatycznie: „Sorry za to nagłe wtargnięcie, ale twoja mama była taka podekscytowana jak mnie spotkała, że nie umiałam odmówić; ale nie przejmuj się, w ogóle nie odczujesz mojej obecności, a rano zniknę!”.
No cóż, mamy czasami nie rozumieją świata swoich nastoletnich pociech. Za to wobec mnie Laura wykazała się nadzwyczajną wyrozumiałością. Z góry zaoferowała mi wszystko, o czym bym tylko mogła pomarzyć, przeszukała domową apteczkę, aby znaleźć dla mnie idealne remedium na ból głowy rozkuwający czaszkę, trzy razy zapytała się, czy aby na pewno nie jestem głodna, zaprezentowała mi moją sypialnię (!), którą był pokój jej starszego syna…
- Ale czy jest pani najzupełniej pewna, że syn nie miałby nic przeciwko temu?
- Ależ nie przejmuj się, kochana, jego prawie w ogóle nie ma w domu, pokój stoi pusty, a ty przecież musisz mieć wygodnie, skoro zawsze w namiocie sypiasz!
wręczyła pościel, pokazała łazienkę i zaoferowała skorzystanie z Internetu. Od jak dawna nie miałam kontaktu ze światem!
W mojej skrzynce pocztowej czekały narzekania rodziny i przyjaciół, że się nie odzywam – ale jak tu się odzywać, kiedy zwyczajnie brakuje czasu w nadmiarze przygód? Zadośćuczyniłam i odpisałam w kilku słowach, to co zwykłam pisać z wakacji: „żyję i mam się dobrze!”. Następnie postanowiłam przejść do bardzo istotnej czynności, w której nie chciałam mieć jakichkolwiek świadków. Nikogo nie poinformowałam o swoich planach, wiem, to szalone, ale nie chciałam zapeszać sukcesu. Otworzyłam stronę „Google Maps” i wpisałam ten znamienny adres. Na ekranie monitora pojawił się znajomy widok. Kilka lat temu potrafiłam spędzić kilka godzin na jego dokładnym studiowaniu. Niestety z góry nie widać wiele… Sięgnęłam po swój podróżny notes i ołówek, i przystąpiłam do działania.
A więc wygląda to tak… Ja byłam tu… Jeśli przejść tędy prosto na zachód, dojdzie się dokładnie tutaj. Później należałoby się skierować na północny-wschód, a dalej jeszcze kawałek równo na północ. Gdy dojdę do skraju, zawracam w kierunku południowego-wschodu i ląduje tam, skąd przyszłam. Będzie ciemno i ekstremalnie niebezpiecznie. Nie będzie wiele czasu. I znów, będzie mnóstwo zbiegów okoliczności, które mogą się przyczynić do zwycięstwa… lub klęski.”
Plan był gotowy… jego realizacja zależna od wielu czynników. A mój ból głowy stał się do tego stopnia nieznośny, że nie miałam siły już niczym innym się zajmować, jak tylko pójściem spać. Zanim to się stało poznałam jeszcze męża Laury, który zdawał się wcale nie być zaskoczony moją obecnością w jego domu.
W końcu rzuciłam się w ubraniu na łóżko i… przez kilka godzin obracałam się z jednego boku na drugi, nie mogąc zmrużyć oka. Cały czas ta przeklęta myśl… Ty już chyba zupełnie postradałaś zmysły! Czy tobie do reszty odbiło? Pakujesz się w wielkie tarapaty… Ale jesteś tylko o krok od największego marzenia! Tyle zagrożeń na drodze, zupełnie oszalałaś! Nieważne co się stanie, za to jaka z tego będzie opowieść! W końcu po to przeżywa się przygody. Żeby tworzyć z nich opowieści…
No dalej, zamknij oczy, prześpij się! Miałam tylko dwie godziny na sen. Ustawiłam budzik na dwudziestą trzecią. Nie wiedziałam, czy to wystarczy, ale postanowiłam się przekonać. W końcu nie mogę też przystąpić do dzieła zbyt późno…
Stres przeniknął każdą komórkę mojego zmęczonego ciała. I przekręcam się tak z boku na bok, z pleców na brzuch, zakrywam głowę poduszką, to znów patrzę w nicość, doznając niepokojącego wrażenia, że wszystko co się znajduje wokół mnie, mówi mi „kompletnie zwariowałaś”.
Zanim dzwoni budzik w telefonie, chwytam go i wyłączam zanim zdąży wydobyć pierwszy dźwięk. Wymykam się z łóżka, podchodzę do drzwi pokoju i ostrożnie wychylam przez nie głowę. Cisza. Ciemno. Skradam się na bosaka po schodach na dół. Na wprost schodów znajduje się mój cel – drzwi wyjściowe. Na lewo od drzwi przestronny salon. Cholera! Z salonu wydostaje się migotliwe niebieskie światło. Podchodzę bliżej. Sama pozostaję niewidoczna, lecz dostrzegam czyjeś nogi oparte o sofę. Z pomiędzy rozczapierzonych na boki stóp rozpościera się doskonały widok na wielki telewizor plazmowy. Z dedukcji wnioskuję, że w salonie na dole tuż obok drzwi wyjściowych przebywa jakiś człowiek, oglądając film. Ciężko zgadnąć, ile jeszcze ten film będzie trwał i czy owa istota ludzka nie wpadnie na pomysł, aby po nim obejrzeć jeszcze jeden albo na przykład pograć w bilard. Co z tego, młody człowieku Austinie, że jutro czeka cię szkoła! Wniosek oczywisty: nie mogę przejść niezauważona do drzwi wyjściowych. I nie mogę wyjść zauważona, ponieważ wolę uniknąć konieczności odpowiedzenia na pytanie „dokąd się wybierasz o tej porze?” kłamstwem: „a wiesz, idę polować na nocne motyle”, ani tym bardziej prawdą: „ha! Żartowałam, tak naprawdę to idę się włamać do domu Michaela Jacksona, ale ty idź już lepiej spać, dzieciaku!”.
Następstwem tego faktu jest przymusowy dłuższy sen. Zakradam się po cichu po schodach na górę, przemykam do „mojej” sypialni, ustawiam budzik na za pół godziny. Usiłuję zasnąć. Przekręcam się z boku na bok, z pleców na brzuch, zakrywam się poduszkami i kołdrą, wszystko powtarza mi „do reszty ci odbiło”. Dwadzieścia dziewięć minut i pięćdziesiąt dziewięć sekund później wyłączam budzik. Zakradam się po schodach na dół. Niebieskie światło z salonu wciąż rzuca migotliwy blask na drzwi wyjściowe. Wracam do łóżka. Cykl powtarza się jeszcze kilka razy.
Już nie mogę więcej spać. Podniecenie i przerażenie mnie rozsadza, ale jednego jestem pewna: teraz już nie odpuszczę. Jestem zbyt blisko, fizycznie i duchowo. Nie pozwolę, żeby coś mi stanęło na drodze. A już zwłaszcza nastoletni dzieciak (nieważne, że ledwie trzy lata młodszy ode mnie). Gdybym teraz się poddała, już chyba nigdy nie zaznałabym spokojnego snu. W niecierpliwym oczekiwaniu rozmyślałam nad ewentualnościami, które mogą mnie napotkać u celu.

Jak dobrze chroniony jest Neverland? I jakiego charakteru jest ta ochrona? Pamiętałam dobrze o kamerach, o których mówił John. Kamery… Czy właściwie on o nich w ogóle wspominał? Wiem, że to ja o nie pytałam. Ale czy on?... Teraz już niczego nie byłam pewna. Zaraz, zaraz… Tego samego dnia rano, gdy dotarłam pod bramę główną Neverlandu i przeskoczyłam przez bardzo prowizoryczne ogrodzenie, zapukałam, a wtedy… John wyskoczył zaskoczony, jakby go prąd poraził! Oczywiście - tam w ogóle nie ma kamer! Tabliczki srogo ostrzegające, żeby się trzymać z daleka, bo teren jest pod obserwacją, są tam tylko dla postrachu. Także później, gdy John dołączył do mnie na wózku golfowym, kiedy ja dotarłam do końca ogrodzenia, powiedział, że przeprowadza teraz rutynową kontrolę terenu, a na moje pytanie, czy widział mnie w kamerach, nie odpowiedział ani tak, ani nie – bo przecież nie mógłby się tak łatwo zdradzić. A skoro kamery nie było przy bramie głównej, tym bardziej nie ma ich gdziekolwiek indziej.
Choć właściwie… zakładając, że John mówił prawdę, że mają dzienną i nocną zmianę, czyli że zostaje tam jakiś strażnik na noc, to czy ktokolwiek obserwuje ewentualne kamery przez cały czas? No cóż, gdyby takiemu ochroniarzowi choć przez sekundę przez umysł przeleciała myśl, że dwudziestoletnia, blond-włosa Polka przemierzy w środku nocy na piechotę osiem kilometrów, aby zwiedzić sobie dom Michaela Jacksona, zapewne obserwowałby kamery. Nawet obstawiłby ogrodzenie posiłkami. Ale pan strażnik niczego się nie spodziewa. Słodko sobie drzemie na klawiaturze komputera, albo, kto wie, może nawet ma tam sypialnię, by budzić się tylko w przypadku niepokojących odgłosów, na przykład samochodu parkującego pod bramą w środku nocy. Ale ja będę cichutka jak myszka, nie wydam żadnego odgłosu, ponieważ moim środkiem transportu są tylko moje własne nogi. Jakoś nie widzi mi się łapać autostopu w środku nocy.
A jeśli jednak mnie przyłapią, to co? Wolałam nie myśleć o takiej ewentualności, ale miałam pewien plan w zanadrzu. Nie wiem, w jakim stopniu by zadziałał, ponieważ na swoją obronę miałam tylko… strojenie głupa: „Wie pan, panie strażniku, ja nie miałam pojęcia, że tu nie można wchodzić… To znaczy, niby miałam, ale sam pan widzi, taka mała i bezbronna, cudzoziemka, turystka zaledwie, w dodatku niepełnoletnia, to co ja bym tu mogła złego nabroić? Puść pan wolno, a będzie pan miał dobrą karmę na przyszłość!”. Wprawdzie straszono mnie zdecydowanym brakiem poczucia humoru u amerykańskich służb bezpieczeństwa, jednak miałam już niejeden dowód na to, że jak się zaczaruje odpowiednią gadką, każdy wymięknie. W końcu na małoletnie blondynki nie ma mocnych. A już zwłaszcza Polki!
Około godziny pierwszej w nocy ponownie zakradłam się na dół. Jest! To znaczy nie ma! Grzeczny chłopiec poszedł wreszcie spać. Pobiegłam na górę do sypialni, zabrałam spakowany wcześniej plecak, założyłam spodnie i wróciłam na dół. Stał mi na drodze jeszcze jeden problem przed udaniem się na przygodę. Otóż... co zrobić z drzwiami? Najbardziej oczywiste trudności zawsze wychodzą na jaw ostatnie. Od środka drzwi były otwarte, ale od zewnątrz zamykały się na zatrzask. I dylemat gotowy: czy zostawić Bogu ducha winną rodzinę na noc przy uchylonych drzwiach, czy też musieć czekać do rana w ogrodzie? Druga opcja nie wchodziła w grę. Jak ja bym się wytłumaczyła, że spędziłam noc w ogródku? Trudno, mam nadzieję, że w Los Olivos nie ma psychopatów czyhających na przykładne, amerykańskie rodziny beztrosko śpiące w otwartym domu... No... i mam nadzieję, że nie ma też psychopatów czających się na nieletnie blond-włamywaczki do Neverlandu.
Uchyliłam więc w końcu drzwi wyjściowe do wymarzonego świata i... natychmiast je zamknęłam. Epicki przykład „wybrania się jak sójka za morze”. Środkowe rejony Kalifornii mają to do siebie, że za dnia słońce smaży jak patelnia, zaś w nocy ziębi jak lodówka. Moja fioletowa koszulka z krótkim rękawem z ledwością dała radę uchronić mnie przed szokiem termicznym czyhającym na zewnątrz. Pobiegłam na placach na górę i zarzuciłam na siebie błękitny polar. W przebłysku geniuszu pomyślałam sobie, że mogłabym jeszcze sprawdzić plan miasta Los Olivos. Na południowym krańcu widniał krzyżyk zarysowany przez Laurę, cobym się nie zgubiła, na północnym krańcu iskrzył się mój Cel (co ciekawe, Laura zaznaczyła mi też na mapie miejsce naszego spotkania – skrzyżowanie z ulicą, przy której znajduje się dom Michaela. Jakoś mało bystra ta kobieta...). Wróciłam na dół. Za jedynego towarzysza wyprawy miałam mały czarny plecak, w który spakowałam zeszyt z zarysowanym planem włamania... to znaczy działania, aparat fotograficzny, kompas oraz butelkę wody, do tego latarka na czoło. Wychodząc zostawiłam na milimetr uchylone drzwi. Wybaczcie, drodzy gospodarze! O godzinie 1:10 uruchomiłam w swych pośladkach superprzyśpieszenie i ruszyłam czym prędzej w ciemność.
Wyskoczyłam z werandy jak pocisk, przemknęłam przez ogród, przeleciałam nad podjazdem, wyszłam na Santa Barbara Avenue, skręciłam w prawo na północ i pognałam naprzód. Z samochodowej przejażdżki z Laurą pamiętałam, że sama ta jedna ulica jest nieskończenie długa, nie wspominając już o tym, co mnie czeka, gdy dojdę do skraju miasta. Nie myślałam o niczym, tylko o tym, by moje nogi posuwały się naprzód. Serce biło mi jak oszalałe, a ja sunęłam naprzód niczym zjawa w środku nocy.
O 1:36 dotarłam do głównej drogi numer 154. Mimo tak późnej godziny nierzadko przemykały przez nią rozpędzone samochody. Po jej drugiej stronie zaczynała się pogrążona w mroku Figueroa Mountain Road. Gdy tylko wyszłam z miasta, spowiła mnie gęsta jak mleko mgła. Do tego dodać nieprzeniknioną ciszę i niewyraźne, ciemne kształty wzdłuż drogi, a panika gotowa. Co chwila odwracałam się do tyłu, żeby dodać sobie otuchy na widok miejskiej poświaty i migających reflektorów samochodów. Ale one niknęły z każdym moim krokiem, zaś cisza się pogłębiała, a mgła gęstniała. Podążałam śladem ciemnożółtej, przerywanej linii na jezdni, bo poza nią nic innego nie widziałam. Widoczność ograniczała się do dwóch kroków naprzód, a moja wyobraźnia jeszcze nigdy nie była tak pobudzona od czasów wczesnego dzieciństwa. Każdy przydrożny krzak wyglądał dla mnie jak wór ze zwłokami czy inny potwór z koszmarów. Ledwie kilkanaście godzin wcześniej przemierzałam dokładnie tę samą trasę, wtedy tak przyjazną, zalaną słońcem, gdzie pasły się krowy i konie i nic zdawało się nie zakłócać błogiego spokoju tego miejsca. Teraz ten spokój stał się nie do zniesienia. Wiedziałam, że nie mogę spanikować, więc za wszelką cenę starałam się nie odwracać do tyłu, tylko skupić na żółtej linii. Lecz gdy wszystkie światła zniknęły i pozostałam tylko ja jedna w białej chmurze zimnej i wilgotnej mgły, miałam ochotę się rozpłakać. Wyciągnęłam z plecaka telefon i słuchawki, zatkałam sobie nimi uczy i wyszukałam najbardziej radosną muzykę, jaką mogłam znaleźć. To była muzyka filmowa z lat siedemdziesiątych. Pierwszy utwór, jaki włączyłam to „Jesus Christ Superstar”. Od razu raźniej. Ale moja ulga nie trwała długo, bo muzyka w uszach powodowała,, że w razie zagrożenia nic nie usłyszę, choćby nadjeżdżającego samochodu. Poszłam na kompromis – zostawiłam słuchawkę tylko w jednym uchu.
Fajnie tak. Ciemno. Chłodno. Głucho. A ja sobie nucę pod nosem:

God!
Every time I look at you
I don't understand
Why you let the things you did,
Get so out of hand
You'd have managed better
If you'd had it planned
Why d'you choose such a backward time
And such a strange land?
If you'd come today you
Would have reached a whole nation
Israel in 4 BC had no mass communication

Im dalej się zagłębiałam, tym bardziej wyciszałam muzykę, aby więcej słyszeć. Pech sprawił, że nagle przypomniało mi się, iż za dnia, gdy przemierzałam tę trasę, dostrzegłam tabliczkę mówiącą „Danger! Mountain lions”. Bardzo zły moment na przypominanie sobie takich rzeczy! Od tej chwili każdy przydrożny krzak stał się dla mnie żarłoczną pumą, a każdy szmer sapaniem wygłodniałej bestii. Moje nogi gnały tak prędko, że nie pozwoliły mi nawet zatrzymać się na moment, aby ugasić pragnienie.
Po jakimś czasie zobaczyłam w oddali smugę pomarańczowego światła. Pochodziło z jednego z nielicznych zabudowań, lecz wokół nie było żywego ducha. Przechodząc obok poczułam się odrobinę raźniej, ale gdy tylko wyszłam poza pole zasięgu świateł, strach powrócił ze zdwojoną siłą. Byle tylko nogi prowadziły mnie naprzód, myślałam. Nie liczyłam czasu, ale wiedziałam, że muszę być jak najszybsza, aby wrócić przed porankiem do miasta. Nie mijałam po drodze żadnych znaków mówiących mi, ile drogi pozostało do przebycia. Nie miałam zielonego pojęcia, czy jestem w połowie, dalej, bliżej celu, ani czy w ogóle zorientuję się w ciemności, że dotarłam. Po prostu iść, byle naprzód!
W jednej chwili tuż po swojej prawej stronie usłyszałam donośne sapanie. Stanęłam jak wryta, serce waliło tak mocno, że w końcu doszło do swoich limitów i się zatrzymało. Wyjęłam słuchawkę z drugiego ucha i czekałam na śmierć. Matko Boska, Jezusie słodki, puma!!! To na pewno wygłodniała puma szczerząca kły na widok ofiary, która sama przyszła prosto do jej pyska! Oto kończy się mój żywot marny. Chodź, kocie, zadaj mi ten cios ostateczny i oto zginę w heroicznym geście tuż przed dokonaniem życiowej misji. Może kiedyś jakiś śmiałek zdopingowany mym bohaterstwem dokończy mego dzieła. A jutro rano znajdą mnie w pół zjedzoną... O, kurczę.
A jednak nie puma. To krowie się głośniej chrapnęło. Jej!! Nie zginęłam! Jak dobrze! Bo to takie trochę mało imponujące warunki na heroiczny zgon. I moment nie najlepszy. A tak jeszcze sobie pożyję! I może nawet osobiście zakończę misję. Ciekawe, jak daleko jeszcze.
Gdy już serce moje wróciło do akcji, ruszyłam dalej z kopyta, odnotowując, że przecież wzdłuż całej tej drogi są farmy i wszędzie się pasą krowy i konie, i gdzieś one muszą spać, toteż śpią za płotem, na stojąco, i czasami im się chrapnie, no można wybaczyć, w końcu zwierz nie człowiek.
Kawałek dalej wyczułam słuchem całą gromadę krów stojącą tuż za ogrodzeniem, które mijałam, bo oto obruszyły się wszystkie naraz, że im sen zakłócam, i niektóre z nich aż tupnęły złowieszczo i się odsunęły, przestraszone, dalej od barierki. Ale mój niedoświadczony umysł już zastosował właściwą reakcję. Tym razem, zamiast „Matko Boska, Jezusie słodki, puma!!!”, powiedział sobie: „O. Krowy”.
Dalej szlak był spokojny, żadna krwiożercza bestia ani potwór nie stanęły na mojej drodze, tylko że ona sama zdawała się robić mnie w balona, wydłużając się z każdym moim krokiem. Gdy coraz poważniej zaczęło mnie to niepokoić (no bo czy nie przeoczyłam i nie idę tak, już od Bóg wie jak dawna, na darmo?), rozpoznałam pewne znajome zabudowania po swojej prawej ręce, a po lewej, jeszcze w oddali, migotały mizerne światła.
Poprzez gęstą powłokę ciszy dobywały się znikome dźwięki dochodzące z przeciwnej strony od oświetlenia. Podeszłam jeszcze nieco bliżej. Serce prawie mi się zatrzymało. Oto jest.
Neverland. Skromna drewniana brama, spowita krągami delikatnego światła z czterech lampionów, po dwa z każdej strony bramy. Ponad nią masywne konary drzewa z nisko zawieszonym listowiem. Absolutna cisza, tylko hałas mojego oddechu, który usiłowałam wstrzymać, jakby z obawy że zdradzę swą obecność. Gdy tylko ujrzałam tę bramę, cały trud nocnej wyprawy został mi wynagrodzony. Widok był tak magiczny, że nie sposób słowami opisać, jak wielkie wrażenie na mnie wywarł. Neverland skąpany nocą wyglądał jak żywo wyjęty z bajki. Nie myślałam, że oto przede mną stoi posiadłość Michaela Jacksona. Moja wyobraźnia już była o wiele dalej, ja już nie stałam tu na ziemi, rzeczywistość się ulotniła. Stres zanikł. Czułam się niesiona jakąś bajkową energią. Trwało to nieokreśloną chwilę, ale to właśnie takie krótkie momenty tworzą najwspanialsze wspomnienia. Nie wiedziałam, czy uda mi się wejść, czy cokolwiek więcej zobaczę, czy nie zostanę nakryta. Ale to już nie było takie ważne, bo tego widoku, którego tutaj doznałam, nikt mi nigdy nie odbierze.
Postanowiłam uwiecznić go na zdjęciu, ryzykując, że dźwięk migawki może zostać usłyszany. Ale jak iść na całość, to iść na całość, zresztą gdyby ktoś mnie miał usłyszeć, to lepiej, żeby to zrobił teraz niż jak już będę po drugiej stronie ogrodzenia.
Czas naglił. Gdy już obudziłam się ze snu, zrobiłam szybkie rozeznanie w terenie. Cichutkie dźwięki, które wcześniej słyszałam, dochodziły ze szkół po przeciwnej stronie ulicy. Delikatne pukanie najpewniej było wywołane działaniem jakiejś maszyny, przetwornika prądu lub czegoś podobnego. Nie martwiłam się tym. Zaś tutaj, w Neverlandzie, sytuacja przedstawiała się obiecująco. Za bramą dostrzegłam kilka zaparkowanych samochodów, których nie było tu za dnia. To znaczy, że John mówił prawdę o nocnej zmianie. Jednakże poza tymi pojazdami nic innego nie stanowiło o czyjejś obecności. Nie wiedziałam, czy mam rację, ale postanowiłam założyć, że strażnik śpi i się nie obudzi, a kamer w istocie wcale nie ma. Tego, czy słusznie zakładałam, nie miałam ochoty sprawdzać. Prędzej czy później odpowiedź sama przyjdzie.
Moim początkowym planem było przejście aż do połowy długości ogrodzenia dostępnego z zewnątrz, a następnie zakradzenie się przez łąkę do serca Neverlandu. Mając okazję skorzystania z Internetu w domu moich gospodarzy, naznaczyłam sobie prowizoryczną mapę w moim zeszycie podróżnym. Według niej powinnam się skierować najpierw na zachód, żeby dojść do głównych zabudowań, później na północny-wschód, w kierunku lunaparku, a na koniec dalej na północ do zoo i na południe do wyjścia. Ale stojąc tu przed bramą doszłam do wniosku, że ten plan wcale nie jest mi potrzebny. Miałam wprawdzie ze sobą kompas i latarkę, ale po pierwsze, ten plan narysowałam w dużym pośpiechu i podnieceniu, więc trudno, żeby był dokładny. Po drugie, posługiwanie się i zeszytem, i latarką,i kompasem, dokładne wybadanie terenu w egipskich ciemnościach, w dodatku przy tak wielkich emocjach i stresie, nie wróży powodzenia. A co mi tam, ten jeden raz nie będę się ładować w bezdroża, tylko sobie ładnie, po ludzku skorzystam z asfaltówki. Tej samej, którą się z pewnością poruszają wszyscy strażnicy. Ale przecież już zdecydowałam, że strażnik śpi i się nie obudzi. Więc do dzieła.
Te moje przemyślenia trwały kilka sekund. Ostrożnie zbliżyłam się jeszcze bardziej do bramy, po czym minęłam ją z prawej strony, idąc wzdłuż drogi, wciąż tej zewnętrznej. Odsunęłam się na tyle daleko od budki strażniczej, żeby widzieć ją dokładnie z drugiej strony, wraz z całą bramą i wewnętrzną drogą, która była moim celem. Budka także była oświetlona, a jej światło sięgało na tyle daleko, że pomogło mi bezproblemowo przedostać się przez ogrodzenie bez konieczności używania latarki. Płot był w istocie tak zaawansowany technologicznie, że aby go pokonać, należało... przełożyć nogę na jego drugą stronę. Oto ostatnia sekunda, w której jestem niewinna. I hop, o godzinie 2:57 pewnej wrześniowej nocy 2012 roku włamałam się do Neverlandu Michaela Jacksona, tym samym popełniając przestępstwo. Za późno! Kątem oka jeszcze obserwowałam, czy coś się nagle nie poruszy koło budki, czy zaraz na mnie nie runie krąg światła z reflektora, czy syrena nie zacznie wyć, czy się helikoptery nie zlecą, czy psów nie spuszczą, czy banda facetów w czerni z bronią nie przyjdzie się przywitać, czy... nic się nie stało. Nic.
Kawałek ziemi między płotem a drogą był piaszczysty. Chciałam już tylko zniknąć za wzniesieniem, za którym skręca asfaltówka, żeby uciec z pola widzenia ewentualnych strażników i z pola rażenia reflektorów przy wejściu. Jeszcze kilka kroków i oto droga skręca w lewo. Znikam w ciemnościach.
Po małej chwili, o 3:09, dochodzę do kolejnej bramy. Nie jest ona oświetlona, lecz widzę jej zarys. Jest otwarta na oścież. Po jej lewej stronie dostrzegłam jakąś figurę. I wtedy popełniłam kolejne szaleństwo. Bardzo chciałam zobaczyć, co to dokładnie za figura i miałam tylko dwie opcje do wyboru – latarka lub aparat. Światło latarki było o wiele słabsze i musiałabym go używać przez więcej czasu, żeby zobaczyć, co się tam znajduje – więc wybrałam aparat fotograficzny, którym zrobiłam zdjęcie przy użyciu lampy błyskowej, do którego mogłam zawsze wrócić. W tej nieprzeniknionej ciemności błysk flesza zajaśniał jak błyskawica. Gdyby jakieś kamery mnie obserwowały, wpadłabym jak śliwka w kompot. Ale gdy wyświetlacz aparatu uświadomił mi, co przede mną stoi, cały stres został mi wynagrodzony. Stałam przed tą bajkową bramą, tą właściwą bramą do Krainy Nibylandii, otwartą szeroko i zapraszającą w swe progi. A po lewej stronie stała rzeźba radosnego dziecka, wskazującego rozłożonymi wysoko rękami napis „Michael Jackson” na pofalowanej, złotej wstędze. Posążek i napis stały na kolorowym dywanie, na pięknie zadbanej rabatce z czerwonych kwiatów otoczonych białymi.
Przeszłam przez te wrota i następnych dziesięć minut było chyba najbardziej magicznymi minutami w całym moim życiu. Już kilka kroków dalej widzę sylwetkę kolejnej figury. Zdjęcie. Na kamiennym podeście stała statuetka tego samego dziecka z jedną ręką uniesioną na bok, jakby wskazywał kierunek. Znów kilka kroków. Tym razem dostrzegam w ciemności jakiś większy kształt. Zdjęcie. To siedmioro roześmianych dzieci tańczących radośnie w kółku, wokół rabatki z żółtymi kwiatami. Przypomniałam sobie filmy, na których Michael przechadza się po tej alejce między posągami... W tym momencie poczułam pewną krzywiznę pod stopami. Podniosłam głowę i zobaczyłam zabudowania oświetlone subtelnym, ciemnożółtym światłem lampionów. Promienie ich światła dochodziły prawie do moich stóp i już wiedziałam, co to była za krzywizna. Właśnie nadepnęłam na jedną z dwóch wąskich, metalowych szyn... Tuż obok stała piękna, biała altanka z ażurowymi elementami, a przed nią posążek chłopca wylegującego się na ławce z gazetą. Całość przypominała przystanek na trasie kolejki. Lampiony w oddali nadawały wszystkim obiektom złotej, odrealnionej poświaty.
Byłam we śnie. Towarzyszyła mi niesamowita atmosfera. Nie mogłam uwierzyć, że jestem tu, w tej krainie Marzeń, że jestem w moim własnym spełnionym Marzeniu! Podniosłam głowę do góry. Spomiędzy konarów drzew spoglądały na mnie setki gwiazd... Zadrżałam. Przez całą drogę, jak tu szłam, wszystko spowijała gęsta jak mleko, lodowata mgła, widoczność ledwie sięgała mojej własnej dłoni i oto w kilka minut po przekroczeniu bramy Neverlandu cała mgła się rozmyła. Dostałam dreszczy, gdy sobie to uświadomiłam. Teraz, gdy mgła znikła, poczułam, że spowija mnie jakaś nieziemska energia, która chroniła mnie od niebezpieczeństwa. Poczułam się... zaproszona.
Wszystkimi zmysłami chłonęłam to Miejsce. Wyobrażałam sobie codzienne życie Michaela przez całe błogie lata dziewięćdziesiąte, zanim ta magia została zniszczona. Choć właściwie, takiej magii nie da się zniszczyć. Ona została na chwilę zachwiana, ale jest tu cały czas obecna. Nie ma na to lepszego potwierdzenia niż wszystko, co mi się tutaj przytrafiło...
Jednym z najbardziej niesamowitych wrażeń, jakie wyniosłam tej nocy, był zapach. Tak cudowny, świeży, czysty, przyjemny, organiczny. Przypominał świeżą korę. Albo najświeższą, wilgotną ziemię. Mieszał się z wonią wszechobecnych kwiatów. Miałam ochotę go bezustannie wdychać, pochłaniać swoim węchem. Świeży zapach, rozgwieżdżone niebo i poświata lampionów. Neverland.
Rozpoznałam cień kolejnej sylwetki. To była rzeźba trójki dzieci zjeżdżających po zjeżdżalni. Przeszłam jeszcze parę metrów i doznałam najbardziej zachwycającego widoku, jakiego nawet moja wyobraźnia nie mogła się spodziewać.
Stałam na skraju dużego jeziora, a na wprost przede mną znajdował się wyłożony kamieniem most, oświetlony z obu stron lampionami. Na drugim brzegu świeciło się wiele pojedyńczych lampek, które rzucały delikatną poświatę na stojące tam zabudowania oraz na spokojną toń wody. Wokół całego jeziora rosły drzewa, których konary schylały się ku zbiornikowi. Błoga cisza zakłócana lekkim pluskaniem. Świeży zapach kory, kwiatów i wody.
Wszystkie te elementy tworzyły razem atmosferę najbardziej magiczną, jakiej doświadczyłam w całym swoim życiu. Wpatrywałam się w jezioro jak oczarowana. Marzyłam o uwiecznieniu tego widoku na fotografii, lecz niestety było zbyt ciemno, aby na zdjęciu cokolwiek dało się zobaczyć. Wciąż widzę to miejsce w swoich wspomnieniach i nie mogę sobie wyobrazić czegoś piękniejszego.
Gdzieś z prawej strony dał się słyszeć szum wody, zapewne musiał się tam znajdować niewielki wodospad. W pobliżu stała kamienna rzeźba psa, nieco porośnięta mchem. Podeszłam bliżej brukowanego mostu. Wokół oświetlających go lampionów kwitły róże, a na grzbiecie kamiennej barierki były posadzone mniejsze roślinki. Przeszłam na drugą stronę. Stałam przed różnymi zabudowaniami, ale zanim zdążyłam im się przyjrzeć, zamarłam. Przez ułamek sekundy myślałam, że oto nastąpił koniec mojej wyprawy. Z prawej strony brzegu, przy zatoce ze skałek, z której dobywały się dźwięki wodospadu, stała kobieta. Była odwrócona tyłem.
Na moment zabrakło mi tchu, niemal wpadając w panikę zastanawiałam się: biec czy zostać? Odezwać się czy milczeć? Usprawiedliwiać się czy poddać? Ale po chwili zdałam sobie sprawę, że ta kobieta, ubrana w długi do kolan czerwony płaszcz i błękitne rajstopy, w ogóle się nie porusza. Uświadomiłam sobie, że to musi być kolejna rzeźba, i starałam się w to twierdzenie uwierzyć. Zastanawiałam się, co też takiego strzeliło Michaelowi do głowy, żeby pośród samych rzeźb z brązu lub kamienia stawiać tę jedną pomalowaną jak żywa? Czyżby strach na wróble? Tzn. na włamywaczy...
Gdy tylko moje serce się uspokoiło, zdałam sobie sprawę, że kilka kroków przede mną stoi duży budynek. Już chciałam do niego podejść, gdy ponownie zamarłam. Moje biedne serce kolejny raz zatrzymało się w biegu, a płuca przestały oddychać. Tym razem powodem był wielki hałas, który roztoczył się zza moich pleców. Natychmiast namierzyłam sprawcę – po tafli wody sunął piękny, elegancki łabędź. Musiał się zdenerwować obecnością intruza. Albo miał zły sen. Albo... chwila, ich jest tam więcej! Przykro mi było, że prawdopodobnie obudziłam dostojników, jednakże ich pełne gracji sylwetki stanowiły tak doskonałe urozmaicenie najbardziej magicznego widoku w moim życiu, że nie pożałowałam nawet własnego zamarcia. Był ledwie oświetlony, ale mimo że nie miałam w pamięci żadnego zdjęcia tego miejsca, natychmiast sobie uświadomiłam, że oto stoję na wprost wejścia do domu Michaela Jacksona. Charakterystyczny spadzisty dach i belkowana fasada, wejście schowane w cieniu drzew, trawniki dookoła usiane kwietnymi rabatkami. Podeszłam bliżej, aż do schodów. Zobaczyłam przez oszklone drzwi, że w środku skrzy się małe czerwone światełko. Domyśliłam się, że to może być alarm, więc nie ryzykowałam zbliżania się do samych drzwi. W pobliżu stała porośnięta bluszczem altana, przy której, w przeciwieństwie do domu, paliło się kilka świateł, co czyniło magiczny widok. Przeszłam jeszcze kilka metrów dalej i zdało mi się, że widzę przed sobą jakiś budynek, jednak w tym miejscu panowała całkowita ciemność i byłam w stanie dojrzeć jedynie zarys ciemnych konturów. Zrobiłam zdjęcie, żeby sprawdzić co to jest, ale już się domyślałam. Wyświetlacz mojego aparatu potwierdził ziszczenie się mojego kolejnego snu – oto stałam przed tą najsłynniejszą stacją kolejki szynowej. Była niespodziewanie mała, ale – tak jak pamiętałam ze zdjęć i tak jak sobie wyobrażałam na żywo – wiodły do niej strome schody z prawej i lewej strony, a pośrodku między nimi kwitł wielki kwietny zegar. Na moim zdjęciu widać także napis Neverland wykonany z jasnego żywopłotu. Był on umieszczony na dużej stromiźnie, więc nie dostrzegłam z początku, że ma kształt liter – widać je tylko z góry. Także cyfry tarczy zegarowej były nienaruszone – 12, 3, 6 i 9 były z tego samego jasnego żywopłotu, pozostałe z ciemnego. Biało-niebiesko-czerwona fasada tego najsławniejszego budynku Neverlandu zadziałała na mnie jak uszczypnięcie – hej, to nie sen! Ty jesteś tu naprawdę!
Moja misja się wypełniła. Było jeszcze wiele do zobaczenia, najchętniej w ogóle spędziłabym tu kilka dni. Właściwie tygodni. Lecz wolałam nie kusić losu. Udało mi się spełnić jedno z moich największych Marzeń, i mimo że to było nielegalne, że zrobiłam to wbrew prawu, i że kosztowało mnie to tyle strachu, czułam się szczęśliwa. To Michael pierwszy raz sprawił, że uwierzyłam, iż nie ma rzeczy niemożliwych. I oto byłam tutaj, w Jego Krainie Magii.
Przepełniona radością i wdzięcznością, postanowiłam wracać. Mój pobyt w Nibylandii był bardzo krótki. Od przekroczenia ogrodzenia minęło zaledwie dwadzieścia jeden minut, a od przejścia przez drugą, tę najwłaściwszą, bramę upłynęło ich tylko dziewięć. Dziewięć minut w Raju! Z żalem, ale i wielkim poczuciem spełnienia, zawróciłam. Ostatni rzut oka na dom Michaela i na jezioro niesamowitości, i doszłam do ścieżki wiodącej do wyjścia.
Po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że coś tu nie gra. Nie dostrzegłam żadnej z rzeźb, których przecież tyle wcześniej mijałam. Ponadto asfalt, po którym szłam, był popękany i dziurawy, tak bardzo, że aż musiałam uważać, żeby się nie potknąć. Drzewa znacząco zgęstniały, izolując mnie od jakiegokolwiek źródła światła. Byłam jednak pewna, że wybrałam właściwą drogę, bo była tylko jedna główna ścieżka i wróciłam przecież tą samą, którą przyszłam. Pomyślałam, że musiało mi się przedtem zdawać, że droga wyglądała inaczej, a rzeźby pewnie najzwyczajniej przeoczyłam w ciemności.
Chwilę później grunt pod moimi stopami się zmienił. Znów pomyślałam, że tylko mi się wydaje, ale gdy postawiłam kolejne kroki, przekonałam się, że w istocie coś tu jest nie tak. Wybadałam podłoże i zorientowałam się, że szłam po piachu! Lekka panika, ale nie traćmy kontroli nad sytuacją. Przede mną coś się rysowało, postanowiłam to sprawdzić. Drzewa się zacieśniły wzdłuż ścieżki, tak, że ich gałęzie zwisały nisko ponad nią. Było coraz mroczniej, a ja starałam się tylko podtrzymać jasność umysłu. Doszłam do bramy, ale z całą pewnością nie była to ta sama, którą już przechodziłam. Składała się z metalowych rurek ułożonych pionowo i poziomo, i przypominała raczej wejście do zagrody dla koni niż eleganckie wrota do krainy magii. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogłam pomylić tak prostą drogę, ale przynajmniej byłam już pewna, że powinnam zawrócić. Czyżby to zmęczenie wiodło mnie na manowce?
Wróciłam do rozwidlenia ścieżek i wybrałam drugą opcję. Nareszcie! Teraz już tylko prościutko do szosy i do miasta!
Radość nie trwała zbyt długo. Po kilku minutach przemieniła się w wątpliwość, a gdy dotarłam do końca drogi, przeszła w panikę. Stanęłam na skraju piaszczystego, nieogrodzonego placu, na którym znajdowało się kilka przyczepo-podobnych budek, na dodatek były one oświetlone! Co to za miejsce?, pytałam sama siebie. Czyżby dawny wybieg dla zwierząt?
Zagadkowość tej sytuacji ustąpiła miejsca strachu. Jak to się stało, że obie z dwóch opcji okazały się zgubne? Jak znaleźć drogę powrotną? Czy będę zmuszona błądzić tu do rana? W swojej krainie ze snów, w swojej krainie spełnionych Marzeń? Przez moment miałam ochotę się rozpłakać. Och, Michaelu, zaprowadź mnie do celu! Oczami wyobraźni już widziałam siebie błagającą strażników o wskazanie wyjścia: „Nie, nie, proszę pana, ja wcale się nie włamałam, ja się tu znalazłam całkowicie przez przypadek i tenże sam przypadek sprawił, że zabłądziłam i nie umiem wyjść. Pomoże pan? No bo chyba nie aresztuje zbłąkanej duszyczki...”. Albo schowam się, usnę sobie pod jakimś drzewem, pod Drzewem Darów może nawet, a o świcie spróbuję czmychnąć. Ta.
Dałam sobie jeszcze jedną szansę. Właściwie to nie miałam wyboru. Albo szukam wyjścia, albo się poddaję. Zgubić się w Neverlandzie w środku nocy, co za przygoda! Roześmiałam się po cichu: „będzie jeszcze więcej do opowiadania”, pomyślałam.
Postanowiłam pozwolić się prowadzić intuicji. Przestałam się zastanawiać którędy droga. Po prostu zaufałam, że moje nogi skierują się we właściwą stronę. W ten sposób doszłam do znajomego domu Michaela, a później za sprawą jakiejś magii, okazało się, że idę po tej wymarzonej pięknej asfaltowej alejce przyozdobionej rzeźbami z brązu. Uratowana!
Tymczasem zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki. Stopy podnosiłam już na tyle nisko, że co kilka kroków niechcący kopałam kamyki zalegające na drodze. Czyniło to w tej absolutnej ciszy ogromny hałas. Zlękłam się. Dochodziłam coraz bliżej źródeł światła i głównej bramy. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby mieć jakąś unikalną pamiątkę z tego miejsca, tylko co takiego? Odpowiedź była jasna: kamyk! Wciąż wokół mnie roztaczała się jeszcze czerń, więc spróbowałam delikatnie szturchnąć asfalt nogą, żeby sprawdzić, czy gdzieś pod moimi stopami nie leżą jakieś kamienie. Niestety zalegały one na drodze tylko wtedy, kiedy wcale nie chciałam się na nie natykać. Pomacałam jezdnię dłońmi i poczułam pod nimi drobny żwir. Lepsze to niż nic! Miałam już jeden unikalny turkusowy okaz z zewnętrznej strony ogrodzenia, a teraz moją kolekcję wzbogaci jeszcze tysiąckrotnie bardziej unikalny choć stokrotnie brzydszy żwir z asfaltowego podjazdu do domu Michaela Jacksona.
Dotarłam do zakrętu, zza którego można było już ujrzeć budkę strażniczą. Zakradłam się powoli i odetchnęłam z ulgą, że nie czeka na mnie parada radiowozów. Jeśli tylko moje szczęście potrwa jeszcze jedną minutę, zdążę przejść przez ogrodzenie, powrócę do swojej niewinności i nikt mi nie będzie w stanie udowodnić zbrodni. Oby...
Ostatnie kroki po asfaltowej ścieżce dały mi do zrozumienia, jak bardzo byłam zmęczona emocjami tej nocy. Nie miałam już siły, aby podnosić nogi na tyle wysoko, by się nie potknąć, i niechcący kopnęłam parę kolejnych kamyków. Tak blisko budki! W odpowiednim miejscu zeszłam z drogi na piach i wstrzymując powietrze dotknęłam ogrodzenie. Na tym samym wdechu przełożyłam jedną nogę przez płot, później drugą. I wydałam z siebie ogromne – choć nieme – ufff! O godzinie 3:51 stanęłam po drugiej stronie Neverlandu. Spędziłam pięćdziesiąt cztery minuty w raju! Nielegalnie jak jasny gwint, i do tego nikt mnie nie złapał! Mogłabym być zawodową włamywaczką, ale póki co zadowolę się zawodowym marzycielstwem.
Mijając główną bramę odwróciłam się, aby ostatni raz napawać się jej bajkowym widokiem, po czym zebrałam w sobie siły na drogę powrotną. Osiem kilometrów do szosy, później jeszcze trzeba będzie dojść na drugi koniec miasta do domu... Musiałam się pośpieszyć, aby wrócić przed świtem nie wzbudzając podejrzeń moich drogich gospodarzy. Włożyłam w uszy słuchawki dla dodania otuchy i oddaliłam się o pierwszych kilka kroków. Po chwili coś mnie zatrzymało. Byłam już dość daleko od bramy, ale wciąż ją dobrze widziałam. Nigdy nie zapomnę tej łagodnej, celtyckiej melodii, która popłynęła do moich uszu. Na zawsze pozostanie dla mnie symbolem Spełnionego Marzenia.
Zanurzyłam się w ciemność. Wyłączyłam myślenie, całą energię skupiając tylko na swoich nogach. Po kilku, może kilkunastu minutach marszu zauważyłam w oddali słabe światło. „Dziwne”, pomyślałam, bo nie pamiętałam, żeby w tym miejscu znajdował się jakiś budynek. Jednak po kilku sekundach odniosłam wrażenie, że światło się powiększyło. Tylko co, u licha, mógłby tu robić samochód o tej porze? Było czwarta rano, wokół ciemność i żywego ducha, wszyscy smacznie śpią, więc w jakim celu miałby tu o tej porze nadjeżdżać ten pojazd? Jedyne logiczne wyjaśnienie, jakie przyszło mi do głowy to takie, że oto przybywa straż/posiłki/policja w celu złapania intruza myszkującego w środku nocy po zamkniętym na cztery spusty przed turystami Neverlandzie! Serce zaczęło mi bić jak oszalałe, co robić, co robić? Już wiem: chować się! Czym prędzej, zanim ta rozpędzona bestia tu dotrze! Tylko że tutaj nie ma żadnych drzew, cholera jasna jego mać! Samochód jest coraz bliżej, tuż tuż... Zdębiałam. Nawet jeśli to tylko moja rozbudzona wyobraźnia podsuwa mi najgorsze z możliwych wyjaśnień obecności tego pojazdu o takiej porze w tak nieuczęszczanym miejscu, to i tak, choćby to był zwykły tubylec co zabalował do rana na imprezie, zapewne mocno by się zdziwił widokiem małej blondynki spacerującej sobie o czwartej nad ranem po... no właśnie, po tak nieuczęszczanych okolicach. Już prawie tu jest... Wokół mnie nie było żadnych drzew, po obu stronach szosy ogrodzenie, a po mojej prawej ręce piaszczysta skarpa, na której rosło kilka marnych krzaczków wysokości może trzydziestu centymetrów i o zagęszczeniu liści tak wielkim, że z pewnością mogłyby kogoś ukryć, ale raczej nie człowieka, a żuka. Gdy pojazd znajdował się już najwyżej kilkadziesiąt metrów ode mnie, bez zastanowienia wskoczyłam na tę skarpę i ukryłam się za kilkoma nędznymi gałązkami w pozycji leżącej, usiłując w ostatnich sekundach niemal wkopać się w piach, żeby mniej wystawać. Gdy samochód przejeżdżał obok modliłam się tylko, żeby światło jego reflektorów nie padło na mój jasny, błękitny polar... Minął mnie, jedzie dalej, Jezusie miły, żeby tylko nie zwalniał! Iii... Udało się, odjechał! Tylko czy nie wróci? I... dokąd właściwie jechał? Przeszukanie generalne po włamaniu? „Wiemy, że tu jesteś, poddaj się i wyjdź z rękami założonymi na głowę!”? Wolałam się nad tym teraz nie zastanawiać. Przez całe pozostałe siedem i pół kilometra bez przerwy oglądałam się do tyłu, czy tajemniczy wóz nie powróci. Nie słuchałam muzyki, aby wychwycić najmniejszy szmer. Ale sam stres był tak absorbujący, że nie miałam już sił na lęk przed ciemnością. Droga powrotna dłużyła się niemiłosiernie, ale przynajmniej przebiegła bez dalszych niespodzianek. Kolejny samochód dostrzegłam dopiero godzinę później, gdy dochodziłam już do miasta i gdy zaczęły do mnie dobiegać odgłosy ruchliwej szosy. Gdy mnie mijał, zwolnił, zastanawiając się najpewniej czy mu się nie przywidziało, lecz nie zatrzymał się, na szczęście. Do miasta dotarłam o godzinie piątej dziewięć. Jeszcze tylko krótka droga do domu i rzucę się na łóżko jak wygłodniali fani na Michela Jacksona!
Przejść na drugą stronę szosy, później na prawo, w lewo i tylko znaleźć właściwy numer – pamiętałam dobrze uproszczony plan miasta, na który rzuciłam wzrokiem tuż przed opuszczeniem domu.
No i co się stało dalej? Koniec przygody nie mógłby nastąpić zbyt szybko. Wspaniałomyślnie nie zabrałam mapy ze sobą, bo uznałam że jest tak banalna, iż bez problemu zapamiętam jej zarys. I voila, efekt murowany – zgubiłam się. Gdy w miejscu, w którym spodziewałam się zastać właściwą ulicę, nie znalazłam jej, postanowiłam kontynuować drogę aż dojdę do właściwego skrzyżowania. Dziwiło mnie, że wciąż nie znalazłam placu z wielką flagą amerykańską na wysokim maszcie. Ale szłam dalej. I dalej, i dalej. Gdzieś przecież musi być ta przecznica. I tak szłam dalej przez pół godziny. Ulica zdawała się nie mieć końca. Pamiętałam, że to było daleko, ale nie aż tak! Szukałam połączenia dwóch najdłuższych równoległych ulic miasta, Grand Avenue, po której błądziłam, i Santa Barbara Avenue, na której znajdował się dom moich gospodarzy – dokładnie w miejscu ich złączenia. I gdy dotarłam do końca Grand Avenue, dokonałam odkrycia, że te dwie ulice nigdy się nie schodzą. Wzdłuż nich ciągnie się sznur domów z prywatnymi ogródkami oddzielonymi płotem i przejście na drugą stronę jest niemożliwe. Wspaniale! Jedynym wyjściem, jakie mi pozostawało, było wrócić o te pół godziny do punktu startu. Myślami usiłowałam przyciągnąć jakiś zbieg okoliczności, aby nagle pojawił się przede mną nocny przechodzeń i pomógł mi w odnalezieniu drogi. Wbrew pozorom, było to prawdopodobne, bo wcześniej natknęłam się na panów obsługujących śmieciarkę, ale wtedy jeszcze byłam przekonana, że za moment już wyląduję w miękkim łóżku. Przy mijaniu jednego domostwa dostrzegłam, że pali się w nim światło! Hurra, tutaj ktoś na pewno będzie w stanie mi pomóc! Nie było bramy do ogródka, więc bez problemu podeszłam pod samo okno, po którego drugiej stronie była jakaś osoba. Najpierw ta osoba wydała mi się być kobietą o długich, kręconych blond włosach w czerwonym szlafroku. Ale gdy zbliżyłam się bardziej, uznałam, że to wcale nie kobieta, a mężczyzna, w dodatku Murzyn. Bujna wyobraźnia zawsze na służbie. Stanęłam tuż pod oknem i przeklinając się w duchu za to, że nachodzę przed świtem Bogu ducha winnych obywateli, delikatnie w nie zapukałam. Murzyn stojący plecami odwrócił się i zbił mnie z tropu – w rzeczywistości nie była to ani biała kobieta, ani czarny mężczyzna, tylko biały mężczyzna w czarnej kominiarce na głowie stojący przy kuchennym blacie. W kominiarce...? Wtedy zamarłam po raz kolejny, a moje serce znów wstrzymało bicie. Mój Boże, to złodziej!!! Przyłapałam złodzieja na gorącym uczynku i jeszcze sama zaznaczyłam swoją obecność! Jestem skończona, zaraz wyjmie spluwę i mnie zastrzeli albo mnie porwie, zamknie w jakiejś piwnicy i zaknebluje, żebym zachowała milczenie. A takie piękne spełniłam Marzenie tej nocy... Ta myśl trwała jedną dziesiątą sekundy, w drugiej dziesiątej zobaczyłam niesamowitą transformację mimiki twarzy złodzieja: z pewnego siebie, zajętego swoimi „sprawami” twardziela przemienił się w małego chłopca, który zobaczył ducha. Właściwie nie zobaczył. Usłyszał. I zamarł bez ruchu, dokładnie tak samo jak ja. Niemal naocznie spostrzegłam jak jego zmysły się wyostrzają i jak nadstawia uszu w poszukiwaniu źródła niepokojących dźwięków. A ja stałam przerażona naprzeciw niego, widząc go przez okienną szybę tak wyraźnie jak na ekranie kinowym i oczekując ciągu dalszego. Mężczyzna nie mógł mnie zobaczyć, bo w kuchni paliło się światło, więc patrząc w moim kierunku widział tylko swoje odbicie. Nie miałam odwagi się ruszyć z miejsca, żeby nie przyciągnąć uwagi włamywacza. Gdy oczekiwałam swojego końca chyba po raz dziesiąty tej nocy, stało się coś niespodziewanego. Mężczyzna, wciąż z przerażeniem i skupieniem w oczach, spowolnionymi ruchami, jakby chciał zachować wzmożoną ostrożność, chwycił z blatu jakiś przedmiot. Ulga spłynęła na mnie jak boże błogosławieństwo – tym przedmiotem był kask. Mój złodziej okazał się motocyklistą! Pewnie ledwie wrócił z wyczerpującej podróży, a że w nocy zimno, pod kask założył kominiarkę, co by go nie przewiało. Co za wariatka ze mnie, żeby biednego, zmarzniętego faceta brać za kryminalistę! Ale już za późno na skruchę, teraz będę się musiała z tego wytłumaczyć. Odchrząknęłam.
- Przepraszam bardzo... za to nocne najście. Zgubiłam się. Może mógłby mi pan pomóc w odnalezieniu Santa Barbara Avenue? - wymówiłam nieco podniesionym głosem, żeby mnie usłyszał przez szybę. Mężczyzna, wciąż nie pojmujący co, u licha, o piątej nad ranem robi pod jego oknem mała blondynka, z wciąż lekko przerażonym spojrzeniem (bo może jednak psychopatka?), dał mi do zrozumienia, żebym poczekała. Wyszedł z kuchni i zniknął na kilka minut. Zastanawiałam się, czy chciał mnie w ten sposób spławić, czy też jednak w końcu wróci i mi wytłumaczy drogę, bo chyba własne miasto zna. Gdy już zaczynałam wątpić, że jeszcze go zobaczę, odezwał się damski głos zza głównych drzwi wejściowych znajdujących się na prawo od kuchennego okna.
- W czym mogę ci pomóc? Czego szukasz? - w jej tonie słychać było nieufność i podejrzliwość.
- Santa Barbara Avenue...
- Dobrze, po prostu idź dalej prosto, następnie skręć w lewo i kilka przecznic dalej będzie Santa Barbara Avenue.
Podziękowałam serdecznie i uciekłam czym prędzej, zanim się szanowni państwo rozmyślą ze swej uprzejmości. W sumie to niewiele mi pomogli, potwierdzili tylko to, czego się spodziewałam – że nie ma innej drogi tylko iść naokoło i w końcu gdzieś tam będzie ta upragniona święta Barbara. Swoją drogą, (nie powiem, że to Amerykanie), facet wykazał się niesłychanym męstwem. W momencie zagrożenia i strachu, zamiast działać, woła... swoją żonę. Wyciągając ją przy okazji przed świtem z łóżka.
I oto udało się. Odnalazłam swoją ulicę. Pozostaje mi tylko przejście całej jej długości, aż do domku na samym końcu o numerze... Jasny gwint! Nie sprawdziłam adresu rodziny. Nie mam pojęcia, który to dom! Będę musiała go jakoś rozpoznać, pomyślałam.
Tymczasem to „jakoś” coraz bardziej mnie niepokoiło. Wszystkie domy stojące wzdłuż Santa Barbara Avenue były bardzo do siebie podobne. Brama, podjazd, ogródek, weranda, garaż. Sylwetkę poszukiwanego budynku pamiętałam jak przez mgłę – w końcu widziałam go tylko dwa razy przez kilka sekund – przy przybyciu za dnia i przy opuszczaniu w nocy. To, co najbardziej wryło się w moją pamięć to ogromna odległość od centrum miasta. Ale im dalej się posuwałam, tym domy były rzadsze i wreszcie otoczył mnie las. Postanowiłam jednak nie zawracać od razu i najpierw sprawdzić, czy za lasem są jeszcze jakieś budynki. Na całe szczęście były! Intuicja mi podpowiadała, że to musi być gdzieś tutaj. O, ten dom wygląda jakby znajomo. Weszłam do ogrodu, podeszłam do drzwi wejściowych. Drzwi były moim kluczem, jakkolwiek to brzmi. Ich obraz pozostał w mojej pamięci, bo gdy opuszczałam dom, bardzo ostrożnie je przymknęłam, tak aby się nie zatrzasnęły i abym mogła wrócić do łóżka, zanim ktokolwiek się obudzi. Ale coś tu nie grało. Drzwi, owszem, były ozdobione witrażem, ale klamka znajdowała się po lewej stronie, a powinna po prawej. Wahałam się. Czy aby na pewno moja pamięć mnie nie zawodzi? Lepiej nie ryzykować. Rozejrzę się jeszcze po kilku domach.
Jednak za każdym razem coś nie pasowało. Jeśli klamka była z dobrej strony, to brakowało witraża, albo jeśli drzwi były w porządku, to fasada nie wyglądała znajomo. A gdy wszystko grało, spoglądałam na ogródek i dochodziłam do wniosku, że na pewno wcześniej mnie tu nie było.
Jeden dom zwrócił moją uwagę brakiem bramy. Prawie wszystkie ją miały, a ja wprawdzie nie pamiętałam żeby dom moich gospodarzy jej nie miał, ale na pewno żadnej nie musiałam otwierać, żeby się wydostać w nocy na ulicę. Ogród też sprawiał znajome wrażenie. Drzwi ozdobione znajomym witrażem i klamka po znajomemu z prawej strony. Spojrzałam na werandę i zajrzałam przez witraż do wnętra domu. To było tutaj! Spłynęło na mnie poczucie pewności. Już nie musiałam niczego ryzykować. Chwyciłam za klamkę i... zamknięte! Jak mogłam do tego dopuścić?! Tak ostrożnie zostawiłam uchylone drzwi, żeby móc wrócić, a teraz... jak ja się wytłumaczę? Dzwonić czy czekać do świtu? Spojrzałam na zegarek. Była godzina szósta dwie. Szarość coraz szybciej się rozpraszała ustępując miejsca kolorom. Ale moje powieki odmawiały posłuszeństwa, aby je podziwiać; coraz silniej ze mną walczyły, marząc tylko o sprowadzeniu snu. Nacisnęłam dzwonek, żadnej reakcji. Nacisnęłam dłużej, żadnej reakcji. Zapukałam. Usiadłam na sofie na werandzie. Pozostawało czekać. Wytłumaczenie na pewno samo przyjdzie. Co jakiś czas wstawałam z sofy i dzwoniłam ponownie. Po okołu dwudziestu minutach usłyszałam odgłosy dochodzące z wnętrza domu. Wolnymi krokami zeszła po schodach Laura. Otworzyła drzwi, poprawiła szlafrok i przetarła powieki.
- O rany, a ja myślałam, że mi się ten dzwonek śnił... Długo tak czekasz? - spytała wcale niepodejrzliwym tonem.
- Ależ nie, proszę wybaczyć, że tak budzę z rana.
- Mój mąż wychodził do pracy o wpół do szóstej i zobaczył, że drzwi były otwarte! Więc je zamknął. To pewnie Austin nie sprawdził przed pójściem spać. Mam nadzieję, że nie zmarzłaś za bardzo tu na zewnątrz.
- To moja wina, wczoraj z powodu bólu głowy zasnęłam tak szybko, że na długo przed świtem nie mogłam dalej spać, więc pomyślałam, że wyjdę na spacer rzucić okiem ostatni raz na miasto.
- Ach, no tak, rozumiem, wejdź szybko i się rozgrzej.
Zastanawiające było dla mnie, czy Laura tak łatwo uwierzyła w moją bajkę, czy też wolała się nie dopytywać. A może to po prostu stan tuż po przebudzeniu przymknął jej oczy na swoisty brak ładu w tej historii. A – być może – dobrze wiedziała, co mnie sprowadza do Los Olivos, i może nawet chciała mi pomóc w realizacji mojego planu? W końcu chyba mieszkańcy tego miasteczka muszą wiedzieć kogo mieli za sąsiada...

O godzinie szóstej dwadzieścia cztery rzuciłam się na łóżko. Byłam kompletnie wyzuta z sił i nie miałam nawet ochoty zmieniać pozycji. Ale za tym zmęczeniem kryło się coś wspaniałego. Świadomość spełnionego Marzenia. Nie ma rzeczy niemożliwych. To Michael po raz pierwszy sprawił, że uwierzyłam w ich moc. Sięgnęłam po aparat i obejrzałam zdjęcia wykonane w Neverlandzie. Szeroko się uśmiechnęłam. Zamknęłam oczy usiłując przywołać pod powieki wszystkie obrazy, które od wielu lat pojawiały się jedynie w mojej wyobraźni. A teraz stały się rzeczywistym wspomnieniem. Właśnie to było moim Marzeniem. Mieć swoje własne wspomnienie związane z tym miejscem.
Mimo wielkiego zmęczenia nie mogłam zasnąć natychmiast. Rozmyślałam o ostatniej dobie. To wczoraj o godzinie szóstej rano opuściłam osiedlowy skwer w Santa Barbara i ruszyłam autostopem na północ. Od tamtej pory wydarzyło się tak wiele! Przypominałam sobie rozmowę z Johnem i wszystkie zaskakujące informacje, jakich mi udzielił oraz te, których mi udzielić nie chciał; wspominałam rozmowę z nauczycielką ze szkoły rodzinnej; nie dowierzałam swojej determinacji i dumałam bez końca nad tym, co zobaczyłam.
Wiele faktów było zastanawiających. Dopiero dłuższy czas po powrocie do domu postanowiłam zbadać i porównać swoje zdjęcia i informacje z tym, czego można się dowiedzieć z innych źródeł. Przejrzałam zdjęcia dostępne w Internecie, prześledziłam całą swoją wyprawę na mapie satelitarnej, poczytałam o rodzinie Jacksonów.
Zdziwiło mnie na przykład, że druga brama Neverlandu, ta najpiękniejsza, ozdobiona złoceniami, została częściowo rozebrana. Na zdjęciu sprzed kilku lat na środku bramy umocowany jest złoty herb przedstawiający najprawdopodobniej lwa i jednorożca trzymających tarczę. Na mojej fotografii w tym samym miejscu widnieje tylko metalowe koło z dwunastoma promieniami w środku, stanowiące część prętów bramy. Z kolei ponad nią powinien się znajdować murowany łuk z wielkim napisem „NEVERLAND” złotymi literami na granatowym tle. Nie przypominam sobie, żebym coś takiego widziała, ale mogło to być moje przeoczenie. Łuk znajdował się w pewnej wysokości nad bramą i obiektyw mojego aparatu mógł go po prostu nie objąć. Ponad tym napisem widniała kolejna ozdoba – znów złocony herb z napisem „Michael Jackson” na złoconej, okalającej ten herb wstążce. Tymczasem na innym moim zdjęciu wykonanym tuż przed tym z bramą, widać brązową rzeźbę chłopca z rozłożonymi ramionami, który zdaje się wskazywać dokładnie tę samą złotą wstążkę z dokładnie tym samym napisem „Michael Jackson”, z tymże zamiast nad bramą, znajdowała się ona tuż nad ramionami chłopca, podtrzymana na dwóch metalowych prętach. Wniosek nasuwa się taki, że obydwa herby zostały usunięte, choć zachowano jedną część ze zmienieniem jej lokalizacji. Zupełnie to nielogiczne. Jeśli ranczo zostało wykupione przez prywatną firmę, mogliby je całkowicie zmodyfikować, przebudować, zrobić co chcą, lub też zachować bez zmian. A zdecydowali się działać połowicznie. Usunęli herby (sprzedali je?), ale zostawili złotą wstążkę, która bez wątpienia im przypominała, na czyim terenie się znajdują. W dodatku ozdobili trawnik wokół niej rabatkami kwietnymi, jakby czyniąc hołd... I właściwie, skoro według twierdzeń Johna zupełnie nikt tu nie mieszka, a firma nie ma najmniejszego zamiaru udostępniać Neverlandu do zwiedzania, to... po co to wszystko? Po co te zadbane, kolorowe rabatki, po co światła na noc, po co włączony wodospad, po co łabędzie w stawie? Po co ci wszyscy pracownicy zjeżdżający się do pracy codziennie od dziewiątej do siedemnastej?
Zdziwiło mnie też, że na fragmencie drogi między drugą bramą a domem Michaela, asfalt przecinały tory. Kiedy je tam zobaczyłam, bardzo się ucieszyłam, że oto stąpam po torach tej legendarnej kolejki. Ale według mapy satelitarnej Google Earth kolejka tamtędy w ogóle nie przebiega. Właściwe tory znajdują się na wzniesieniu za stacją kolejową z wielkim zegarem z żywopłotu, biegną prostą linią przez całą długość zabudowań, staw, lunapark i zoo, i na końcach zataczają pętle. Więc po czym ja szłam?...



Jednak wtedy, leżąc w łóżku sypialni domostwa w Los Olivos najważniejszym uczuciem jakie mnie wypełniało i największą myślą, która zaprzątała mój senny umysł, była magia. Czysta magia. Magia spełniania Marzeń. Bo wszystko jest możliwe, jeśli się tylko tego pragnie.



Epilog


Następnego dnia, w drodze autostopem na północ wzdłuż wybrzeża, wysłałam do mamy sms treści: „Mamusiuuu! Włamałam się nielegalnie dziś w nocy do Neverlandu! Widziałam Neverland Michaela! I nikt mnie nie nakrył! Co za przygoda, wszystko opowiem! Ale nie martw się, jestem bezpieczna i w drodze do San Francisco, lot o 6 w sobotę, a o 11:30 w niedzielę będę już w Paryżu. Wciąż ciężko mi ochłonąć :D”.
Dzień po nocnej przygodzie w Neverlandzie zwiedzałam słynny Hearst Castle i wybrzeże Pacyfiku, usiłując ochłonąć emocjonalnie. Ale mama nie odpisuje. Kurczę. Czyżby uznała, że mi do reszty odbiło, że jestem kryminalistką, i że się mnie wyrzeka, czy co? Następnego dnia wdychałam świeżą oceaniczną bryzę na Big Sur. Jednak przed zejściem dwukilometrową ścieżką w dół na plażę, postanowiłam skorzystać z niesamowitego cudu techniki w tych okolicach, jakim był telefon na monety. Ku swojemu ogromnemu szczęściu jeszcze nie było za późno – z reguły jeśli już udało mi się natrafić na działający telefon i miałam przy sobie żetony, to zdawałam sobie sprawę, że w Polsce jest aktualnie 3 w nocy. Teraz było pewnie coś koło 22. U mnie – biały dzień. Dzwonię. Odbiera!
- Mama? No cześć... Tak dzwonię, żeby się spytać czy może dostałaś mój sms z wczoraj, bo nic nie odpisałaś...
- Czeeeeeeść! Jezu, po takim czasie, żyjesz! Nie, nic nie dostałam, a co miałam dostać?
- Uuuuf! Bo już myślałam, że się mnie wyrzekłaś czy coś. Bo widzisz, wczoraj w nocy, to znaczy w nocy z wtorku na środę włamałam się do Neverlandu nielegalnie w nocy!
- Nie no, co ty... Że cooo zrobiłaś?!?!

Wyjaśniłam mamie co nieco na czym to polega, jak się włamuje w nocy do Neverlandu. Po kilku dniach znowu rozmawiamy:

- Kinga, tata powiedział, że prawo amerykańskie pozwala na użycie broni przeciwko komuś, kto wszedł na cudzy teren!! Co ty sobie wyobrażasz, że byś zrobiła, gdyby tam do ciebie zaczęli strzelać?!
- Eee... no to chyba bym była postrzelona, nie?




CDN
(…)

Dziękuję za uwagę aż do samego końca! A teraz proszę o „feedback”. Wszelkie uwagi, wszelka krytyka, wszelkie pochwały i zachwyty nawet mile widziane. Chciałabym wiedzieć, czy ten tekst jest przyjemny i interesujący, czy język jest zrozumiały, czy są zbędne fragmenty lub akapity za mało rozwinięte i czy mogłabym coś zrobić, aby ulepszyć swoją ponad czteromiesięczną pracę.
Kolejne odcinki moich przygód „Autostopem przez Amerykę” już wkrótce!

Kinga Korycka znana także jako Kinga Rocaille Millefiori

57 komentarzy:

  1. Boże przeczytałam jednym tchem.To coś niesamowitego.To co zrobiłaś jest marzeniem mojego życia od 25 lat.Ciężko pracuję teraz za granicą, aby zdobyć pieniądze na wyjazd.Mam nadzieje,że nikt z pracowników Neverland nie przeczyta Twojej historii i nie wzmocni ochrony.:)Jesteś dzielna, odważna z wielką fantazją i determinacją.Ja też żyję tak jak Michael mówił...zgodnie z marzeniami.Pozwalam, aby chwila przemówiła do mnie i wtedy działam.Co do samego wpisu, czyta się fantastycznie.Mogłabyś wydać to jako książkę.Akcja, stylistyka, napięcie.Nie potrafiłam się oderwać.Wielki szacun.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kinga, należy Ci się Oskar za odwagę ....upór i wytrwałość .tak ...Marzenia sie spelniają ..moje rownież ..i ja stalam u bram Neverlandu ..jednak tylko stałam ..oczywiscie straznik nie wpuścił na do środka ... ja byłam w ciagu dnia ... zazdroszczę Ci bardzo widoku .tych tysiaca gwiazd nad Neverlandem i tego tego korzennego zapachu ziemi nocą .. .....mam ziemie i kamienie ..lecz tylko z pod plotu ..........Ach ..dziewczyno ..wielką szczęściarą jesteś .. ..... A do samego Neverlandu to nalezy on nadał do Michaela ,a teraz do jego spadkobierców w ponad 87 procentach i do firmy Colony Capital w 12,7 procentach ... Zazdrosc to bardzo brzydkie uczucie ..jednak po Twojej relacji nie mogę inaczej ....... pozdrawiam Cie serdecznie ....

    OdpowiedzUsuń
  3. KINGO, ja też jestem z pochodzenia łodzianką! Czy byłaś już na MJowisku w Łodzi - corocznym zlocie fanów MJa? W tym roku będzie X-ty, jubileuszowy! Mogłabyś wyjść na scenę i opowiedzieć choćby o samym "włamaniu do Neverland"! A poza tym, jest tam świetna zabawa, no i sami zakręceni na punkcie Michaela ludzie. Ja zabieram tam nawet swoją córeczkę - pierwszy raz była tam jako 3-latka, a w ubiegłym roku wyszła na scenę i zaśpiewała Speechless. Teraz ma niecałe 5 lat, czekam jeszcze aż podrośnie i wtedy na pewno zabiorę ją do USA, do Neverland, na Forest Lawn, a ostatnio jako cel podróży doszło Las Vegas ze specjalnym stacjonarnym show cirque du soleil poświęconym MJowi.
    Twoja opowieść jest fantastyczna, zazdroszczę, ale tak pozytywnie. A dzięki mojej przedmówczyni też mam kamyczek z Neverland! ....pozdrawiam Kasię ;-)
    W tym wszystkim boli to, że Ameryka oszalała na punkcie Michaela po 25.06.2009 (brrr! nienawidzę tej daty). A wcześniej zrobili mu z życia piekło. Gdyby 5 lat temu kochali go tak jak dziś, to na pewno byłby teraz z nami. Miejmy nadzieję, że kiedyś będziemy mogli wejść do Neverland legalnie, że ktoś jeszcze nada temu miejscu należne mu znaczenie i nawet jeśli może nie otworzy jego bram, to sprawi, że znów stanie się ono niebem na ziemi, tak jak to było w czasach, kiedy żył tam Michael...
    Pozdrawiam, Sylwia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Sylwio,
      Byłam na zlotach w 2007, 2008 i 2009, ale od tamtej pory już nie mieszkam w Łodzi. Być może uda mi się przyjechać w tym roku, wtedy z chęcią bym się podzieliła swoimi wspomnieniami :-).
      Gratuluję charyzmatycznej córeczki - gdy mój młodszy brat miał trzy lata nauczyłam go mówić "Majkel Dzieksion", ale do śpiewania nigdy nie doszło! Na pewno inspirujące jest wiedzieć, że dzieci zarażają się tą pasją.
      Co do show Cirque du Soleil, regularnie je grają w o wiele bliższych miastach - np. od jutra w Antwerpii, a w kwietniu będą w Paryżu.
      Myślę, że nie tylko w Ameryce urządzono Michaelowi piekło. Cały świat podążał za tym "trendem". Pamiętam, jak wyobcowana byłam w swoim środowisku odkąd zostałam fanką w 2006 roku, bo dla wszystkich liczył się tylko "odpadający nos" i "pedofil", Człowieka już w Michaelu nikt nie dostrzegał, tylko kosmitę. Niestety wielka sława jest tak ogromnym ciężarem, że mało kto potrafi zakończyć swą karierę bez szwanku...
      W temacie Neverlandu, właśnie takie stawiam pytanie dla fanów: skoro nikt tam nie mieszka i nikt nie ma prawa tego miejsca oglądać, to dlaczego jest ono tak zadbane? Wodospad działający w nocy, lampiony, przycięte trawniki, rabatki kwietne - dla kogo to wszystko? Jakieś podejrzane mi się to wydaje. W każdym razie na pewno nie można nikomu zarzucić, że Neverland wali się w ruinę, bo jest absolutnie odwrotnie!

      Usuń
    2. Hmmm... też już nie mieszkam w Łodzi, teraz w Warszawie, ale na MJowiska przyjeżdżam co roku. To dla nas, a w szczególności dla mojej małej Emilki takie Boże Narodzenie w lecie!
      To przedstawienie Cirque stacjonarne ma być trochę inne niż to, które jeździ po świecie, ale fajnie że jest kolejny powód na podróż do USA.
      Powiem ci, że cały czas mam w głowie tę twoją przygodę i podziwiam cię za odwagę nie tylko w kwestii Neverland, ale generalnie autostopu po Stanach w wieku 20 lat z blond włosami, sama itd, itp. Twoich rodziców też podziwiam, swoją drogą, że nie zeszli z tego świata na samą wieść o zamiarze takiego wyjazdu! Szaleństwo. Jednak nie da się ukryć, że w tej przygodzie namacalnie można odczuć, że Michael ci pomagał, ba! to on cię chronił przed wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mogły na ciebie czyhać. Ja odniosłam takie wrażenie.

      Też bardzo mnie zastanawia, dlaczego tam wygląda teraz jakby ktoś w każdej chwili mógł przyjechać i zamieszkać, a już wodospad działający w nocy...dziwne... Jestem jak najdalsza od teorii spiskowych, ale z pewnością moje serce uradowałoby się, gdyby Prince za parę lat, kiedy będzie pełnoletni podjął decyzję: Paris, Blanket! Wracamy do Neverland!
      Pamiętam jak Paris po premierze przedstawienia Cirque du soleil powiedziała, że najbardziej wzruszającym momentem był ten, kiedy zobaczyła bramy Neverland na telebimie. Łzy stanęły jej w oczach... Ech! Heaven is a place on earth...
      SYLWIA

      Usuń
    3. To prawda, że była to dość szalone wyprawa, ale w końcu podróże kształcą, a już takie samotne w szczególności. Autostop, owszem, jest ryzykowny, a jeszcze dla samotnej dziewczyny to już szubienica, chciałoby się powiedzieć. Ale ja chciałam udowodnić, że w tej Ameryce, "kraju psychopatów", żyje bardzo wielu niesłychanie pomocnych, życzliwych ludzi, i przekonałam się o tym chyba jak nigdy nikt. Niezwykle sobie cenię tę amerykańską otwartość i przyjacielskość. Mojej rodzinie jestem dozgonnie wdzięczna za to, że zrozumieli moją potrzebę, i że zamiast usiłować wybić mi ten pomysł z głowy, wspierali mnie na długo przed wyjazdem i aż do dnia powrotu.
      Michael z pewnością nade mną czuwał w Neverland, ale podczas całej wyprawy wydaje mi się, że wzięła w tym udział jakaś Siła Wyższa ;-) I gwardia Aniołów Stróżów do tego. Jeden Michael by chyba nie zaradził na moje wszystkie pomysły ;-).
      Byłoby wspaniale, gdyby potencjał Neverlandu został należycie wykorzystany, gdyby otworzono go dla fanów, albo gdyby zamieszkali tam PPB. Ale z drugiej strony ta aura niedostępności, magicznego kawałka lądu schowanego gdzieś daleko i zamkniętego dla wszystkich, dodaje mu wiele uroku i... czaru ;-).
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Kingo, moje gratulacje ! Opisałaś swoje przygody tak fajnie, że nie mogłam się oderwać o lektury. Ja na Twoim miejscu pomyślała bym o wydaniu książki. To co napisałaś i w jaki sposób to zrobiłaś, zaparło mi dech. Jesteś niesamowicie odważną osobą. Podziwiam Twój upór w realizacji Marzeń, oby tak dalej :) Mieszkam niedaleko Ciebie, choć w innym mieście. Jaki ten Świat mały :D Nie wiem czy bywasz na corocznych spotkaniach w Łodzi na MJowisku, a jeśli tak, to bardzo możliwe, że się już kiedyś widziałyśmy :) Moim Marzeniem też jest wyjazd do Stanów i dotknięcie Bramy Neverlandu. Kamyk i odrobinkę ziemi już mam, więc pozostaje realizacja wyprawy i dotarcie do celu :) Pozdrawiam serdecznie, Dorota.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, Doroto, miło mi wiedzieć, że moja opowieść sprawia komuś przyjemność i inspiruje. Książka, tak, marzy mi się - a w końcu wiadomo, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ale na to jeszcze będę musiała duuużo popracować! ;-)

      Usuń
  5. Kinga .... nie napisalam ..ale wałasnie tak marzenia się spelniają ... a mnie udało się być na Forest Lawn ... i wejsc do HT ..tam ..gdzie lezy Michael pochowany i być doslownie metr od jego grobowca ... .. dotarłam tak jak Ty ..w miejsce ..gdzie nikogo nie wpuszczają .. i niemożliwe stało się możliwym .. wszystko za sprawą Michaela .... Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję! Jak się czegoś bardzo pragnie, to nie ma żadnych barier. To akurat nie było moim Marzeniem, ale rozumiem, jak ważne musiało być dla Ciebie.

      Usuń
  6. O ... jeszcze nic nie zdążyłam przeczytać , ale gdy zobaczyłam tę drogę .... serce mi zabiło mocniej i łzawo mi się zrobiło . Poczułam się jakbym ja jechała tą drogą , którą jakby przed chwilą jechał ON ...MICHAEL JACKSON !! Przecież to już tak " dawno " Go nie ma z nami ? a ja wciąż czuję szybsze bicie serca , łzy , uśmiech na mojej twarzy ...to wciąż tkwi we mnie ... LOVE YOU MORE <3 FOREVER

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedyś Michael był moim wielkim idolem. Teraz chyba Ty się nim stałaś :). Zastanawiam się tylko, jak bardzo (nie)bezpieczne jest publikowanie tej opowieści w Sieci ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, miło to słyszeć! Co do niebezpieczeństwa... czym byłoby życie bez ryzyka?

      Usuń
    2. Niby tak, ale będąc na Twoim miejscu, po doświadczeniu TAKIEGO ryzyka w Stanach miałabym już dość na... jakiś czas ;). A co do słów, które powiedziałaś swoim rodzicom - robiąc takie rzeczy Ty już jesteś postrzelona. Ale tak zdrowo i pozytywnie :D.

      Zdradzisz, jakiej to celtyckiej melodii słuchałaś po wyjściu z Marzenia? ;)

      Usuń
    3. Trochę sobie zdaję sprawę ze swojego szaleństwa, dlatego użyłam tego słowa nie przez przypadek ;-). Też miałam dość ryzyka po tej wyprawie, ale... tylko na chwilę, zresztą to było już dawno, teraz zbieram siły na kolejne misje :-)
      A melodia, której wtedy słuchałam to utwór polskiego, mało znanego zespołu, grającego muzykę celtycką i szanty, od której się zresztą wywodzą. Zespół nazywa się Flash Creep, a ten konkretny utwór "Pierwszy maj" - nie wiem skąd taki zagadkowy tytuł, ale raczej nie ma nic wspólnego ze Świętem Pracy :D. Jak chcesz, mogę Ci podesłać mailem.

      Usuń
  8. Mógł cię wąż ugryźć! Poważnie, w Kaliforni tego jadowitego cholerstwa pełno w trawach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teoretycznie to wszystko mogło mi się stać, tak samo jak wszystko może się stać, gdy wychodzę po bułki do piekarni... Ale tym razem węże w trawach nie były mi straszne, bo po żadnych nie łaziłam ;-).

      Usuń
  9. Woow!! To wszystko jest takie... nierealne... jak w jakimś filmie.... Podziwiam Cię za odwage to musiała być niesamowita przygoda!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Kingo cudownie to opisałaś, nie mogłam się oderwać od czytania, a czytałam w tamten weekend późno w nocy. Byłam poruszona i wzruszona, czytając czułam magię tego miejsca, niemal odczuwałam emocje, które Ci wtedy towarzyszyły, łzy spływały mi po policzkach, a potem, gdy zobaczyłam zdjęcia "zamarłam". To było dziwne i misterne uczucie. Gdy zgasiłam świtał i próbowałam zasnąć wyobrażałam sobie siebie na Twoim miejscu, poczułam strach, który musiał Ci wtedy towarzyszyć. Podziwiam Cię, bo ja chyba bym nie przekroczyła granicy posiadłości. Ja bałam się w swoich czterech ścinach. Tak dużo ryzykowałaś, ale też tak dużo dostałaś, niezapomniane przeżycie i tego Ci zazdroszczę. Też tak chcę, choć nie wiem kiedy... mam rodzinę, męża i dwójkę dzieci, stąd trudniej realizować takie marzenia. A było trzeba wcześniej, choćby na studiach podążać za głosem serca. Ale przyznaję, że trochę mnie zmotywowałaś i dzięki Ci za to; przypomniałaś mi, to co przecież Michael wciąż powtarzał i uczył nas, tj. podążać za marzeniami. Wracam więc do tej maksymy, a Twój blog będę odwiedzała, aby nie zapomnieć o niej. Pozdrawiam i może do zobaczenia, kiedyś gdzieś, np. na Mjowisku. Iza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Izo, za te przemiłe słowa, to dla mnie ważne, że ten tekst znajduje taki oddźwięk wśród fanów. To była nadzwyczajna przygoda, to prawda, ale jednak cały czas noszę w sobie taki żal, że zrealizowałam to za późno...
      Z drugiej strony myślę, że do spełniania Marzeń można, a nawet trzeba przystąpić zawsze, jak tylko poczuje się "wezwanie" - choćby to było w wieku 80 lat! Jeśli coś Ci mówi, że powinnać to zrobić - rób. Zawsze znajdzie się sposób. Nawet z mężem i dwójką dzieci u boku. Myślę sobie, że dzieci byłyby podwójnie dumne z takiej szalonej mamuśki! :D

      Usuń
  11. Kinga! Jesteś niesamowita! Ja zawsze wiedziałam, że z Ciebie jest bestia, no i wszystko mi się potwierdza obserwując Twoje wojaże:P Świetna podróż, ogromna odwaga i ekstra szaleństwo:) Dopiero teraz skończyłam czytać Twoją opowieść. Zabierając się do czytania kolejnych fragmentów, co chwila przerywałam sobie, wyszukując fakty i informacje na temat Michaela, z "This is it" na czele na youtube, na co dawno się napalałam, a nie stać mnie było na kino. Dobrze jest mi znana bezgraniczna miłość do swojego idola, więc rozumiem Cię w 100%, że zechciałaś zrobić taki wysiłek, żeby przeżyć, to co przeżyłaś. Ale najważniejszy jest efekt końcowy i zebrane doświadczenia:PP Co prawda nigdy nie byłam wielką fanką Michaela, a czasów jego świetności byłam zbyt mała, żeby rozumieć o czym śpiewa, a w momencie dorastania bunt mnie naprowadził na ciężkie metalowe brzmienia, ale znając ogrom jego inspiracji dla tylu ludzi i na wielką liczbę artystów wszelkiej maści nie mogłam być nigdy ignorantką w stosunku do jego twórczości. Dla mnie, paradoksalnie do żałosnej, konformistycznej powszechnej o nim opinii o jakichś szemranych uczynkach, on uosabia 200% niewinności i delikatności.
    Z miłą chęcią będę czekać na kolejne notki. Dobrze i fajnie się czyta opowieści osoby, która jest tak otwarta, nie ma sztucznych barier i jest nieograniczona niczym jak mało kto. Masz siłę inspiracji!!
    Pozdrawiam Cię gorąco Kinga:)
    Ewa P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo za te przemiłe słowa najdroższa Ewo ma! :D :D Może nie jestem aż tak zupełnie niczym nieograniczona, ale... pracuję nad tym :-) I każdy może!

      Usuń
    2. Aj łish aj kud też :P Ważne jest obalenie ograniczeń tych w głowie:P Ja sama nad tym pracuję, mozolnie, ale zawsze.. :P Mogę Cię kiedyś przy okazji nawiedzić w Paryżu?:D Jak sama osiągnę jakąkolwiek "stabilizację", czyli zarobię na bilety :D

      Usuń
    3. Tylko o tym marzę, żeby ktoś mnie tu w końcu odwiedził! Z wytęsknieniem oczekuję Cię w mych niskich progach :D

      Usuń
    4. Ohhhh, Kinga..... Dzięki Ci! PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA <3<3<3<3<3<3<3<3<3<3<3<3
      Wesołych jaj Ci życzę!:*

      Usuń
  12. Przeczytałem to wszystko popijając Kubuśem, później doszły dwie herbaty - dokładnie czytałem to wczoraj(tzn. dzisiaj) do 2-ej w nocy. Zajęło mi to trochę czasu, ale wreszcie się zabrałem do tego i jest to za mną. Ale naprawdę nie żałuję tego pod żadnym względem. Otóż tak opisujesz to wszystko, że ja po prostu czułem to... ten strach, przechodziłem w Google Maps z Tobą całą drogę. ;) Szukałem tej bramy Neverland'u i tak ta szkółka mi się skojarzyła - masz naprawdę niezłą banię, heh. Ja osobiście też bym tak zrobił, jak nie można drzwiami, to trzeba oknami. Myślę, że to może jeszcze w swoim życiu dokonam, jak nie będzie nic tam się działo przez najbliższych ok. 5/6 lat. Jesteś świetna, dajesz radę - ja nauczę się angielskiego i też będę chciał pozwiedzać to, co Ty! Pozdrawiam, hejo.

    P.S. A tutaj wynalazłem w mapach Googlach ten znak, co opisywałaś, o, klik:
    http://www.iv.pl/images/73735262096728222116.png

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, brawo, to dokładnie ten sam znak! Jest też w moich zdjęciach w galerii z Neverlandu. Cieszę się, że podobała Ci się lektura, miło wiedzieć, że mój wysiłek inspiruje innych. Chociaż ze swojej strony na Twój pomysł pójścia w moje ślady powiem tylko: nie róbcie tego w domu! (czyli na własną rękę, bo... głupi ma zawsze szczęście, a ja nie chcę mieć kogoś na sumieniu ;)).

      Usuń
    2. Nie no spokojnie, ha-ha. :D Damy radę!

      Usuń
  13. Jesteś niesamowita! Podziwiam Twoje zacięcie. Zazdroszczę bardzo, to co przeżyłaś jest po prostu cudowne. Nieprawdopodobne. Czytałam jednym tchem, nie mogłam się oderwać. Masz talent do opisywania podróży i przeżyć. Naprawdę niesamowite. Twoje przygody oraz forma, w jakiej to przekazałaś. Nie jestem pewna czy znajdę czas, ale na pewno z chęcią będę czytać o innych Twoich przygodach. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Alu, za miłe słowa, zarówno tutaj jak i na forum :-).

      Usuń
  14. Wow, cóż za opowieść! Nawet nie masz pojęcia jak Cię podziwiam za odwagę... po prostu jesteś niesamowita.

    OdpowiedzUsuń
  15. WOW! Kingo, długo się zabierałem za lekturę, ale - nawet nie ze względu na wątek Michaelowy, ale przez to, że znając Ciebie spodziewałem się interesującej lektury na wysokim poziomie ;) - obiecałem sobie, że - choćby to miało trwać wieki - muszę to przeczytać. Zacząłem wczoraj, i niestety musiałem przerwać w połowie, a przyszło mi to z trudem i do dziś nie dawała mi spokoju myśl "co będzie dalej?!". Przeczytałem do końca i nie zawiodłem się! To była jedna z najbardziej inspirujących lektur w moim życiu! Jedna z najbardziej niesamowitych historii, jakie słyszałem od kogoś, kogo znam! Tak nieprawdopodobne, że gdyby nie zdjęcia, to musiałbym do Ciebie napisać z pytaniem: "Kinga, to jest fan-fiction, prawda? Ty to wszystko wymyśliłaś?". Czysta magia! Michael również dla mnie jest tym właśnie człowiekiem, dzięki któremu uwierzyłem w marzenia i w to, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli się ich bardzo pragnie. Najpiękniejsze jest to, że udało Ci się potwierdzić, że tak właśnie jest. Neverland... czy to miejsce można w ogóle porównać z jakimkolwiek innym? Żadne nie przychodzi mi do głowy, szczególnie, że tu nie chodzi o samo miejsce. Dla mnie, i zapewne dla Ciebie, to miejsce to połączenie tak wielu, tak skrajnych emocji, do tego doświadczanych przez ileś tam lat naszego życia. Miejsce związane z jednym z najbardziej znaczących ludzi w naszym życiu, a zarazem jednego z najbardziej znanych ludzi naszych czasów. Z człowiekiem, który całe życie był tajemnicą, i w dniu swojej śmierci, stał się jeszcze większą. Mogę sobie wyobrazić co czułaś w tych niesamowitych chwilach, m.in. dlatego, że świetnie to opisałaś - mogłem identyfikować się z Tobą, jak idziesz pośród drzew i "widzisz" dzikie zwierzęta, a szczególnie ujęła mnie ta słuchawka w jednym uchu, bo to może nic nadzwyczajnego, ale jakże prawdziwe i ileż to razy tak miałem podczas samotnych nocy gdzieś w podróży :) Te fragmenty po Twoim przekroczeniu płotu Neverlandu, czytałem z takim podekscytowaniem, że w ogóle zapomniałem, że jestem w pracy ;) że wokół mnie chodzą ludzie itd. ;) A jak już wrócę z pracy, będę tę historię opowiadał każdemu, kto mnie zechce wysłuchać i nie wystraszy się mojego podnieconego wyrazu twarzy :D
    Udowadniasz, jaka potęga kryje się w marzeniach, w determinacji i w wierze. Swego czasu sam sobie to udowodniłem, ale miałem wielką przyjemność czytać o Twojej przygodzie, która ledwo mi się mieści w głowie. O ile samotne podróże wydają się trudne i przeznaczone dla wybranych, którzy mają ku temu predyspozycje, o tyle to, co Ty zrobiłaś, dla mnie mieści się w kategorii czegoś totalnie nieprawdopodobnego, niepodobnego do czegokolwiek, o czym dotąd słyszałem! Naprawdę jestem dumny, że Cię znam! :)
    Dodam jeszcze, że dałaś mi porządnego kopa i inspirację, z której być może coś wyniknie :)
    Za chwilę otworzę Twój profil na Facebooku i będę platonicznie podziwiał zdjęcia Twojej Osoby, zachodząc w głowę jak to możliwe, że w tak delikatnym ciele, tak młodej, niewinnie wyglądającej filigranowej blondynki grającej Chopina ;) kryje się taka odwaga, taka determinacja, spryt, hart ducha itd. Megaszacunek! Jesteś moją Idolką, Kingo! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Schmittku! You made my day, a nawet cały weekend! Bardzo ucieszył mnie Twój komentarz, zwłaszcza dlatego, że jesteś jednym z pierwszych fanów, których poznałam w swoim życiu - a było to w czasach, kiedy naprawdę czułam się zupełnie wykluczona ze swojego środowiska, bo wszyscy wokół mnie, uważali wówczas Michaela za świra. Zresztą jeszcze przed historycznym spotkaniem u Siadeh dowiedziałam się co nieco o Tobie i z wypiekami na twarzy czytałam relacje z Twojej podróży do Rzymu i wtedy to Ty byłeś dla mnie żywym dowodem na to, że nie ma rzeczy niemożliwych; później czułam się wprost onieśmielona spotykając swego idola twarzą w twarz! Więc czytając teraz, że to ja jestem Twoją idolką, i że jesteś dumny z tego, że mnie znasz (bo ja od lat chwalę się znajomością z polskim Królem Pedałów :P, podając Cię za przykład powiedzenia "chcieć to móc"), wybucham serdecznym śmiechem wspominając dawne czasy :).
      Zwielokrotnioną radość daje mi możliwość podzielenia się moimi przeżyciami z kimś, kto tak dobrze rozumie moje odczucia dotyczące Neverlandu. Już dziewięć miesięcy minęło, a wciąż mam wrażenie, jakby to się wydarzyło dopiero co. To naprawdę cudowne wiedzieć, że moja opowieść tak Cię zainspirowała.
      W piątek przeczytałam Twój komentarz zaraz po powrocie ze szkoły teatralnej, w której jesteśmy w trakcie wielkich przygotowań spektaklu, który zagramy na koniec czerwca. Zaproponowałam tego dnia pewną piosenkę, która bardzo pasowała do tematyki tworzonego przez nas spektaklu - a było to They Don't Care About Us. Przeczytałam francuskie tłumaczenie tego utworu, a później puściłam w odtwarzaczu. Praktycznie cała 26-osobowa klasa natychmiast się zadeklarowała, że chce to wykonać, włącznie z totalną aprobatą bardzo wymagającego reżysera. Radość ma końca nie miała. A po powrocie jeszcze ten Twój komentarz sprawił, że poczułam obecność Michaela prawie tak blisko jak w samym Neverlandzie ;-)
      Korzystając z okazji, pragnę Tobie i małżonce Twej życzyć, żeby właśnie taka wiara, o której piszesz, prowadziła Was przez życie! Długich, dłuuugich lat w szczęściu dla Was!
      Kinga

      Usuń
  16. Właśnie tak teraz wyglądam ja:
    :OOOOOOOOO

    Boże, cudowne marzenie, cudowne zakończenie, cudne przygody.. Nie mogę tego wyrazić słowami, ani gestami.. Jej...

    Dobrze, przyznam Ci [a w sumie Pani, bo mam 13 lat], że ja też marzyłam już od jakiegoś czasu o włamie do Neverlandu, haha! I ostatnio właśnie natknęłam się na to opowiadanie. To niesamowite, potrafi Pani świetnie pisać, naprawdę! Już dzisiaj ćwiczyłam przechodzenie przez płot szkolny oraz unikanie policji i kamer, które były tuż obok i mi się udało, ale tu okazało się, że płot w Neverlandzie jest niski, a kamer nie ma - jak na złość, haha :D

    Matko... jeszcze nigdy w życiu nie czytałam czegoś tak pięknego! Tu da się przeżywać emocje, nawet tego nie kontrolując. Doskonałe.. Bardzo podobało mi się, kiedy opisywała Pani np., że wołała Pani "Hej John, hej John...!" i dodała Pani, że czuła się wtedy tak, jak Mac wołający Johna, aby przyłożyć mu tortem w twarz.. xD Wtedy łatwiej mogłam wyobrazić sobie jak wtedy to wszystko wyglądało, dziękuję (:

    W Google Maps poszukałam nawet Amerykańskiej flagi na wysokim maszcie, żeby jeszcze mocniej móc przenieść się wyobraźnią w to miejsce, które Pani opisywała, ale kiedy dotarłam już do skrzyżowania, to nie wiedziałam, w którą stronę od flagi mam się ruszyć, żeby dojść do Neverland :P

    Zawsze marzyłam o tym, czego Pani dokonała, a teraz jeszcze bardziej wierzę w to, że mi się uda. Najwyżej jak to Pani napisała - będę postrzelona! xD

    Podróżować stopem po Ameryce.. Skąd taki pomysł, jeśli mogę spytać? :) Wie Pani co? Dzięki Pani też spełnię swoje marzenia.

    Marzenia* Z wielkiej litery (:

    Czy jakikolwiek kontakt z Panią?

    + będzie Pani dodawała jeszcze jakieś kolejne opowiadania? Może by tak... włamać się do domu Michaela w LA? Hahaha :D



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo Pumelko za miły komentarz i proszę Cię, w żadnym wypadku nie nazywaj mnie panią! - ja naprawdę jestem wciąż zupełnie młoda ;-). Bardzo się cieszę, że tak pochwalasz mój pisarski wysiłek, bo przecież właśnie dla Was, dla fanów to spisałam.
      Marzenia, przynajmniej dla mnie, są sensem życia i każdemu życzę ich spełnienia, przy czym trzeba pamiętać, że Marzenia nie spełniają się same z siebie i na realizację wielu z nich trzeba pracować przez wiele lat - trwając dzielnie przy celu, który czasami umyka przy napotkaniu trudności. Włamywać się do innych miejsc nie mam w planach, bo żadne inne miejsce nie ma dla mnie takiej wartości jak Neverland.
      Dlaczego stopem po Ameryce? Zajrzyj tutaj za jakiś czas, to się dowiesz :-)
      PS Jeśli chcesz popatrzeć na Neverland z góry, wystarczy że wpiszesz w Google Maps jego adres - łatwo go znaleźć, przypatrz się w opowiadaniu :-) Trzymaj się!

      Usuń
  17. Żałuję, że przeczytałam Twoją opowieść po Mjowisku, a nie przed, bo pewnie bym Cię zaciągnęła do jakiegoś kąta i wymusiła dodatkowe dane ;) Uściski :* A za kompletny brak odpowiedzialności ktoś powinien Cię przełożyć przez kolano i sprać! ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Masz bardzo lekkie pióro. Przeczytałam jednym tchem niczym książkę fantastyczną lub bajkę. Coś pięknego i niesamowitego, aż ciężko uwierzyć że to wszystko Ci się udało. Jesteś niesamowita i zdeterminowana. Oddałabym wszystko by móc również na chwilę pobyć w Neverlandzie. Poczuć Michaela. To najpiękniejsze co może spotkać w życiu. To jak dotyk Anioła. Naprawdę niesamowite i gratuluję Ci bardzo, myślę że to nie zbieg okoliczności że wszystko Ci się tak udało, miałaś pomoc z góry i z góry przyzwolenie na to by na to wszystko popatrzeć, by móc to poczuć, miałaś pomoc i przyzwolenie od Michaela. Cóż Ci życzyć - Marz dalej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję zu i Joanno, a co do tej pomocy "z góry" - jestem o niej absolutnie przekonana :-). Chyba dostałam dość znaków tamtej nocy, które świadczyły o tym, że Michael wcale nie opuścił swojej bajecznej ostoi, a już na pewno nie swoich fanów :-).

      Usuń
  19. O ja cież pierdzielę..... !!! Tyle umiem powiedzieć po przeczytaniu. Zazdroszczę odwagi. Wspaniała historia i dzieki że chciałaś sie nia podzielić z innymi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję, że zechciałaś przeczytać :-)
      Pozdrawiam

      Usuń
  20. Kinga, podzielisz się jeszcze jakimiś przygodami? Zaglądam tu od czasu do czasu z nadzieją, że dodałaś coś nowego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za troskę i zainteresowanie. Tak, cały czas pracuję nad nowymi tekstami, niestety idzie to bardzo powolnie, ponieważ mam ogromnie dużo zajęć, uczelnię, pracę, wolontariat, pasje i znajomych. Chciałabym mieć czas na wszystko, ale tak się nie da, stąd potrzebne są pewne wyrzeczenia. Obiecuję jednak, że dokończę dzieło i być może pewnego dnia ujrzycie je na księgarnianej półce :-)).
      Pozdrawiam

      Usuń
  21. Witam,
    Droga Kingo, czy mogłabyś podać jakiś kontakt do siebie? Planuję wyruszyć na podobną wyprawę w te wakacje, powoli zaczynam się już przygotowywać i byłbym ogromnie wdzięczny, gdybyś podzieliła się kawałkiem swojej wiedzy i doświadczenia na temat stanów - na pewno pomogłoby mi to przygotować się lepiej do wyjazdu. Pozdrawiam,
    Jakub

    OdpowiedzUsuń
  22. Bardzo dziękuje za tą wspaniałą opowieść z podróży i za to że tych wspaniałych wrażeń nie zachowałaś tylko dla siebie ale dzielisz się nimi z nami :) Czytałem ją jednym tchem. Całe szczęście ze Twoje zwiedzanie Neverland skończyło się szczęśliwie :) Ja również bardzo chciałbym wybrać się do USA i zobaczyć miejsca związane z Michaelem zaczynając od domu rodzinnego w Gary, potem Hayvenhurst, Neverland, Holmby Hills i Forest Lawn.
    A co do brakujących herbów z bramy Neverland to zdaje się, że przynajmniej jeden z nich trafił na niedoszłą aukcje z rzeczami i melbami z rancza ( tu film o tej aukcji - na którym widać herb http://www.youtube.com/watch?v=lpLsUAwN-0Y ).
    A łuk z nad bramy tez został zdemontowany bo w 2009 roku razem z wstęgą i herbem był na wystawie w Londynie - http://tvp.info/informacje/ludzie/brama-do-neverland-otwarta-dla-zwiedzajacych/1037729
    Tu jeszcze zdjęcie na którym robotnicy organizują kwietnik (?) z figura i wstęgą przy bramie co ciekawe przy niej
    nie ma ceglanego muru z obrazem po jednej i napisami po drugiej stronie. - http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/51,114873,6780139.html?i=5
    A przy białej altance jakaś kolejka jeździła jednak bo widzać ja na zdjęciu - http://mjackson.pinger.pl/m/2420025#mid=2420025&idx=3
    Ale się rozpisałem...
    Pozdrawiam
    Bartek


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że lektura mojego tekstu może sprawiać taką przyjemność i być inspiracją dla innych. To chyba największa nagroda dla pisarza :-).
      Jesteś pierwszą osobą, która odpowiedziała na moje pytania zawarte w tekście! Dzięki wielkie.
      To strasznie smutne, że tak rozebrali tę bramę, aż mi serce ściska jak patrzę na podany przez Ciebie link z tym zdjęciem... Cały czas miałam wrażenie, że coś mi się nie zgadzało z tą bramą, gdy tam byłam, ale ciemności pochłaniały wszystko, a jedyne zdjęcie, które wykonałam przy bramie, nie obejmuje akurat tego muru z napisem Neverland... Widać na nim za to już urządzone rabatki: https://picasaweb.google.com/100934444843076663325/NocneWAmanieDoNeverlandu02?authkey=Gv1sRgCNbqqtyZ__KBpQE#5847083125418817154 i na następnym. Wielka szkoda, ta brama w komplecie zawsze kojarzyła mi się z wrotami do krainy magii, a teraz... jest taka goła i nijaka. Ciekawe, kto wpadł na organizację takiej aukcji, kto się na niej wzbogacił i gdzie jest teraz brama...
      Tajemnicę drugiej kolejki udało mi się odkryć samodzielnie - rzeczywiście było ich dwie, widać to choćby na ogólnym planie Neverlandu: http://love4mj.files.wordpress.com/2010/03/neverlandmap1.jpg . Ta większa biegnie wzdłuż całej posiadłości, ta mniejsza, której tory przekroczyłam, jest elektryczna i można by wręcz rzec "zabawkowa" - one się ze sobą nie łączą. Właśnie przy tej altance z wrzuconego przez Ciebie zdjęcia przechodziłam (wszystko się zgadza, tylko widać, że zegar też już zabrali...): https://picasaweb.google.com/100934444843076663325/NocneWAmanieDoNeverlandu02?authkey=Gv1sRgCNbqqtyZ__KBpQE#5847083154600646594 .
      Dzięki za Twoje śledztwo i zainteresowanie!
      Pozdrawiam,
      Kinga

      Usuń
  23. Pewnie bardziej by mi się podobało, gdybym był fanem Michaela, jednakowoż spełnianie marzeń zawsze spoko. I poza poza paroma mankamentami, masz całkiem lekkie pióro. Pozazdrościć przygody.
    F.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pewnością by tak było, w końcu przede wszystkim to właśnie do fanów kierowałam swą opowieść. Ale cieszę się, że i nie-fanom może się ona podobać :-). Pozdrawiam!

      Usuń
  24. Oh... nie wiem co powiedzieć... słowa nie wyrażą tego, no chyba że wow (bo nie potrafię tego wyrazić). Chciałbym przeżyć takie niesamowite przygody jak twoje ("w żadnym wypadku nie nazywaj mnie panią". Myślę że tak chyba mogę mówić) różyczko. Z niecierpliwością czekam na kolejne niesamowite historie. Odczuwam wielką radość z tego że tak dużo przygód przeżyłaś i spełniłaś swe marzenia. Ojej... gdybym mógł to bym cię przytulił i chyba nie puścił :D

    Jednak jest coś... gdybyś udostępniła zdjęcia z tej niesamowitej podróży byłoby wspaniale.

    Pozdrawiam cię różyczko i życzę spełnienia kolejnych i większej ilości marzeń :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze znajdę coś po czasie (mówię o zdjęciach jak wcześniej ich nie mogłem znaleźć tak je znalazłem, strona mi się do końca nie wczytała). Zdjęcia są piękne!
      Mam pytanie czy bardzo się bałaś wejść do Neverlandu w nocy? Jakie to było uczucie znaleźć się w królestwie wiecznego dzieciństwa?

      Nie wiem czemu ale gdy czytałem i oglądałem twoje zdjęcia z Neverladnu to zrobiło mi się przykro... smutek przybił moje serce gdy to czytałem. Myślę że znów do mnie trafiło to że to miejsce jest... bez wypełnienia... puste... wyglądające na opuszczone... same.

      Może kiedyś też spełnię to marzenie by zobaczyć i poczuć Neverland.
      Zazdroszczę ci!


      Jeszcze raz pozdrawiam i życzę ci sukcesów różyczko

      Usuń
  25. Witaj Pawle,

    Dziękuję Ci bardzo za komentarze. To bardzo miłe usłyszeć, że kogoś cieszy fakt, iż spełniam swoje Marzenia. Tobie również życzę wyrwałości, abyś spełniał swoje i dzielił się nimi z innymi.
    Odpowiedzi na Twoje pytania myślę, że dość szczegółowo opisałam w moim opowiadaniu - owszem bałam się, a uczucie było takie, że nie zapomnę go do końca świata.
    Osobiście uważam, że Neverland wcale nie jest obecnie pusty, wręcz przeciwnie, jest znacznie bardziej "pełny" niż za życia Michaela po ostatnim procesie, gdy opuścił to miejsce. Teraz, mimo że fizycznie tam nikogo nie ma, czuje się jak nigdy obecność ducha Magii Michaela.
    Jedna mała prośba - zdecydowanie najbardziej lubię, gdy zwraca się do mnie po imieniu, po prostu - Kinga :-)

    Również pozdrawiam serdecznie i życzę wiele odwagi, by Marzyć.
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
  26. O jeju jeju jak zazdroszczę, dlaczego mnie ze sobą nie wzięłaś?

    OdpowiedzUsuń
  27. ''Droga Pani Kingo!

    Już sam wyczyn opisany w Pani notce jest niesamowity, ale chciałam też pochwalić to, jak zostało to opisane. Naprawdę niesamowicie lekko się to czyta, chce się jeszcze, jeszcze i jeszcze! Jeśli kiedykolwiek zobaczę Pani książkę na półce sklepowej... kupię 10 sztuk ;)
    Cała podróż po Ameryce sama w sobie bardzo mnie interesowała. Tyle uczuć podczas czytania... Sama chciałabym kiedyś podróżować autostopem, więc takie historie bardzo mnie interesują...

    ...a kiedy doszło do momentu nocnej wizyty w Neverlandzie! Ah! Sama wystraszyłam się tej krowo-pumy! Myślę, że sama nie wytrzymałabym nawet drogi do tego cudownego miejsca, moja kondycja jest dosyć słaba, więc takie wędrówki są dla mnie niewykonalne, co dopiero samemu, w przerażającej mgle i towarzystwie pum. Muczących :D Prędzej bym na zawał zeszła! Jeszcze większe uznanie dla Pani :)

    Ten wpis popchnął mnie do... spełnienia marzeń. Dostałam po tym tak pozytywnego kopa, że szkoda gadać! Od razu poleciałam szykować miejsce na mój własny list, w którym spiszę to, co chcę spełnić! Przy okazji zaraziłam tym moich znajomych i mam wielką nadzieję, że spełnimy nasze marzenia razem. Jestem wdzięczna, potrzebowałam czegoś takiego... Dziękuję. Bardzo dziękuję.''

    Przekopiowane z forum (Yoppi to ja!). Napisałam najpierw tam, a potem zobaczyłam, że nie logowała się Pani od roku :( Więc może tu jest możliwość, że w ogóle się pojawi przed Panienki oczami, ponieważ bardzo chciałam podziękować.
    Miłego dnia :)

    OdpowiedzUsuń
  28. Niesamowite. Natrafiłem, sam planując małą wyprawę w tamtą miejsce.

    OdpowiedzUsuń
  29. Jestem wielkim fanem MJ,również moim marzeniem jest pojechać do Kaliforni i zobaczyć wszystko co związane z Michaelem - od Staples Center gdzie Michael miał próby do koncertów w Londynie, Neverland aż po dom na Carolwood Dr - skąd zabrała Go karetka. Mam nadzieje, że kiedyś to marzenie się spełni. Jestem pełen podziwu tego czego dokonałaś i zazdroszcze. Czytało się super, poprzez to jak to opisałaś mogłem w wyobraźni być tam z Tobą. Niesamowitym przeżyciem byłoby już zobaczenie jakiegoś zdjęcia, które tej nocy zrobiłaś - zazdroszczę i pozdrawiam. Marcin

    OdpowiedzUsuń
  30. Cześć, bardzo spodobała mi się Twoja historia! Chciałem też zobaczyć zdjęcia ale nie mam takiej możliwości :(( Czy to dlatego ,że jest już dawno po ich publikacji? Byłbym bardzo wdzięczny za odpowiedź!

    OdpowiedzUsuń