Wszystkie zdarzenia, osoby i miejsca opisane w tej historii są prawdziwe. Tekst ten powstał w ciągu czterech miesięcy od mojego powrotu do domu, a w trakcie podróży prowadziłam jedynie bardzo sporadyczne notatki. Za pomoc przy realistycznym odtworzeniu wszystkiego, co przeżyłam w trakcie tej przygody, służyła przede wszystkim moja pamięć i fotografie. Niemniej zapewniam Czytelników, że włożyłam w tę opowieść mnóstwo serca, aby przekazać każde zdarzenie dokładnie w taki sposób, w jaki je odczuwałam, i że żaden z opisów nie jest podkolorowany, wzbogacony ani zubożony o jakikolwiek detal. Urozmaicenie tekstu stanowią albumy zdjęć widoczne po prawej stronie, o tytułach analogicznych do treści. Zalecam jednak obejrzenie ich dopiero po przeczytaniu całości - w końcu temu służy słowo pisane, aby pobudzać wyobraźnię.
Ten rozdział poświęcony jest przede wszystkim Michaelowi Jacksonowi, ale mam nadzieję, że moja historia wciągnie także Czytelników zupełnie nie związanych z Jego osobą.
Cała
moja podróż do Stanów Zjednoczonych była nawiedzona dziwnym
uczuciem, nawracającym wspomnieniem sprzed kilku lat. Stan mojego
umysłu był wtedy zupełnie inny, dusza jeszcze całkiem naiwna, a
cały mój byt wyznaczało dążenie do spełnienia niemożliwych
Marzeń. Słowo to nie bez powodu zwykłam pisać wielką literą,
czego nauczycielka języka polskiego nie omieszkiwała oznaczać mi
jako błąd. Ale ja wiedziałam swoje, Marzenia mają tak wielkie
znaczenie w życiu, że nie wolno ich degradować do poziomu
przeciętnego rzeczownika.
Przez
prawie dwa miesiące przemierzałam ogromne przestrzenie niemal
nietkniętej przez człowieka natury, lasy, pustynie, góry, kaniony
i rzeki. Ta tułaczka napawała mnie szczęściem, choć nieraz
musiałam się zmierzyć z niesprzyjającymi okolicznościami.
Niewiadoma jutra, każdy dzień zupełnie inny od poprzedniego, to
dodawało mi sił. Gdy było mi wspaniale, nieziemsko wręcz w
rozkoszy samotności na łonie dzikiej natury, nauczyłam się
szanować potęgę jej istoty. Tak jak nasyca życiem, podobnie może
je i odebrać, gdy tylko zapomni się o jej sile. Ale także gdy było
źle, gdy sytuacja zdawała się być beznadziejna, zawsze zdarzało
się coś niespodziewanego, choć jednak oczekiwanego, co mnie
ocalało. Wryłam sobie w serce słowa, żeby nigdy nie tracić
nadziei i nigdy, przenigdy się nie poddawać. No dobrze, czasami
warto sobie odpuścić, powiedzieć „teraz mi się to nie uda, ale
mam całe życie przed sobą”. Czasami tak można – ale nie, gdy
chodzi o spełnianie Marzeń. Tych nie wolno ignorować, bo gdy raz
się je utraci, można już nigdy nie odzyskać, a to one wyznaczają
w życiu sens.
Właśnie
ta ostatnia myśl towarzyszyła mi przez całą tę niesamowitą
podróż. W momentach największej satysfakcji wwiercała mi się w
mózg i nie dawała spokoju. Bo ja kiedyś odpuściłam. Cel, który
wtedy sobie wyznaczyłam był zbyt trudny i po prostu zrezygnowałam.
Innym razem, myślałam. I teraz, gdy to Marzenie zdawało się być
w końcu tak blisko, było już za późno. Ale już dawno
postanowiłam sobie o tym zapomnieć, bo przecież niczego nie
zmienię. Idź swoją drogą, masz nauczkę na przyszłość, a
rozpamiętywanie błędu go nie odwróci. Ale na pewnym etapie mojej
podróży zdałam sobie sprawę, że jednak coś mogę zrobić.
Zadośćuczynić swojej młodzieńczej naiwności. W jednym momencie
podjęłam decyzję. Koniec tej przygody musi być triumfem.
Zrezygnuję z innych planów, ale nie z tego. Spróbuję ten jeden
raz. Choć oczywiste było, że jest już za późno, to coś jednak
mówiło mi, że może wcale nie.
Wiele
miałam spotkań z Michaelem w ciągu tych dwóch miesięcy. Ameryka,
Jego ojczyzna, uwielbiała wysławiać imię swoich tragicznych
bohaterów, toteż teraz Michael przechodził w Stanach swój istny
renesans. Bardzo często do moich uszu dobiegała skądś Jego
muzyka. Czy to z radia w czyimś samochodzie, gdy jechałam
autostopem, czy to ze stacji benzynowej albo z jakiegoś sklepu,
wszędzie dało się ją słyszeć. Podobnie z wizerunkami. W samym
tylko Las Vegas napotykałam się na Jego zdjęcia, plakaty, rzeźby,
napisy, rekwizyty, maszyny w kasynach – jednorękich bandytów, czy
cokolwiek co się z Nim wiąże. Nie powiem, żeby to było niemiłe!
A gdy przy takiej okazji wyrażałam swoje zadowolenie, towarzyszący
mi ludzie zawsze podzielali mój pogląd. Dla przykładu – gdy
jadąc z kimś samochodem z radia dobiegał mnie Ten głos, mówiłam
„o, to Michael! Możesz podkręcić?” – z reguły odpowiedź
brzmiała „jasne, Michaela zawsze!”. Bardzo mile zostałam
zaskoczona zaraz drugiego dnia mojej podróży, gdy zwiedzałam
Golden Gate Park w San Francisco. Dowiedziałam się o istnieniu tzw.
Hippie Hill, ulubionego wzgórza hipisów w latach ’60-tych, więc
oczywiście musiałam tam pójść, aby się przekonać, że
hippie-tradycja jest kontynuowana do dzisiaj, bowiem wielkie zielone
wzgórze pełne było wylegujących się leniwie grup hipisów w
każdym wieku, zwykle w towarzystwie psich kompanów i gitar.
Zafascynowało mnie to towarzystwo, więc spytałam jednej z takich
grup, czy mogę się dosiąść. Oczywiście był pies – husky
Sirius i gitara. Zostałam serdecznie zaproszona do kręgu i od tej
pory przez kilka godzin wspólnie i radośnie… robiliśmy
absolutnie nic. Hipisi wypracowali w sobie fenomenalną zdolność do
cieszenia się chwilą. Przez całe popołudnie nic tylko
siedzieliśmy i od czasu do czasu zamienialiśmy kilka słów, co
kilkanaście minut ktoś brzdąknął w kilka strun gitary, a ktoś
inny pogłaskał psa, a czasami długie minuty spędzaliśmy
wyłącznie na milczeniu. Było ich pięcioro: muzyk Joshua,
właściciel Siriusa Eric, bracia Jeff i Andrew oraz Anna. W pewnej
chwili zauważyłam, że ta dziewczyna, nieco oddalona od reszty
grupy, patrzy rozmarzona w dal i się uśmiecha, prawie wręcz
śmieje. Spojrzałam w tym kierunku, co ona, ale nie było tam
niczego interesującego. Spytałam, co wywołuje w niej taką radość,
na co odparła: „tam, w dali… spójrz, te drzewa, one są takie
piękne…”. Dla rozwiania wątpliwości: nie, oni niczego nie
brali. Po długich godzinach spędzonych na rozmawianiu o muzyce,
podróżach i życiu, dołączył do nas jeden sporo starszy facet z
około 10-letnią córką (wcieloną Pippi Langstrum wypisz wymaluj),
także hipis, zdobił go do tego hawajski naszyjnik. Wszystkich tych
ludzi cechował zupełnie beztroski styl życia. Podczas gdy
dziewczynka usiłowała dzielnie wdrapać się na tzw. Drzewo Janis
Joplin (dowiedziałam się, że było jej ulubionym i często tu
przychodziła, aby siedząc na nim komponować piosenki – dziwnie z
czymś mi się to kojarzy), jej ojciec pokazał niewielką czarną
skórzaną teczkę, w której trzymał różne bezwartościowe
skarby, jakieś wycinki, papierki, odznaki i inne drobiazgi.
Najwyraźniej chciał się nimi pochwalić, ale co to… pierwszą
rzeczą, którą wyjął z teczki, była mała karteczka
kolekcjonerska ze zdjęciami Michaela z ery Thrillera, a z tyłu
dodano ciekawostkę, że pierwszym nagraniem, jakie Michael kupił w
życiu było „Mickey’s Monkey” Smokey’ego Robinsona and The
Miracles z wytwórni Motown, w której już kilka lat później
Michael zaczął nagrywać własne utwory. Na dole widniał mały
napis „1984 MJJ Productions, Inc.” – zabytek! Facet miał
niewielką kolekcję tych kart, każda była inna, a ja już piałam
z zachwytu, wobec czego mój dobroczyńca spytał: „chcesz? To
będzie w takim razie prezent na pamiątkę dla ciebie”. Wtedy, ku
mojemu zaskoczeniu, pozostali, którzy słuchali raczej zdecydowanie
mocniejszego rocka, przypomnieli o sobie, że też uwielbiają
Michaela, a jeden z nich wyprosił u faceta jeszcze jedną taką
pamiątkę, ponieważ jego młodsza siostra jest wielką fanką.
Chwilę o Nim porozmawialiśmy i wszyscy jednogłośnie przyznali, że
bardzo cenią Michaela i Jego twórczość.
W
trakcie tej podróży zdałam sobie sprawę, jak różni ludzie,
różne środowiska, różne gusty i różne style życia składają
się na ogromną społeczność fanów Michaela.
Dłuższy
czas po tym zdarzeniu, przy okazji wspinania się w Wielkim Kanionie,
poznałam pewnego Wietnamczyka, który towarzyszył mi w dwudniowej
wyprawie, dzięki czemu mieliśmy mnóstwo czasu na rozmowy. Drugiego
dnia, w trakcie kilkugodzinnej przerwy na przeczekanie najgorszych
upałów, zwykła pogawędka o życiowych inspiracjach przeniosła
nas na temat Michaela. Vu, mój przyjaciel, przyznał, że nie
interesował się Nim za bardzo aż do Jego śmierci, co jest wspólną
prawdą dla wielu ludzi, ale zaskoczyło mnie, że tak chętnie i z
dużym zainteresowaniem słuchał mojej opowieści o Michaelu.
Zwykłam swoimi historiami retuszować sylwetkę MJ, jaką ludzie z
reguły sobie wyobrażają – bo to, co wiedzą z mediów, to
procesy o molestowanie, operacje plastyczne, masa dziwactw, wieczny
chłopiec i łapanie się za krocze. A ja z tego skrzywionego obrazu
usuwam medialny filtr rzeczywistości, opowiadam prawdziwą historię
oskarżeń przeciwko Michaelowi, dlaczego zmienił swój wygląd, o
bielactwie, o dzieciństwie, czy bardziej jego braku, a przede
wszystkim o nadzwyczajnej osobowości, umiłowaniu życia i
uzdrawianiu świata. Zdarza się, że niektórzy nie chcą tego
wszystkiego słuchać, bo „prawda” medialna tak bardzo zakodowała
im się w głowach, że to właśnie moje słowa brzmią zupełnie
nierealnie, ale ani razu nie zdarzyło mi się to w USA – choć w
Polsce zdarzało się aż nadto często, że na jakąkolwiek wzmiankę
o MJ, ludzie wzdychali „a tak, ten czarny co się wybielił; ten,
który straszył dzieci; ten, któremu odpadał nos” i tym podobne
idiotyczne teksty. Vu z dużą ciekawością wysłuchał całej
opowieści, a do tego uświadomiłam sobie, że miał o wiele większą
wiedzę niż się początkowo przyznawał i naprawdę nieźle znał
twórczość Michaela, a do tego czasami swoimi wnioskami wręcz mnie
wyprzedzał – np. gdy opowiadałam o procesach, nim skończyłam
zdanie potrafił stwierdzić „ach, więc to dlatego…”.
Jakiś
czas później poznałam w Las Vegas fenomenalnego muzyka rockowego,
Kyle’a. Jego utwory zachwycały mnie perfekcją, każdy był
idealnie dopracowany, z własnym tekstem, muzyką, aranżacją,
wokalem i akompaniamentem gitary. Po kilku dniach stał się moim
dobrym przyjacielem. Spytałam go któregoś razu, czy w swojej
twórczości ma jakiś główny muzyczny autorytet, kim się
najbardziej inspiruje. Odpowiedział, że… Michaelem, chociaż
muzyka Kyle’a była inna niemal pod każdym względem od tej MJ.
Wyraziłam swoje zdziwienie, a Kyle odparł, że to właściwie nie
brzmienie muzyki Michaela go tak inspiruje, co jej wymowa i serce,
jakim jest nasycona każda nuta, znaczenie słów i przekaz kierowany
do odbiorców, a także zapis własnych trosk i przemyśleń w
postaci poezji.
Wiele
miałam takich „spotkań” z Michaelem obecnym w świadomości
ludzi napotkanych na drodze i każde jedno przynosiło uśmiech na
moje oblicze.
Zwiedzałam
Las Vegas, pamiętając, że Michael bardzo lubił spędzać tu czas,
w końcu to świątynia rozrywki, a On niczego tak nie lubił, jak
zabawy. Zawędrowałam do Mandalay Bay, kasyna jak każde inne, pełne
maszyn do tracenia pieniędzy i zmyślnych ozdób mających
przyciągać ludzi złudzeniem luksusu i fortuny, która na nich
czeka, gdy tylko włożą pierwszego dolara. Z tej sali uciekłam do
dalszych korytarzy, które mieściły centrum handlowe. Jeden sklep
mnie zainteresował, nazywał się „The Art of Music”. Po wejściu
odkryłam, że to agencja zajmująca się sprzedażą autografów i
rekwizytów artystów o różnej randze, od wielkich rockmanów i
aktorów sprzed lat aż po Lady Gagę. Przyglądałam się wielkiej
ścianie pełnej najróżniejszych autografów oprawionych w wielkie
ramy z dodatkiem zdjęć. Była tam nawet kolekcja sygnatur
wszystkich prezydentów Stanów Zjednoczonych. Przyszło mi na myśl,
żeby o coś spytać ekspedientów. Podeszłam do lady:
- A
właściwie, to jak wy te wszystkie autografy pozyskujecie?
-
Różnie, czasami szczęśliwcy, którym udało się zdobyć oryginał
z rąk artysty przynosi go do nas, żeby zarobić, czasami to sami
artyści przychodzą tu, zostawiają zygzak na kawałku papieru i
cieszą się z łatwej gotówki, a czasami to my sami prosimy znanych
i lubianych o taką przysługę, oczywiście nigdy nie za darmo. Mamy
tutaj niemal wszystkich, nawet Michaela Jacksona…
-
Michaela Jacksona? Tutaj, w tym sklepie? Możesz mi pokazać?
- Mamy
mnóstwo jego oryginałów w kolekcji! Choćby ten tutaj –
zaprowadził mnie do innego fragmentu ściany, na której wisiała
wielka rama, a w niej zdjęcie Michaela i nieduży bębenek z
autografem „To Brad – Heal the World – Love – Michael
Jackson”, samo nazwisko napisane w tym charakterystycznym dla MJ
stylu, zresztą cały napis nie budził wątpliwości, że to pismo
Michaela, w dodatku wcale nie łatwe do odczytania. – Ten
egzemplarz przyniósł nam jeden z fanów, ale kilka lat temu sam
Michael nas odwiedził…
-
Naprawdę, był tutaj?
- No,
nie dokładnie w tym sklepie, w naszej innej siedzibie, w kasynie
Planet Hollywood, które dawniej było Alladinem. Smithy, ty go wtedy
spotkałeś, prawda?
- Tak,
ale kiedy to było… 2003 albo 2005. Lata temu. – odpowiedział
Smithy, ale nie dodał nic więcej poza tajemniczym uśmiechem dumy,
że właśnie jemu udało się tam wtedy być. Tymczasem Paul, mój
pierwszy rozmówca, zaoferował:
- Jak
chcesz to mogę ci pokazać zdjęcia z tego spotkania i inne obiekty
naszej kolekcji – i zaprosił mnie za ladę do komputera.
- Czy
chcę? Żartujesz? – Paul pokazał mi zdjęcia eleganckiego
Michaela wśród ekspedientów we wnętrzu sklepu wyglądającego
bardzo podobnie do tego, w którym się znajdowaliśmy, a także całą
kolekcję zdjęć obiektów, które niegdyś mieli w sprzedaży:
ogromną ilość oprawionych w ramy podpisów z różnych źródeł,
ozdobionych zdjęciami i czasami małymi rekwizytami związanymi z
artystą. – I on tak po prostu przyszedł tu i powiedział, że
chce złożyć autograf?
-
Można tak powiedzieć, wiesz, Michael z reguły jak przyjeżdżał
do Las Vegas to po to, aby zrobić zakupy, więc potrzebował świeżej
gotówki. Przed rozpoczęciem myszkowania po sklepach wchodził do
nas, zostawiał podpis, i załatwione. Pół miliona za autograf,
nieźle co? – Tutaj się zawahałam czy on sobie ze mnie żartuje,
czy naprawdę aż tyle zabulili za podpis. Przypomniałam sobie sceny
z filmu BashiTa, kiedy Michael robił zakupy i jak lubił, gdy mu
dawano specjalne zniżki, bo przecież celebryta celebrytą, ale
oszczędzać też lubi. Rozbawiło mnie to.
- No
tak, Michael lubił Las Vegas, wiem że mieszkał tu przez jakiś
czas, wiesz może który to był hotel?
- Tak,
mieszkał tu, ale wcale nie w hotelu, on miał tu własny dom! –
zagiął mnie tą informacją, wcale o tym nie wiedziałam. – Po
jego śmierci i w jej rocznice fani zbierali się pod bramą i
zostawiali kwiaty i różne pamiątki.
- Wow,
wiesz gdzie jest ten dom? – spytałam w nikłej nadziei.
- Hmm,
gdzie to było… Nie pamiętam dokładnego adresu, ale wiem, że to
dość daleko od centrum. Jak chcesz, mogę spróbować to znaleźć.
- Tak,
proszę! – wydusiłam podniecona, a Paul wystukał zapytanie w
telefonie i za chwilę mi mówi:
- 2710
Palomino Lane, spójrz, jest tu nawet dokładne zdjęcie bramy –
moja ekscytacja rosła z sekundy na sekundę. Podziękowałam za
wszystkie informacje i pokaz kolekcji i postanowiłam czym prędzej
skończyć zwiedzanie tego miejsca i spróbować dostać się pod
wskazany adres.
Zaraz
po opuszczeniu „The Art of Music” rzuciła mi się w oczy bardzo
ciekawa wystawa fotografii przyrodniczej, która niestety mnie
wchłonęła i zabrała sporo czasu, a gdy już się ocknęłam, że
misja czeka, zdałam sobie sprawę, że nie mam zielonego pojęcia
jak tam dotrzeć i jak w ogóle działa komunikacja miejska. Kogo by
tu zapytać? Postanowiłam wrócić do tamtego sklepu.
- Hej,
czy jest tu jeszcze Paul? Mam do niego pytanie – na miejscu
zastałam Smithy’ego.
-
Niestety już skończył pracę na dzisiaj, ale może ja będę ci w
stanie pomóc?
- Noo…
chyba tak. Wiesz, chciałam się dostać pod ten adres, który mi
podał Paul. Wiesz jak tam dojechać, zważywszy na to, że nie
przemieszczam się własnym samochodem?
- Nie
znam się na autobusach, ale możemy poszukać. – Co za złoty
człowiek, w godzinach pracy oddał się mojej misji i spędził
naprawdę długie minuty na szukaniu odpowiednich informacji w
internecie. Gdy już namierzyliśmy adres, pojawiły się problemy ze
znalezieniem odpowiedniej linii autobusu, co i tak było zbawieniem,
że one w ogóle istniały, bo w znacznej większości amerykańskich
miast prywatny samochód jest jedynym środkiem komunikacji. Ale oto
udało się znaleźć linię, która jedzie dokładnie przez Palomino
Lane! No to teraz kolejna przeszkoda, bilety i przystanki. Strip w
Las Vegas jest chyba największą, najszerszą i najdłuższą ulicą,
jaką w życiu widziałam, a Smithy nie miał pojęcia gdzie znajduje
się najbliższy przystanek tej linii i gdzie kupić bilety. Wciągnął
pozostałych pracowników galerii do pomocy. Jeden z nich pracował
kiedyś w komunikacji miejskiej i twierdził, że bilety do tego
miejsca będą mnie sporo kosztowały, bo są czasowe, a aby tam
dojechać będę potrzebowała co najmniej godzinę. Ponadto
najbliższy kiosk z biletami znajdował się dość daleko. Nic mnie
to nie interesowało, byłam gotowa iść i jechać daleko, byle
tylko się tam dostać. W końcu uzyskałam wszystkie potrzebne
informacje, i wyrwałam się czym prędzej w drogę, w biegu jeszcze
kłaniając się z wdzięczności wspaniałym pracownikom galerii
„The Art of Music”.
Po
długich minutach znalazłam przystanek autobusowy przy głównej
ulicy Strip – trochę się zeszło zanim tam dotarłam, bowiem
powierzchnia kasyn jest tak ogromna, że nawet wewnątrz pojedynczych
pomieszczeń umieszczane są drogowskazy, aby się przypadkiem klient
nie zgubił – tj. aby nie znalazł drogi wyjściowej, tylko został
jak najdłużej w kasynie i roztrwonił jak najwięcej szmalu. Ale
nareszcie, oto jestem. Zostałam uprzedzona, że biletów nie kupuje
się w autobusie, więc wpadłam w małą rozpacz, bo nigdzie nie
było żadnego budynku ani automatu, gdzie mogłabym kupić bilety,
ale stwierdziłam, że co ma być, to będzie i jakoś tam dotrę na
pewno. Przyjechał pierwszy autobus, ale to nie ta linia. Sympatyczny
murzyński kierowca zatroskał się o małą turystkę i
zaproponował, że mnie podwiezie do właściwego przystanku.
Wspaniale! Ale tam też nie było biletów… Gdy już przyjechał
właściwy autobus, wyjaśniłam kierowcy, także murzyńskiemu i
sympatycznemu, swoje położenie. Wszystko mu powiedziałam na jednym
wydechu, a gdy skończyłam, popatrzył na mnie szeroko otwartymi
oczami i powiedział:
- A
czego to takiego panienka poszukuje tak daleko stąd? Ja tu dam
panience specjalną taryfę, dwa dolary za bilet i ważny przez cały
dzień, więc będzie też na powrót.
- Dwa
dolary? To wszystko? Fantastycznie, dzięki panie kierowco! Powie mi
pan, kiedy wysiąść, prawda?
Mnóstwo
miałam takich sytuacji, które stanowiły dowód na to, że siła
przyciągania naprawdę działa. Gdy miałam problem, nie wiedziałam
jak coś zrobić, albo zwyczajnie byłam w totalnie beznadziejnej
sytuacji, wystarczyło mi pomyśleć intensywnie, że zaraz przyjdzie
rozwiązanie, i prawie zawsze tak właśnie się działo.
Jazda
autobusem wlokła się w nieskończoność. Już po opuszczeniu
kasyna słońce chyliło się ku zachodowi, a z czasem spędzonym w
autobusie zupełnie zdążyło schować się za horyzontem. W pewnej
chwili kierowca otrzymał jakiś komunikat na krótkofalówkę, a
następnie odezwał się do wszystkich pasażerów:
- No
dobra, słuchajcie, mamy mały problem, właśnie mnie poinformowano,
że z powodu wizyty prezydenta Obamy zamknięto jedną drogę i
będziemy musieli poczekać na jej ponowne otwarcie, to daje jakieś
dodatkowe pół godziny czekania.
Jeden
pasażer się obruszył:
-
Ku*** mać! Cholerny prezydencik, specjalnie na jego łaskawy
przyjazd żeby blokować główną drogę w mieście, kto go tu do
licha w ogóle zapraszał?! Panie, a nie dałoby się tej drogi
naokoło objechać? – roześmiałam się pod nosem, widzę że
Amerykanie bardzo kochają swojego prezydenta. Drogi nie dało się
objechać, uprzejmy kierowca odrzekł, iż nie wolno mu zbaczać z
wyznaczonej dla tej linii trasy. Przypomniałam sobie, że
rzeczywiście, tego samego ranka powiedziano mi, iż Obama przyjeżdża
wieczorem do Las Vegas na konferencję przedwyborczą, czyli żeby
namawiać obywateli do głosowania właśnie na niego w nadchodzących
lada dzień wyborach. Niewiele mnie to jednak interesowało, ja tu
miałam ważniejsze sprawy na głowie niż wybory jakiegoś tam
prezydenta Stanów Zjednoczonych, który zamyka cały odcinek
autostrady, żeby mieć pustą drogę przed swoją limuzyną! A że
trzeba mi będzie poczekać, trudno, i tak już było ciemno, więc
co za różnica.
Jazda
się dłużyła, a ja błądziłam w swoich myślach. A więc to w
tym mieście Michael lubił tak przebywać. To pewnie tą właśnie
drogą wielokrotnie jeździł ze swojego domu do centrum. Ciekawe czy
te same rzeczy za oknami samochodu przykuwały Jego uwagę. I
ciekawe, co zastanę na miejscu Jego dawnego domu…
Z tych
rozmyślań wyciągnęło mnie nagłe zawołanie kierowcy, że oto
dotarliśmy na mój przystanek – skrzyżowanie z Palomino Lane.
Rzucił na mnie raz jeszcze okiem, jakby chciał sprawdzić, czy aby
na pewno wiem, co robię – bo w końcu co by mnie mogło sprowadzać
w tę luksusową dzielnicę? Podziękowałam serdecznie i
podekscytowana wysiadłam z autobusu. Słońce już dawno zaszło i
miasto przykryło się granatową powłoką zmroku. Ruszyłam
Palomino Lane, lecz po kilkudziesięciu metrach zdałam sobie sprawę,
że idę w złym kierunku – numery malały, zamiast rosnąć, a
mnie interesował tylko ten jeden: 2710. Zawróciłam nieśpiesznie,
przyglądając się wszystkim mijanym willom. Zastanawiałam się
jacy ludzie tu mieszkają i jak się czuli będąc sąsiadami
Michaela Jacksona. Czy w ogóle wiedzieli o tym fakcie? A co Michael
myślał o swoich sąsiadach i jak się czuł w tej okolicy?
Ulica
była bardzo ciemna, oświetlało ją ledwie kilka latarni. Aby
przeczytać kolejne numery mijanych domów musiałam podchodzić
bardzo blisko ich bram. Po długim marszu ujrzałam dom
przypominający mi ten widziany na zdjęciu pokazanym przez Paula.
Podeszłam bliżej i oto jest: Palomino Lane 2710, eleganckie białe
ogrodzenie i ten glazurowy obrazek z willą na bramie. Wow, oto stoję
na podjeździe domu, w którym mieszkał Michael Jackson.
Ale
nie byłam tam sama. Za otwartą bramą stała wielka, piękna,
kamienna fontanna, trochę stylizowana na styl barokowy, a przy niej
prowadził prace jakiś mężczyzna. Oczyszczał fontannę, jak i
cały podjazd, specjalnym wężem o dużym ciśnieniu wody. Poza nami
nie było nikogo w zasięgu mojego wzroku. Nieśmiało podeszłam,
tak, aby znaleźć się w zasięgu wzroku mężczyzny. Było już
zupełnie ciemno.
-
Przepraszam bardzo! Tak sobie zwiedzam miasto i przypadkiem
zasłyszałam, że w tym domu mieszkał Michael Jackson... Wiesz coś
o tym może?
- Tak,
zgadza się, to tutaj.
-
Wspaniale! A... czy ty tutaj teraz mieszkasz?
- Och
nie, to prywatna posiadłość, ja tu tylko pracuję.
-
Rozumiem. To znaczy, że ta willa została wykupiona od Michaela, gdy
się stąd wyprowadził?
-
Niezupełnie. To Michael dzierżawił ją od mojego szefa, a gdy się
stąd wyprowadził, mój szef wynajął ją do innych celów. To był
smutny dzień, jak Michael umarł. Fani zebrali się tutaj i
zostawili mnóstwo kwiatów pod tą bramą.
- Tak,
to był bardzo smutny dzień na całym świecie... Czy myślisz, że
mogłabym się tutaj rozejrzeć?
-
Możesz na tyle, na ile widać od bramy. Niestety nie mogę tu nikogo
wpuszczać.
- Hmm,
szkoda, musiałam przeprowadzić niemałe śledztwo, aby odnaleźć
to miejsce.
- Ale
wiesz co, tak się składa, że jutro mój szef tu przyjeżdża!
Możesz przyjść i z nim porozmawiać, to wspaniały człowiek i
naprawdę świetny szef.
-
Wobec tego zrobię co w mojej mocy! O której godzinie najlepiej by
było, bym przyszła?
-
Myślę, że koło południa. Jutro wieczorem ma być tutaj jakaś
wielka konferencja, mój szef wynajmuje willę prywatnej firmie. Od
rana będą wszystko przygotowywać. To dlatego teraz pucuję tę
fontannę. Przyjdź jutro, mój szef na pewno pomoże ci bardziej niż
ja.
- Mogę
pytać jak twój szef się nazywa?
- Aner
Iglesias, wspaniały człowiek.
-
Zapamiętam. A czy mogę spytać jak tobie na imię?
-
José!
- Miło
mi było cię poznać, José, do następnego!
W ten
sposób zakończyły się moje pierwsze odwiedziny w Hacienda
Palomino. Niezbyt po drodze mi było jechać tam kolejny raz
nazajutrz, ale postanowiłam spróbować porozumieć się z tym
Iglesiasem. Tymczasem udałam się na przystanek autobusowy z
zamiarem wykorzystania długiej nocy do odwiedzenia wszystkich kasyn.
Pierwszym punktem programu miało być legendarne kasyno
Stratosphere, najwyższy budynek Las Vegas, strzelający wysoko w
niebo kosmicznym kształtem i zwieńczony... lunaparkiem na dachu.
Wieżę tę było widać z praktycznie każdego punktu miasta.
W
Stanach Zjednoczonych nie istnieje coś takiego jak rozkład jazdy
autobusów, bo same tylko autobusy miejskie są wynalazkiem
stosunkowo nowym (a mawia się, że to u nas zacofanie...). Na
wiatach przystanków widnieje jedynie numer telefonu, pod który
można zadzwonić, aby dowiedzieć się, ile czasu przyjdzie nam
czekać na transport, czy są korki hamujące płynną komunikację,
czy jakiś pojazd nie zabłądził i nie przyjedzie i czy zmieścimy
się do środka. No cóż, może jednak rzeczywiście mamy to
zacofanie... Ale po co mi tam dzwonić, uznałam, jak przyjedzie, to
przyjedzie. Usiadłam i czekałam. Minęło dobrych piętnaście
minut i ujrzałam rozpędzony wielki pojazd pędzący wprost na mnie
ciemnymi alejami usianymi palmowymi szponami. Już prawie tu jest,
już ustawiam się do wejścia na pokład, już... Przejechał! Co, u
licha?! Czy nie dość wyraźnie zaznaczyłam swoją obecność? Czy
trzeba specjalną rezerwację? A może to po to są te numery
telefonu, żeby sobie zamówić zatrzymanie się autobusu? Genialny
wynalazek, nie ma co. W odległości jednej godziny drogi od centrum
urzędowałam sobie na przystanku autobusowym oczekując, że w końcu
coś się wydarzy. I ledwie zdążyłam to pomyśleć, dołączył do
mnie pewien pan. Początkowo nieśmiało zasiadł na ławeczce. Z
urody Meksykanin. Zerkał na mnie ukradkiem milcząc, aż w końcu
spytałam go o ten komunikacyjny fenomen.
-
Wiesz pan jak tutaj działa transport? Wyobraź pan sobie, czekam na
autobus, a on przyjeżdża i odjeżdża! Brakuje zatrzymania się,
nie? No to o co tu chodzi? Stanąć na środku drogi trzeba, żeby
się zatrzymać raczył?
- Ja
tam nic nie wiem, panienko, właściwie to ja samochodem jestem.
- To
po co pan siedzisz na przystanku?
- No
bo zobaczyłem panienkę minutę temu, jak tu przejeżdżałem z
roboty i tak siem zadziwił „co ona tu robi?”, sama, po nocy,
niemiejscowa jakaś. No tom zajechał i tak nieśmiało chciałem
spytać, czy może zgubiona.
-
Ahaa... Oczywiście. A więc, że niemiejscowa to fakt, zwiedzałam
sobie, ale żeby zgubiona, a gdzie tam, ja świetnie wiem gdzie
jestem i gdzie się chcę dostać, problem w tym że Las Vegas
Transport mi w tym nie pomaga.
-
Zwiedzała panienka? Ale co tu do zwiedzania w tych bogatych
okolicach?
Nachyliłam
się do przybysza i powiedziałam ściszonym głosem:
-
Interes był, panie.
- Aa,
chyba że tak... - pokiwał głową, jakby rozumiał, że właśnie
przekazano mu poufną informację.
- Przy
okazji, wiesz jak dojść do Stratosphere?
- Hmm,
to będzie w tamtą stronę – odparł wskazując ręką kierunek –
ale to kawał drogi.
- A co
mi tam, komunikacja zawodzi, ale nogi zawsze na służbie.
- Ale
wie panienka co, ja tak panienki nie mogę zostawić samej po nocy.
Ja panienkę zawiozę, gdzie tylko panienka chce jechać. Bo strach
tak zostawić. Gdzie tylko panienka sobie zażyczy.
- A to
ty nie jedziesz do domu teraz? Z pracy wracałeś.
- Ta,
ale to może poczekać, byle tylko panienka tak nie szwendała się
sama w nocy.
- No
dobra, to jedziemy.
I
pojechaliśmy rozklekotanym pickupem Romera, bo tak mu było na
imię. Po drodze mój wybawca spytał:
- A
właściwie to jak panienka normalnie się przemieszcza?
-
Właśnie tak, autostopem.
-
Łojezusiemarysieńkomatkoboska! - wyrzucił Romero na jednym tchu i
roześmiał się.
Zawiózł
mnie aż pod samo wejście do Stratosphere. Pięknie mu podziękowałam,
a Romero z tęsknym wzrokiem rzekł:
- A
chociaż fejsbuka swojego da?
CDN
(…)
Następnego
dnia około południa ponownie zawitałam pod hiszpańsko-stylizowaną
bramę do Hacienda Palomino. Po drugiej stronie panował wzmożony
ruch. Stało kilka zaparkowanych samochodów, krzątali się ludzie
niosący różne sprzęty. Nikt nie zdawał się przejmować moją
obecnością. Przeczuwałam, że to nie jest najlepszy moment, aby
zawracać im głowę, ale nie zamierzałam odpuszczać bez
spróbowania.
-
Przepraszam bardzo, szukam pana Anera Iglesiasa.
- Jaki
ma pani interes?
- Czy
to znaczy, że to pan?
- Tak,
to ja. W czym mogę pomóc? - najlepszy szef na świecie według
sympatycznego José najwyraźniej zostawił swój emanujący
entuzjazm w domu. Szczęki miał zaciśnięte, brwi zmarszczone i
przemawiał do mnie w taki sposób, jakby chciał mi dać do
zrozumienia, że ma o wiele lepsze rzeczy do roboty.
-
Byłam tu wczoraj wieczorem i rozmawiałam z pańskim pracownikiem
José. Powiedział mi, że dziś tu pana zastanę... Chciałabym się
dowiedzieć, czy możliwe jest rozejrzenie się po podwórzu
posiadłości... w której rezydował Michael Jackson - podkreśliłam
słowo „podwórze” zupełnie przestając liczyć na coś więcej.
- Czy
pani jest dziennikarką? Fotografem?
- W
żadnym wypadku, zwykłą turystką. Przyjechałam tu tylko i
wyłącznie z powodu Michaela.
-
Niestety nie wpuszczamy tu nikogo, mamy dziś wieczorem ważnego
klienta i musimy wszystko przygotować. Proszę wybaczyć – i
oddalił się.
Odniosłam
wrażenie, że dla ludzi biznesu nie istnieje coś takiego jak zwykła
ciekawość i pasja. Muszą sobie wyobrażać, że pozwalając komuś
zobaczyć coś cennego, to coś od razu straci na wartości, dlatego
swoje skarby trzymają w sejfach lub obstawione ochroną, aby nikt
swym wzrokiem nie uszczknął ani centa. Trudno. Przez chwilę
jeszcze przyglądałam się ciężko pracującym w upale. Jeden z
nich zagadał do mnie:
- Skąd
jesteś?
- Z
Polski.
-
Naprawdę? Szkoda, że nie przyjechałaś kilka tygodni później.
Będziemy wynajmować willę na kolejną konferencję i wiem, że ta
firma ma coś wspólnego z Polską.
-
Ciekawe... Ale coś wątpię, aby pomogło mi to w zrealizowaniu
celu.
- A
jaki jest twój cel?
-
Chciałam po prostu zobaczyć miejsce, w którym mieszkał Michael
Jackson.
- No
tak, wątpię, żeby to pomogło. To naprawdę niesamowite, to
środowisko fanów Jacksona.
- Oj
tak. Cóż, może kiedyś urządzę sobie tutaj własną konferencję!
- Może
– uśmiechnął się.
-
Skoro nie mogę wejść, rozejrzę się tu jeszcze z zewnętrznej
strony ogrodzenia, a wam pozwolę w spokoju pracować!
Willa
sprawiała bardzo eklektyczne wrażenie. Pojedyncze elementy zdawały
się nie pasować do pozostałych. Przychodziła mi na myśl
mieszanka stylu barokowego, śródziemnomorskiego i hiszpańskiego.
Niektóre budynki były z kolei zupełnie surowe, ogołocone proste
ściany z maleńkimi okienkami. Na środku głównego dziedzińca
wieża zwieńczona małą niebieską kopułą. Każdy element w innym
kolorze. Wszędobylskie kaktusy, palmy i śródziemnomorska
roślinność. Można było sobie wyobrazić ogromną wartość tej
posiadłości, lecz na mnie wywierała dosyć ponure odczucia.
Brakowało tam spójności, życia, zewsząd otaczała surowość.
Coś zupełnie odmiennego od Neverlandu. Na pewna była to gratka dla
milionerów, ale ja nie chciałabym tam zamieszkać. Sfotografowałam
wszystko, co dało się zobaczyć z zewnątrz, włącznie z każdą
dziurą w płocie, i pożegnałam się. Poszłam na przystanek
autobusowy i ledwie zdążyła usiąść na ławce, zajechał...
samochód. Jakiś młodzieniec wychylił przez okno głowę i spytał
błyskotliwie:
- Na
co czekasz?
- Na
autobus.
-
Pewnie i tak nie przyjedzie. Zawieźć cię gdzieś?
-
Skoro ci się tak nudzi i będziesz przejeżdżał przez Strip, to
bardzo chętnie.
I
pojechaliśmy na Strip, ulicę długości siedmiu kilometrów, przy
której znajduje się dziewiętnaście z dwudziestu pięciu
największych hoteli świata.
O tym
miejscu powstanie osobny rozdział.
Ciekawostka
Nie
byłabym sobą, gdybym nie wyszukała więcej informacji na temat
posiadłości przy 2710 Palomino Lane. Po krótkim śledztwie w
Internecie natrafiłam na bardzo ciekawy artykuł.
Okazuje
się, że Hacienda, owszem, była raz otwarta dla fanów. Dokładnie
25 czerwca 2011 roku udostępniono ją do zwiedzania wiernym fanom.
Zebrało się około trzydziestu dobrze poinformowanych osób, które
były zmuszone przez długie godziny wyczekiwać w piekielnym upale
na otwarcie, ponieważ nie podano konkretnej godziny startu
zapowiadanej „wycieczki z przewodnikiem”. TMZ puściło plotkę,
że każda tura będzie trwała cztery godziny! Jednemu z
oczekujących było tak smutno i przykro, że fani muszą się męczyć
na słońcu, a że był obeznany z posiadłością, postanowił
przeprowadzić wycieczkę na własną rękę, po swojemu, a jak!
Zmienił ubiór, zastępując T-shirt koszulą, i w ten sposób,
zupełnie nierozpoznany, wprowadził wielbicieli do hacjendy. Pokazał
im nie tylko podwórze, ogrody i wnętrza, ale także tereny
zamknięte, niemające być udostępnione nawet przez prawowitego
przewodnika. Kiedy ktoś z ochrony w końcu zorientował się, że
coś tu nie gra, tajemniczy fan zdążył opuścić już posiadłość
kierując się w stronę prostopadłej do Palomino Lane ulicy
Shetland Road. Jedna z fanek w grupie, której przewodniczył
powiedziała, że po prostu odszedł, wcześniej darowując każdemu
wodę. Ale wtedy pojawili się oficerowie ochrony i fani zdali sobie
sprawę, że coś tu nie gra. Za chwilę przylecieli kolejni
policjanci, przeszukali lotem błyskawicy całą posiadłość,
pytając wszystkich, czy ktoś widział zbiega. Jeden z nich oddalił
się od reszty i poszedł prosto do drzwi głównych innej
posiadłości na Shetland Road. Wtedy jak w filmie sensacyjnym rzucił
się na niego pit-bull. Zdesperowany policjant zareagował jak na
prawdziwego mężczyznę przystało i sięgnął po spluwę,
trafiając psa w jedną łapę, według innych źródeł w dwie.
Biedną psinę zabrano natychmiast do kliniki weterynaryjnej, a szef
departamentu policji obiecał „bardzo pełne i dokładne śledztwo”
w jego sprawie. Tzn. w sprawie policjanta.
Z
kolei gdy gospodarze domostwa zorientowali się, że strzały zostały
wycelowane w ich psa, powiedzieli „i dobrze”. Gdy jednak policja
poinformowała ich, iż pies przeżył, odparli „to źle. Szczeniak
straszy dzieciaki”.
Wszystko
to wydarzyło się, gdy przez Palomino Hacienda przeprowadzano
pierwszą „legalną” wycieczkę. Większość pomieszczeń była
zamknięta dla zwiedzających, ale świadomość zwiedzania
przestrzeni, na której terenie żył Michael, była dla fanów
wystarczającym powodem do radości. W kaplicy ślubnej (sic)
wystawiono ekran wyświetlający teledyski MJ.
Dowiaduję
się także, że pan Aner Iglesias jest właścicielem kilkuset
posiadłości na terenie Las Vegas oraz udziela się jako filantrop.
Good for him. Ponadto 2710 Palomino Lane jest aktualnie na sprzedaż
za, bagatela, 12 milionów dolarów. Pan Iglesias jest poważnie
zainteresowany sprzedażą, lecz tylko poważnemu kupcy. Powiedział,
że w przypadku tej posiadłości istnieje duże ryzyko spotkania się
z wieloma „biznesmenami”, którzy deklarują sprzedaż tylko po
to, aby móc obejrzeć wnętrza, dlatego firma pana Iglesiasa
zamierza bardzo dokładnie zweryfikować liczbę zer na koncie
ewentualnego zainteresowanego (dowód na moją teorię, że samo
pokazanie skarbu zedrze z niego bezcenne centy!).
Posiadłość
wybudowana w 1952 roku ma dwanaście sypialni, trzy kuchnie, studio
nagrań, kaplicę, ogród, dom gościnny (myślisz, że masz pokój
gościnny to już jesteś bogaty?! Nie! Teraz trzeba mieć gościnny
dom!) oraz specjalny podziemny tunel, aby gwiazdor mógł się
przemieszczać niezauważony – hę? Wspomniany dom gościnny był
główną siedzibą Michaela i jego dzieci w latach 2006-2008, według
innych źródeł 2007-2009. W obszernych piwnicach Michael umieścił
swoją wielką kolekcję pamiątek, książek i dzieł sztuki, a
także urządził tam studio pracy, w którym stworzył jedne ze
swoich ostatnich kompozycji. Obszar posiadłości to 1,7 akra, czyli
0,7 hektara; dla porównania Neverland – ponad 2000 akrów.
CDN
(…)
Jakimś
cudem tak się złożyło, że wszystkie okoliczności zdawały się
sprzyjać mojemu dawno zamierzonemu postanowieniu. Podczas
wspaniałej, pełnej przygód wizyty w Las Vegas spotkałam przez
przypadek pewnych niezwykłych ludzi, którzy zostali moimi
Przyjaciółmi. I przez zrządzenie losu okazało się, że jeden z
nich mieszka w Los Angeles i po kilku dniach spędzonych w Las Vegas
będzie kierował się właśnie w tym kierunku, na zachód, i bardzo
chętnie zabierze mnie ze sobą. Podróżowanie stopem jest bardzo
praktyczne i może być bezpieczne, ale wyłącznie z dala od
wielkich miast, bardzo więc ucieszyła mnie ta oferta. Nie chciałam
wprawdzie jechać aż do Los Angeles, nie planowałam się tam
zatrzymywać, potrzebowałam tylko dojechać do którejś z
mniejszych miejscowości południowo-środkowej Kalifornii, spędzić
tam noc, a następnego dnia rano spróbować się dostać do Santa
Barbara. Słyszałam same zachwyty na temat tego miasta i zresztą
zdecydowanie wolałam zwiedzać małe miejscowości niż wielkie
metropolie. Tak się jednak złożyło, że moja droga do Santa
Barbara była jednym z tych przypadków, gdy jakieś niepowodzenie
okazuje się ostatecznie błogosławieństwem. Nie doceniłam tego,
że Kalifornia to najludniejszy stan USA i takie miasta, które były
maleńkie na mapie stanu Utah, w stanie Kalifornia są ogromne –
nie miałam więc w nich bezpiecznego miejsca na camping. A czarna
noc już zapadła. Byłam bardzo bliska podjęcia decyzji o rozbiciu
namiotu w krzakach przy stacji benzynowej z braku wyboru, ale mój
przyjaciel tylko modlił się, żebym zmieniła zdanie, nie
wypowiadając swoich modłów na głos, bo wiedział, że jak chcę
coś zrobić, to nic mnie nie powstrzyma, a jeśli ktoś mi czegoś
wzbrania, to tym bardziej tego dokonam. Nawiązała się między nami
taka pogawędka:
- No
dobrze, tutaj jest kilka krzaków i parę dużych drzew, jestem
blisko drogi, sklepu, toalety i mam gdzie rozbić namiot. Czyż nie
jest idealnie?
- Eee…
- No
dobra, może i nie jest idealnie, ale nie ma sprawy, poradzę sobie,
to tylko jedna noc i jutro z rana w drogę.
- To
znaczy, co? Jesteś pewna, pomóc ci z plecakiem?
- Nie,
nie, nie, czekaj. Plecak to błahostka, tylko tak sobie myślałam…
- Co
myślałaś?
- No w
sumie to mi się tutaj aż tak nie podoba.
- O, a
dlaczego?
- No…
niby wszystko gra, ale tak jakoś…
-…czyżby
nieco za blisko tirów?
- No…
Chyba w tym rzecz. Tak tu trochę dziko w tych krzakach tuż obok
parkingu ciężarówek.
- O
rany, zmiłuj się, tylko czekałem aż to powiesz, nie chciałem
tylko nic mówić, żeby nie stawiać przeszkód na twojej drodze.
Wskakuj do samochodu, poszukamy czegoś innego – i posłusznie
wskoczyłam, Bogu dziękując za istnienie tak wspaniałych ludzi.
Przejrzeliśmy mapę okolic, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że
znalezienie małej mieściny w pobliżu stacji benzynowej ze sklepem
i toaletami (bo nie miałam nic do jedzenia i dobrze jest mieć się
gdzie umyć od czasu do czasu) i przy właściwej drodze, abym nie
musiała z rana za daleko wędrować z bagażem, graniczy z cudem.
Cudów na co dzień mi wprawdzie nie brakowało, ale nie chciałam
ryzykować, że tym razem zastrajkują i zwyczajnie utknę w
nieciekawej i niebezpiecznej okolicy. W końcu mój przyjaciel pyta:
- To
co, dokąd chcesz, abym cię podrzucił, jaka jest decyzja? Bo
później będę musiał się kierować do Los Angeles, dochodzi już
północ. Ach, szkoda że nie zobaczysz tej cudownej plaży o
poranku…
-
Wiesz co? To może jednak bym pojechała z tobą do tego Los Angeles…
-
Jeest! Jak dobrze, że nie musiałem cię więcej przekonywać,
juhuu, jedziemy do Los Angeles! Zaraz zobaczysz, za tamtym zakrętem
odsłoni się wielka przełęcz między górami i tam w dole
zobaczysz morze świateł – to LA. A na miejscu też na pewno nie
pożałujesz swojej decyzji…
- Ach,
już przestań, bo się za bardzo podekscytuję!
Należy
się tu doza wyjaśnienia. Nie chciałam jechać do Los Angeles z
kilku powodów. Po pierwsze, pozostało mi niewiele czasu do końca
mojej podróży, a wiedziałam, że na tę metropolię nawet miesiąc
nie wystarczy, aby móc powiedzieć, że się cokolwiek w niej
widziało. Ale ostatecznie zobaczyć to jedno, a przeżyć to co
innego. Na zwiedzanie potrzeba czasu, ale najciekawszą przygodę
można przeżyć zupełnie niezapowiedzianie. Drugi powód, dla
którego jednak nie ciągnęło mnie do LA był taki, iż wiedziałam,
że po przekroczeniu „progów” wielkiego miasta, bardzo trudne
staje się dla autostopowicza jego opuszczenie. Nie mam tu na myśli
samej granicy miasta, lecz ogromny obszar wokół niego. Ale
stwierdziłam, że z moim szczęściem na pewno jakoś się ten
problem rozwiąże. I nieważne ile zdążę zobaczyć, byle tylko
przeżyć coś nowego. A na doświadczenia każde miejsce jest dobre,
więc czemu nie LA?
Po
przyjeździe na miejsce odkryłam, że mój przyjaciel mieszka, jak
to powiedział „150 małych kroczków od oceanu, albo 100 dużych”
i tak też w istocie było. Przeszliśmy się na krótki spacer po
ogromnej, szerokiej na kilkaset metrów plaży, która o tej porze
dnia, a właściwie nocy, była zupełnie opustoszała (zresztą
ponoć rezydowanie na plaży po zmroku jest w Stanach nielegalne; w
tym kraju mają taki zwyczaj, że wszystko co najbardziej ekscytujące
jest zabronione prawem), a podczas tej przechadzki zdążyłam
kompletnie zamoczyć swoją spódnicę w trakcie wyścigów z falami.
Jakaś dziwna radość mnie roznosiła z powodu dotarcia do tego
miejsca. Los Angeles, to tutaj zaczęła się cała sztuka filmowa
jakieś sto lat temu, to tutaj żyli, spotykali się i tworzyli
najwięksi artyści 20. stulecia. Teraz wprawdzie wszystko wygląda
nieco inaczej, ale to miasto wciąż pozostaje legendą. I w dodatku
po raz pierwszy zobaczyłam i poczułam ciepły
Pacyfik. Bo już go widziałam wcześniej – w San Francisco i w
Redwood National Park, ale woda była tam tak lodowata, że samo
zmoczenie stóp powodowało fizyczny ból. A tutaj, w Santa Monica, a
dokładniej w Venice, ojczyźnie Jima Morrisona (na tutejszej plaży
został założony zespół The Doors przez Jima i Raya Manzarka),
woda była tak cudownie ciepła, że zaraz z samego rana pobiegłam
na plażę i wykąpałam się w słonych falach, nawet nie
przebierając się w kostium kąpielowy. Cały dzień smakowałam,
wąchałam, wdychałam, czułam, chłonęłam oczami i uszami cały
ten świat, a na koniec dnia ujrzałam fenomenalny zachód słońca –
bo o to byłam w miejscu, w którym zachodzące słońce zachodziło
na wprost swoich adoratorów, na kalifornijskim wybrzeżu nie trzeba
szukać kierunków świata, bo zawsze, gdziekolwiek by się nie było,
patrząc na ocean, patrzy się na zachód. Chyliło się więc ono
tak coraz niżej, zalewając całą plażę złocistą powłoką, raz
po raz jego tarczę przesłaniały czarne cienie przelatujących mew,
a gwar plaży zastygł pod spojrzeniami spragnionych piękna widzów.
Kolejnego
dnia postanowiłam spełnić misję – no bo nie da się być w Los
Angeles i nie pojechać do Hollywood. Przestrzeń, jaką zajmuje ta
metropolia jest tak ogromna, że pomimo tego, iż na mapie Hollywood
jest niemal na wyciągnięcie ręki od Santa Monica w porównaniu z
innymi rejonami miasta, to niestety dojazd autobusem trwa ponad
godzinę. Usiadłam obok pewnej Azjatki, a po długich kwadransach
jazdy spytałam ją, czy wie ile drogi zostało do Hollywood – i
odkryłam, że też jest przyjezdną, z Japonii. W końcu wspólnymi
siłami znalazłyśmy nasze Hollywood, i zaraz po opuszczeniu
autobusu, gdy rozglądałyśmy się po okolicy usiłując zorientować
się lepiej w terenie, który zdawał się być opustoszały, mało
interesujący i wcale nie luksusowy, mój wzrok zatrzymał się
gwałtownie na bardzo oddalonych białych literach zawieszonych na
stoku wzgórza. Puknęłam ją w ramię, a ona podążyła za moim
wzrokiem. Jej podekscytowane spojrzenie zastygło, podekscytowane
oczy się kilkakrotnie powiększyły, z jej podekscytowanych ust
rozległ się pisk, a następnie jej podekscytowane nogi skierowały
się czym prędzej ku olbrzymiemu napisowi Hollywood. Swoją drogą,
ciekawą historię ma ten napis. W 1932 roku pewna niedoszła
gwiazdka Peg Entwhistle postanowiła odebrać sobie życie,
zdesperowana swoim niespełnionym marzeniem o wielkiej sławie w tej
”cudownej krainie”, która ją od siebie odrzuciła. Lepszego
miejsca nie mogłaby wybrać na zemstę – wspięła się na gęsto
zarośnięte i bardzo strome wzgórze, a następnie na szczyt
15-metrowej litery „H” i skoczyła z symbolu swojego zawodu,
mając przed sobą w momencie ostatniego tchu piękną panoramę na
całe Hollywood.
I
patrząc z oddali na te same litery, liczące sobie już 89 lat (przy
czym aż do 1949 roku napis głosił „Hollywoodland”, gdyż
powstał jako reklama nowo budowanych luksusowych osiedli dla
celebrytów kina), postanowiłyśmy się z moją Japonką rozstać.
Korciło mnie, żeby dojść z bliska do tych liter, choć mój
książkowy przewodnik uprzedził mnie, że zbliżanie się na zbyt
bliską odległość jest karane bardzo surową grzywną. Przeszłyśmy
jeszcze kawałek, a później moja Japonka skierowała się w stronę
hollywoodzkich bulwarów, a ja skręciłam do Hollywood Museum, gdzie
spędziłam następnych kilka godzin. Cóż to za niesamowite
miejsce! Pełne po brzegi wszystkiego, co w najgorszym razie można
nazwać tylko „legendarnym”. Widziałam oryginalny strój
Supermana, mnóstwo najbardziej osobistych rzeczy Marilyn Monroe,
wiele z jej ubrań, oryginalne fotografie z sesji dla Playboya,
mnóstwo rękopisów, listów, a nawet czeków bankowych, a do tego
jeden z najbardziej reklamowanych w tym muzeum obiektów – a przy
tym jeden z najtrudniejszych do znalezienia w tym wielkim zbiorowisku
gratów – a mianowicie opróżnioną fiolkę po lekach znalezioną
przy łóżku Marilyn po jej śmierci! Już billboard naklejony nad
drzwiami wejściowymi do muzeum informuje o tym istnym maleńkim
cudzie w swojej kolekcji. Ale mnie tam bardziej interesowała,
niewielka wprawdzie, kolekcja związana z Michaelem Jacksonem. Był
tam między innymi Jego strój z Bad World Tour, ale coś mi z nim
nie pasowało, bo ze wszystkich zdjęć pamiętałam, że ten strój
powinien być srebrny, a tu jak byk był złoty! A może Michael miał
kilka jego wersji?
Po
wyjściu z muzeum, w którym szczęśliwie przeczekałam najgorszy
upał, odkryłam, że jest już bardzo późno, a droga powrotna
zajmie mi co najmniej kolejną godzinę. Jednak nie mogłam być w
Los Angeles i nie zobaczyć pewnej rzeczy. Aleja Sław, ta
najoryginalniejsza! Bo miałam swoją w rodzinnej Łodzi, no ale to
to nie to samo jednak… I oto była przede mną w całej swojej
okazałości – tuż za zakrętem roztaczał się Hollywood
Boulevard, i tak podążając nim raz po raz mijały mi przed oczami
nazwiska największych sław: Diana Ross, Judy Garland, Ginger
Rogers, znów Marilyn Monroe, Jane Russell, Jean Harlow, Bette
Midler, a nawet Tinker Bell, Winnie the Pooh, The Muppets, Mickey
Mouse… A co mi tam po nich wszystkich, nie ma czasu do stracenia,
weszłam do pierwszego lepszego sklepu z hollywoodzkimi pamiątkami i
miłego pana ekspedienta spytałam:
-
Szukam Michaela Jacksona. Wie pan gdzie jest? – pan sprzedawca
wcale się nie przejął absurdem mojego pytania i uprzejmie
odpowiedział:
- Ależ
jest dwie minuty stąd, przed wejściem do Chinese Theatre.
Natychmiast
znalazłam to miejsce. Ach, gwiazda Michaela! Po całym bulwarze
łaziło mnóstwo turystów, i ciężko było mi uchwycić tę
Gwiazdę na zdjęciu, bo co chwila ktoś mi ją deptał. Dopiero
kiedy cierpliwie się ustawiłam w gotowości z aparatem czekając aż
wszyscy przejdą, ludzie się zainteresowali na co ja patrzę. Ktoś
powiedział „hej, patrzcie, to gwiazda Michaela!” i wtedy cały
kolejny tłum mnie zdeptał i przegonił, żeby zrobić sobie
zdjęcie. Ale w końcu, udało mi się, zdjęcie jest!
Wstałam
z chodnika i rozejrzałam się wkoło. Coś już słyszałam o tym
Chinese Theatre, no ale mnie nie interesuje chińskie kino… Chwila,
dlaczego tam lgną takie tłumy? Mamma mia! Szybko znalazłam
odpowiedź na swoje pytanie. Niewielki, wcale nieimponujący placyk
przed Chinese Theatre, także niezbyt fascynującym budynkiem,
wyjętym żywcem z jakiejś chińskiej scenografii, pełen był
betonowych płyt z podpisami i odciskami stóp i dłoni największych
sław historii Hollywood. Jakże ja mogłabym pominąć takie
miejsce?! Jakimś cudem się złożyło, że gwiazda Michaela
zaprowadziła mnie wprost tam. Tylko teraz jak znaleźć Jego
betonową płytę? Spytałam jednej dziewczyny, która tam pracowała.
Miejsce, którego szukałam znajdowało się niemal pod moimi
stopami, no, trzy kroki dalej. A nawet dostałam dwa razy więcej niż
oczekiwałam. Wytłumaczono mi, że jedna z tablic, ta po prawej,
zawiera oryginalny autograf Michaela wraz z odciskami Jego dłoni i
butów i jest chlubą Chinese Theatre od lat osiemdziesiątych, zaś
druga, dwukrotnie większa, stykająca się z pierwszą od jej lewej
strony, pochodzi ze stycznia tego roku i jest hołdem złożonym
przez trójkę dzieci Michaela. Na płycie widnieje wielki napis
Michael Jackson, pisany zupełnie innym pismem niż Jego własne,
odcisk legendarnej, diamentowej rękawiczki Michaela i Jego butów
oraz trzy pary odcisków dłoni. Dopiero długie tygodnie później,
już po powrocie do domu, obejrzałam nagranie video z tej ceremonii,
na którym Paris, Prince i Blanket, okrzykiwani przez tłum fanów,
składają hołd swojemu Tacie. Paris tworzy napis „Michael
Jackson”, a następnie wyjmuje z małego beżowego pudełka białą,
lśniącą rękawiczkę i poprzez cienką folię odciska ją na
płynnym betonie. To samo robi z butami. A później cała trójka po
kolei zostawia odciski swoich dłoni, musząc je przy tym
kilkakrotnie poprawiać, aby wszystko zmieściło się na płycie.
Ale będąc tam, nie znałam historii powstania tych tablic, tylko
błądziłam po swojej wyobraźni usiłując przenieść się w
czasie do ’82 roku, kiedy był tu Michael w najlepszym okresie
swojej kariery. Dotknęłam śladów Jego dłoni swoimi dłońmi,
Jego butów swoimi własnymi, zmierzyłam swoją dłonią rozmiar
białej rękawiczki i przejechałam palcem po autografie wyrzeźbionym
w betonie. Zdumiałam się, że zarówno dłonie jak i stopy Michaela
były stosunkowo niewielkie jak na mężczyznę – ledwie ciut
większe od moich.
Później
znalazłam jeszcze tablice pamiątkowe wielu idoli i przyjaciół
Michaela, takich jak Fred Astaire czy Elizabeth Taylor, którą cudem
zauważyłam, bo tylko mały jej skrawek wystawał spod czerwonego
dywanu.
Ale
cóż, czas mijał, nie mogłam dłużej podziwiać tej krainy
niegdyś mlekiem i miodem płynącej, musiałam jeszcze przebyć
długą drogą przez wielkie bulwary Los Angeles do Santa Monica,
gdzie czekał na mnie Kyle. Jeszcze tego samego wieczoru mieliśmy
wyjechać do Santa Barbara, około godziny, półtorej drogi od LA.
Zaproponował mi to oczywiście sam Kyle, twierdząc że pomaganie mi
to tylko jego przyjemność, a do tego miałby okazję zobaczyć to
mianem przepięknego osławione miasto, bo jak to już się
przekonałam w Ameryce – im bliżej cudu mieszkasz, tym bardziej
prawdopodobne, że nigdy tego cudu nie widziałeś.
Ale
plany trochę się pozmieniały. Mój pobyt w Hollywood przeciągnął
się nieco bardziej niż sądziłam, zważywszy jeszcze na to, że w
drodze do autobusu zagapiłam się jak zaczarowana na te odległe,
ledwie widoczne białe litery na wzgórzu i postawiłam sobie cel,
żeby za wszelką cenę mieć chociaż ich zdjęcie. No i się
zaczęła parodia. Na chodniku, w miejscu, w którym stałam, między
fragmentem konstrukcji trzymającej billboard a innym kawałkiem
wielkiego lśniącego napisu reklamującego supermarket, jeśli się
utrzymać w odpowiedniej pozycji na czubkach palców u nóg i lekko
przechylić głowę w bok, na powierzchni wielkości trzech
centrymetrów kwadratowych z tej odległości dało się zobaczyć aż
„Hollyw”, „ood” zaś schowało się za krzykliwą reklamą. W
desperackim poszukiwaniu lepszego położenia biegałam raz po raz po
całym skrzyżowaniu, bo a nóż na innym kawałku chodnika uda się
zobaczyć więcej. Gdy nic dobrego z moich prób nie wynikło,
zdecydowałam się czym prędzej, biegiem, zbliżyć się do obiektu
mego pożądania choć o kilka przecznic, ryzykując, że autobus w
tym czasie odjedzie. No i tak biegłam, biegłam ile sił w nogach,
aby w końcu zdać sobie sprawę, że im bliżej jestem, tym mniej
widzę. A właściwie to nic nie widzę, bo chyba nie ma czegoś
takiego jak mniej niż nic w fotografii, a na tej mi zależało. O
rany, co też ten amerykański mit robi z ludźmi. Zawróciłam. Czas
był na to najwyższy. Ale jakieś zdjęcie mam! Moje własne,
prywatne „Hollywood”, oaza samobójców kina, juhu!
Toteż
spóźniona dotarłam w umówione miejsce, gdzie poinformowano mnie,
że Kyle’a już tam nie ma, bo chyba znużyło go czekanie na mnie.
Wręczono mi kartkę z nazwą baru, do którego się udał, a gdy
tylko przekroczyłam jego progi, zjawił się przede mną. Moja mina
była przepraszająca, a jego mina była wybaczająca. Porozumieliśmy
się bez słów. Powiedział:
-
Chyba jednak nie pojedziemy dzisiaj, co? Późno się zrobiło, a
przecież jak jechać jedynką to tylko za dnia, żeby móc podziwiać
widoki. – „Jedynka” to autostrada biegnąca po linii wybrzeża
Pacyfiku między Los Angeles a San Francisco, jedna z najbardziej
malowniczych dróg na świecie, bo wiodąca po skalnych urwiskach, po
wysoko zawieszonych tarasach wyrwanych ogromnym klifom, prężącym
się dumnie pionowym skałom wystającym z oceanu niczym gwardia
strażników jego piękna. I także na tej trasie, mniej więcej w
jej połowie, jeszcze wyżej niż Santa Barbara, ciągnie się
wybrzeże Big Sur, dzikie i surowe jak pan Bóg stworzył, opiewane
przez programy Discovery Channel i National Geographic, co sobie
zapamiętałam z dzieciństwa, snując marzenia o wielkim i dalekim
świecie.
Nazajutrz
rano wyjechaliśmy na północ. Widoki rzeczywiście zapierały dech.
Z prawej strony klifowe góry porośnięte niespotykaną u nas
roślinnością – najciekawsza roślina to tzw. „ice plant”,
która zupełnie wbrew swojej nazwie jest czerwona jak lawa i takie
też sprawia wrażenie, porastając całe skaliste wzgórza; dopiero
kilka dni później dowiedziałam się, że nazwa pochodzi od
kruchości tej rośliny, bo ponoć kruszy się jej gałązki niczym
sople lodu. Z lewej strony nieraz kilkusetmetrowej wysokości urwiska
skalne wpadające wprost do nieposkromionego oceanu, gdzie
gigantyczne fale rozbijały się z wściekłością i pasją o
poharatane skalne odłamy. Takie widoki odbierają chęć rozmowy.
Pochłaniają. Zanim się obejrzałam, dotarliśmy do słonecznej
Świętej Barbary…
…której
czerwone dachy leniwie wylegiwały się na stokach opadających do
szerokiej plaży z portem. Hiszpańska architektura wprost zachwycała
urodą, wszędzie biel murów i ruda czerwień, kwiaty, mewy, palmy,
lenistwo.
Pierwszym
przystankiem był historyczny budynek sądu. Sam fakt, iż był to
sąd nieco mnie odstraszał, gdyż wszystkie sądy w hrabstwie Santa
Barbara dziwnym trafem kojarzą mi się źle. Ale ten jeden był
naprawdę architektonicznym cudem. Z zewnątrz wyglądał jak
egzotyczna willa, z balkonami, wieżą, wielkim, soczyście zielonym
trawnikiem i kolorowymi rabatkami. A wewnątrz hiszpańska glazura
mozaikowa, kręte klatki schodowe, arkadowe korytarze, freski… Na
półpiętrze wyburzono ścianę, aby odsłonić niegdyś w niej
zamurowany zabytkowy mechanizm zegarowy, a z kolei na ścianach
odkrytego pomieszczenia wymalowano historię odkryć związanych z
czasem od prehistorii do dziś. Dalej, na szczycie wieży, roztaczał
się rajski widok na wszystkie tutejsze cuda za jednym spojrzeniem. A
w dali lśnił ocean rytmicznie kołyszący się do melodii fal.
Kolejnym
przystankiem były pozostałości pierwszej założonej tu osady
hiszpańskiej, zachowane w bardzo dobrym stanie, choć
fragmentarycznie, gdyż część jej murów zdążyły się już
przemienić we współczesne miasto.
A po
tych wszystkich zachwytach nastąpiło pożegnanie, smutne i wcale
niechciane, ale konieczne. W końcu czekała mnie misja. Zawdzięczam
swojemu przyjacielowi ogromnie dużo na drodze do jej wypełnienia,
ale teraz czas już tylko na mnie. Zostało kilka ostatnich kroków,
które muszę przejść sama. Kyle opuścił Santa Barbarę, a ja
pozostałam nieco osamotniona z poczuciem doskonale namierzonego
celu. Jeszcze tylko potrzebna mała doza szczęścia i jestem w domu.
Jakim domu!
Chciałam
się jednak nacieszyć jeszcze urokami nadmorskiego miasta, nasycić
się jego klimatem i zobaczyć to, czego nie należy przeoczyć. A
przed wieczorem zaplanowałam udać się w stronę szosy z nadzieją
złapania stopa i wyruszenia na północ przed zmrokiem. Zostawiłam
swój bagaż w biurze informacji turystycznej, co miałam w zwyczaju,
aby uprzyjemnić sobie zwiedzanie możnością nie zawracania sobie
głowy ciężarem na plecach, przeszłam się jeszcze po urokliwych
uliczkach, po czym ruszyłam na wybrzeże.
Plaża
jak to plaża, skromna, z rybią wonią, za to na samym końcu mola
znajdował się bardzo interesujący sklep z morskimi okazami, takimi
jak muszle najwszelakszych rodzajów i skamieliny. Nie obyło się
bez małego zakupu – wyposażyłam się w naszyjnik z
prehistorycznym zębem rekina! Właściwie to nie dawałam wiary
napisowi głoszącemu, że ząb za kilka dolarów może mieć kilka
milionów lat, i nawet zaczepiłam o to ekspedienta, ale uczciwość
i bezinteresowność bijące z jego oczu przekonały mnie, że to
prawda, a nawet jeśli nieprawda, tylko on sobie z tego nie zdaje
sprawy, to co mi tam, fajnie jest móc powiedzieć: „patrz, mam
prehistorycznego zęba!”.
Później
usadowiłam się we wnętrzu starej latarni morskiej, w której
mieściła się restauracja, zaplanowałam wraz z mapami,
przewodnikiem i swoim zeszytem podróżnym kolejne kroki, odebrałam
swój plecak i wyruszyłam w głąb lądu, aby zwiedzić ostatni
punkt programu w tym mieście – Old Mission.
Całą
komunikację miejską w Santa Barbara tworzy maleńki trolejbus bez
szyb w oknach poruszający się po jednej, jedynej ulicy. Ledwie
mieszcząc się ze swoim plecakiem w pojeździe dojechałam do końca
jego trasy, ale wedle mojej mapy miałam jeszcze do przejścia
bagatela kilkanaście przecznic. Ale nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło! Ten spacer okazał się najciekawszym sposobem na
poznanie miasta. Gdzie mi tam turystyczne okolice, butiki i sklepy z
pamiątkami – posuwając się w głąb miasta odkryłam o wiele
ciekawszą stronę tej nadmorskiej miejscowości. Przemili i pomocni
ludzie, ciekawiący się na widok backpackera na swoim osiedlu, ale
nie wścibsko, bo tego nie znoszę, tylko uprzejmie, a to uwielbiam.
Krocząc tak dumnie z coraz niżej pochylonymi plecami (po dwóch
miesiącach uzbierało się pamiątek, które trochę zwiększyły
przyciąganie ziemskie mojego bagażu), mijałam bogate wille z
palmami na podjazdach, a ponad miastem niebo rozlało się kolorami
zachodu słońca, co razem tworzyło wprost nieziemskie widoki.
I oto
wyrosła przede mną wspaniała, choć skromna budowla Old Mission,
stary kościół katolicki założony przez hiszpańskich osadników.
Mogłam go podziwiać tylko z zewnątrz, ale już sama fasada robiła
duże wrażenie. A cały plac przed Starą Misją pokrywały
niezwykłe malowidła na asfalcie, każde na planie równego kwadratu
i każde na zupełnie inny temat, czy to religijny, czy to
polityczny, czy to zupełnie fantastyczny. Niestety nie znalazłam
żadnego wyjaśnienia czego dotyczyła ta sztuka uliczna.
Widoki
widokami, ale już zachodziło słońce, a ja wciąż jeszcze nie
miałam pojęcia, gdzie spędzę nadchodzącą noc. Wydostawanie się
z miast to jedna z największych trudności w podróżowaniu
autostopem, dlatego zwiedzanie metropolii tym środkiem komunikacji
jest zwyczajnie niemożliwe. Santa Barbara to wprawdzie nie
metropolia, ale miasto wystarczająco rozległe, aby pokrzyżować
czyjeś plany. A plan z reguły jest prosty – iść tak daleko aż
się dojdzie do wylotówki – tylko, że tam czasami czeka
niespodzianka. Autostrady przebiegające przez miasta z zasady mają
tylko kilka wjazdów, a nawet jakby się akurat zdarzyło, że się
koło takiego wjazdu znajdzie, to nie ma jak łapać stopa, bo
samochody są rozpędzone i nie mają nawet miejsca, żeby się
zatrzymać nie powodując zaraz zderzenia kilkukilometrowego zasięgu.
Toteż ma się tylko jedno wyjście – iść jeszcze dalej wzdłuż
wylotów ki, aż się znajdzie najbliższą stację benzynową. Choć
i to nie daje gwarancji sukcesu. Ale moja mapa nie sięgała aż tak
daleko, więc nie miałam pojęcia gdzie szukać tejże stacji.
Przeszłam przez płot i zapukałam w drzwi pobliskiego domu – z
reguły nie nachodzę ludzi w domach, ale podróżując samotnie
czasami nie ma się wyjścia, aby uzyskać potrzebną pomoc.
Usłyszałam szczekanie psa, kroki, krzyk „idź, zobacz kto to, ja
biorę prysznic!”, szczękanie zamków i zza drzwi wychylił się…
nastoletni chłopiec. No tak, pomyślałam, już widzę jak mi będzie
umiał poradzić. Ale okazało się, że najwyraźniej straciłam
wiarę w nastolatków, bo mój pomocnik spisał się na medal!
- Eee…
cześć. Sory, że tak nachodzę, ale potrzebuję pomocy. Chciałabym
się dostać do najbliższej stacji benzynowej, tylko że ten…
jestem na nogach. W sensie bez samochodu. Wiesz chociaż w którą
stronę jest najbliższa stacja?
Jasne,
to będzie tam, tylko że niestety najkrótszą drogą nie mogłabyś
przejść na piechotę, tam jest wiadukt, wielki ruch i żadnego
pobocza. Jakby to obejść, chwila, niech pomyślę… Ok.,
wymyśliłem! Musisz iść w tamtą stronę...
-
Kochanie, kto to? – dobiegł nas głos z wnętrza domu.
- A
taka pani podróżniczka, trochę zabłądziła, więc objaśniam jej
drogę... to będą ze dwie mile, no ale nie ma innego wyjścia. Za
to jest chodnik i droga prowadzi prosto na stację, nie ma szansy się
zgubić. – Doprawdy nie spodziewałam się po tym chłopcu tak
doskonałego przewodnika, no ale co mnie tu dziwi – w Stanach już
piętnastolatki prowadzą samochód, a innego transportu często po
prostu nie ma, więc siłą rzeczy, w tym kraju niemal każdy jest
urodzonym kierowcą i nawigatorem. Jedyne, co mnie zmartwiło to to,
że perspektywa kilkukilometrowego marszu z moim wiernym towarzyszem
plecakiem nie była zbyt zachwycająca o tej porze dnia, a właściwie
nocy, bo – powiem wprost – padałam już na pysk. Ale konieczność
to pierwsza potrzeba! Zarzuciłam plecak i ruszyłam wskazaną trasą.
Oczywiście,
jak na damę przystało, nie mogłam przecież męczyć się zbyt
mocno, toteż już po kilkuset metrach zatrzymał się przy mnie
samochód, którego zatroskany kierowca pytał co się stało i jak
może mi pomóc. Powiecie - szaleństwo wsiadać do stopa oferującego
podwiezienie bez mojej prośby. Owszem, szaleństwo. W moim przypadku
działało stuprocentowe zaufanie boskiej intuicji, nigdy nie miałam
kłopotów, ale trzeba trzymać głowę na karku i zrezygnować przy
choćby najmniejszej wątpliwości. I nie zaszkodzi prewencyjny nóż
i gaz pieprzowy w kieszeni. A do tego, przyznam szczerze, w podróży
nigdy nie wyglądam szczególnie atrakcyjnie. Toteż na jego ofertę
spytałam, czy mógłby mnie podrzucić kawałek do stacji benzynowej
i tak też się stało. Co więcej, znów zaobserwowałam tę uroczą
reakcję charakterystyczną dla znacznej większości ludzi, którzy
mnie gdziekolwiek podwozili. Otóż w momencie rozstania zawsze
pytają się po kilka razy, czy na pewno niczego więcej mi nie
trzeba, czy jestem pewna, że chcę tu wysiąść i czy aby dam sobie
radę. Każdy czuł się zaniepokojony , ludzie mówili mi wprost, że
czują się dość nieswojo zostawiając mnie tak tutaj samą na
pastwę losu. To jedna z pięknych stron osobowości Amerykanów,
którą odkryłam w trakcie mojej podróży.
Mój
wybawca się ulotnił, a ja cierpliwie zabrałam się do…
oczekiwania na kolejnego. Popytałam kilku osób, czy może nie jadą
na północ, ale prawie każdy oznajmiał, że jest miejscowy. No to
pięknie się urządziłam. Otworzyła się przede mną wspaniała
perspektywa spędzenia nocy na stacji benzynowej, bo teraz to już
ani w tę, ani we w tę.
Minęły
dwie godziny. Lipa. Wszyscy albo właśnie wracali do miasta, albo
ich akurat wzięło na tankowanie przed pójściem spać do ciepłego
wyrka. Albo jedno i drugie. Ale nikt się z miasta nie planował
ulatniać jak ja. No dobra, dam sobie jeszcze jedną szansę. Spytam
tę starszą uroczą panią, bo takie panie mogą być tylko jednego
z dwóch rodzajów: albo się mnie wystraszą, że włóczęga, albo,
co zdarza się najczęściej, przyjmą rolę dobrej babci zaradnej na
wszystko. Tym razem, jak i niemal każdym innym, miałam szczęście.
-
Dobry wieczór pani. Czy nie jedzie pani może przypadkiem gdzieś w
kierunku północnym? Chciałabym się wydostać z miasta w kierunku
Los Olivos, ale, jakby to powiedzieć, widzi pani, jestem
niezmotoryzowana.
- Och,
dziecino, czyś ty oszalała?! Czy ty masz pojęcie jak tu na stacji
benzynowej jest niebezpiecznie? Wiesz, że tu takie dziewczęcia jak
ty znikają bez śladu? – punkt pierwszy: osobliwe wyrażenie
troski poprzez zastraszenie - Olaboga, no nie do wiary, przecież nie
możesz tutaj tak zostać, bidulko – punkt drugi: wzięcie sprawy w
swoje ręce. – Ja wprawdzie zostaję w mieście, nigdzie nie jadę,
ale zaraz coś wymyślimy, podwiozę cię w bezpieczniejsze miejsce,
gdzie będziesz mogła spędzić noc, no już, wsiadaj – punkt
trzeci: przyjęcie postawy supermana gotowego sprostać każdemu
wyzwaniu.
- Tak
w ogóle, to jestem Elisabeth i mogłabym być twoją babcią,
dlatego ci pomagam. Parę przecznic stąd jest hotel, zawiozę cię
tam. Zrobimy mały przekręt: powiesz, że czekasz na znajomych, bo
macie wspólną rezerwację i pozwolą ci poczekać w holu. Jak
dobrze pójdzie, uwierzą, że znajomi gdzieś się zawieruszyli i
przeczekasz tam całą noc, nawet na kanapie się będziesz mogła
zdrzemnąć! Co ty na to? – Aha! Urocza starsza pani i same
przekręty w głowie, no to się wkopałam. Elisabeth wyraźnie
ekscytował jej własny spryt, a mnie naszły dziwne wątpliwości,
czy aby jej geniusz znajdował odzwierciedlenie w realnym świecie.
Już sobie wyobrażam minę pracownika hotelu na widok małoletniego
backpackera: „dzień dobry, znajomi mi się zawieruszyli i
chciałabym się zdrzemnąć na waszej kanapie, mogę?”. Ale
Elisabeth była zdeterminowana. Przynajmniej przez chwilę, bo jak
już dojechałyśmy na miejsce, wymyśliła, że właściwie to
lepszym miejscem dla mnie byłyby krzaki za tymże hotelem. W krzaki
mnie posyła! A ja ją miałam za dobrotliwą starszą panią! Co mi
tam, jak sprawy już tak daleko zaszły, to stwierdziłam, że nie
zaszkodzi mi pokaprysić.
- Boję
się krzaków. Nie chcę spać w krzakach. Proszę wymyślić co
innego albo mnie odwieźć na stację benzynową, wolę ją od
krzaków – starszą cwaniaczkę trochę zatkało, ale sama
wiedziała najlepiej, że na stacji benzynowej byłoby mi znacznie
gorzej, więc wymyślimy jeszcze coś innego. A propos, ja wcale nie
boję się krzaków. Nieraz w nich sypiałam. Ale teraz jakoś tak mi
się nie uśmiechało. No i ostatecznie i tak wylądowałam w
krzakach, ale do tego dopiero dojdziemy.
-
Tutaj niedaleko jest moje mieszkanie… -oho, zawsze na tym się
kończy! Ludzie tak się o mnie martwią, że ostatecznie z braku
lepszego rozwiązania zapraszają mnie pod swój dach i goszczą
iście po królewsku. Może i tym razem? – ale jaki ja tam mam
burdel, no nie mogę cię tam zaprosić, bo rozumu jeszcze nie
straciłam, żeby pokazywać jaki to ja mam burdel w chałupie –
coraz bardziej wierzyłam, że mam do czynienia z jakąś wybitną
osobliwością spośród starszych pań. – Mam pomysł! Pojedziemy
do Cindy! Nie wiem, czy jest w domu, ale przy odrobinie szczęścia
ją zastaniemy, a ona zawsze wszystkiemu umie zaradzić! Taka kobita,
mówię ci!
O
rany, to teraz nie dość, że jestem zamknięta w samochodzie jednej
zwariowanej staruszki, to jeszcze wiezie mnie ona do drugiej, z opisu
można by wnioskować, że jeszcze bardziej świrniętej niż
pierwsza.
Zajechałyśmy
na elegancko wyglądające osiedle, równe, gładkie trawniki,
idealnie białe domki, elektronicznie sterowane bramy, no, no, chyba
nie zapowiada się tak źle. Na jeden podjazd właśnie wjechał
samochód. Elisabeth krzyknęła:
- To
ona! Patrz jakie mamy szczęście, właśnie wróciła! – po czym
wybiegła z samochodu, rzucając się w objęcia zaskoczonej Cindy,
której towarzyszący mąż grzecznie ustąpił z drogi – Cindy,
kochana, jak żyjesz? Wypróbowałaś mój ostatni przepis? A jak tam
remont mieszkania? Utrzymał ci się ten przesadzony kwiatek?
Najdroższa, ileż my sobie mamy do opowiedzenia! Ale tymczasem,
słuchaj jaka mi się przed chwilą przydarzyła historia! –
stwierdziłam, że czas się ujawnić, wyszłam z samochodu i z
bardzo niewinnym uśmiechem przyklejonym do ust przywitałam się z
Cindy, która z wyglądu wcale nie przypominała uroczej gospodyni
Elisabeth, raczej miała w sobie coś z twardej feministki.
- Oto
ona, mała autostopowiczka! Znalazłam ją na stacji benzynowej,
wyobrażasz sobie? No, więc mamy misję, musimy jej znaleźć
miejsce na nocleg. A ty przecież jesteś taka zaradna, zawsze masz
takie genialne pomysły, toć pomyślałam, że ci ją tu przywiozę,
pokażę i coś wynajdziemy, jak zawsze!
Cindy
była nieufna, ale jak miała zaradzić, tak zaradziła:
-
Kawałek dalej tą aleją zobaczycie po lewej mostek nad trawnikiem.
Nie pytaj, po co robili mostek nad trawnikiem, grunt że ma tam być.
Więc tam się zatrzymacie, ona pójdzie kawałek dalej i tam będą
krzaki. Jak się dobrze usadowi, to nikt jej nie zobaczy, bo i nikt
tam nie zachodzi po nocy, a z rana się ulotni, nie mała? No, to
jazda! – Elisabeth już biła brawo na geniusz swej mentorki,
posłusznie usłuchała jej zaleceń, toteż dojechałyśmy całe
dwadzieścia pięć i pół kroku dalej do mostku nad trawnikiem.
Wygramoliłam się z samochodu i wedle wskazówek poszłam na wprost,
do krzaków. Elisabeth została na warcie patrząc, dokąd idę i czy
mnie w tych krzakach co nie pożre. I nie pożarło, więc zrzuciłam
bagaż na trawnik i wróciłam do niej, aby się pożegnać. W tym
momencie coś nader istotnego przyszło mi do głowy:
-
Elisabeth, ale jak ja się stąd wydostanę rano?
-
Wszystko obmyśliłam! Jak pójdziesz tą drogą, to dojdziesz do
bramy, którą można otworzyć od wewnątrz, ale już z zewnątrz
potrzebujesz klucza, więc lepiej niczego ze sobą nie zapomnij. I
zaraz za tą bramą jest droga
nr 154, dokładnie ta,
której będziesz potrzebowała aby dostać się do Los Olivos.
Powodzenia! – i odjechała.
W
sumie fajnie. Już od dawna nie rozbijałam namiotu na takiej
mięciutkiej, gęstej trawie. Wszystkie campingi w Stanach, choćby
kosztowały dwadzieścia „baksów” za noc, miały grunt twardy
jak kamień, pokryty brudzącym pyłem, a przy próbie wbijania
śledzi wszystkie wyginały się w kształt litery „s”.
Ale
zaraz się miałam przekonać jaka była cena tego miękkiego
dywaniku. Początkowo – bajka. Cicha, spokojna i bezpieczna, bo
ogrodzona, okolica, nie za zimno, blisko do drogi, no czegóż chcieć
więcej? Smacznie sobie zasnęłam.
Po
kilkunastu minutach albo po kilku godzinach obudził mnie hałas. To
jest najlepsze w spaniu pod gołym niebem na nieznanym terenie:
zawsze budzą cię niezidentyfikowane hałasy i już sam nie wiesz,
czy chcesz wychylić się z namiotu i sprawdzić ich źródło, czy
też wolisz nie wiedzieć i udawać, że cię nie ma. Ale ten hałas
był tak głośny i tak blisko namiotu, że nie dawał mi zasnąć.
Do tego robiło mi się coraz zimniej, aż dostałam drgawek. Coś tu
jest nie tak! Uchyliłam poły namiotu i…
-
Cholera jasna jego mać!!! – na moje „łoże” wylało się
kilka zdrowych chlustów lodowatej wody. Nie miałam nawet ochoty
dalej badać źródła hałasu, tylko zabrałam się do wycierania
wnętrza namiotu i śpiwora własnymi ubraniami. Niechże ja dopadnę
tego imbecyla, tego bęcwała, tego patafiana, durnia i idiotę,
który ustawił te cholerne zraszacze! Przez chwilę naszła mnie
myśl, że może niepotrzebnie się gniewam, bo to przez własną
głupotę jestem teraz zmokłą kurą – trzeba było lepiej wybadać
ten mięciutki teren. Ale zaraz uświadomiłam sobie, że mogę być
absolutnie pewna, iż w tym miejscu, tj. tuż przy wejściu do mojego
namiotu, nie było żadnego urządzenia, ani niczego innego, bo
musiałabym to zauważyć. Czyżby jakiś dozorca-ogrodnik zrobił to
celowo chcąc przegonić intruza? Nerwy mnie brały, ale teraz była
pora na spanie, bo muszę się obudzić przed świtem, ani mi się
śni przenosić w tej ulewie namiot w inne miejsce.
Więc
spałam, trzęsąc się z zimna i usiłując tego nie dostrzegać.
Budząc się wielokrotnie w środku nocy, doznawałam nieprzyjemnie
dziwnego uczucia, że zraszacz się przesunął. Teraz hałas
dochodził z innego kierunku niż przedtem, jak to możliwe? Chyba
ktoś mi tu płata figle. Bo jedyne inne wyjście jest takie, że
zraszacze są ukryte w trawie i przełączają się automatycznie z
miejsca w miejsce.
Obudziłam
się przed świtem stwierdzając, że teraz wszystkie zraszacze
przewędrowały daleko od mojego namiotu i już nie grozi mi
ochlapanie przy wychylaniu głowy. Świetnie, że przez całą noc
podlewały właśnie mój namiot, na pewno wyjdzie mu to na dobre, w
końcu nawilżona skóra – to zdrowa skóra! Tymczasem mogłam go
sobie wycisnąć jak ścierkę do podłogi, obciekał z każdej
strony, i takiego musiałam go wpakować do pokrowca. Szybko ubrałam
się w przemoczone ubrania i tylko modliłam się o rychłe nadejście
upalnego świtu, bo trzęsłam się jak przysłowiowa galareta!
Spakowałam
wszystko w trzy minuty (to kolejna niesamowitość, której nauczyła
mnie ta podróż!) i ruszyłam w stronę bramy z kapiącym namiotem
zwisającym sponad pupy. Jeszcze tylko kilka mil i jestem na miejscu!
W celu
legalnego i grzecznego łapania stopa nie weszłam na autostradę,
tylko ustawiłam się na wjeździe na nią, kilkadziesiąt metrów
przed jej początkiem. Słonko wznosiło się coraz wyżej, mogłam
zdjąć z siebie kurtkę. Było około godziny szóstej, dokładnie
tak, jak zaplanowałam, aby mieć zapas czasu na dojazd. Po
kilkunastu minutach zatrzymał się pierwszy samochód.
-
Dokąd to? – podchwytliwe pytanie! Z kodeksu autostopowiczów
zapamiętałam sobie tę złotą zasadę – to nie ja informuje
kierowcę dokąd chcę się dostać, tylko to on informuje mnie, a ja
decyduję, czy mi po drodze czy nie. Dlaczego? Bo daje to możliwość
odwrotu, jeśli poczuję, że kierowca nie wzbudza mojego zaufania.
- Ee,
a pan dokąd? – spytałam niepewnie, bo nieprzyjemny głos
kierowcy, nieprzyjemne oblicze kierowcy i nieprzyjemny zapach z jego
wozu wyraźnie raziły czerwonym światłem ostrzegawczym.
- A do
przodu, a gdzie. Wsiada czy nie wsiada?
- To
chyba jednak mi nie po drodze… - no przecież, ja do przodu bym
miała jechać? A gdzie panie, ja wolę do tyłu!
- Ech,
co za baba, żeby sobie głowę tym zawracać, no kur… - Zadowolona
ze „spławienia” natręta, naszykowałam się raz jeszcze do
boju, zaraz na pewno ktoś normalny się zatrzyma.
Po
trzydziestu minutach… Cholibka. Może trzeba było tak nie
wybrzydzać przy tym pierwszym? Postanowiłam zaryzykować i weszłam
na autostradę, jeździło nią o wiele więcej samochodów, więc
powinno się udać. W poszukiwaniu miejscówki trzeba zwrócić uwagę
na kilka drobiazgów:
Po
pierwsze, czy samochód ma miejsce na wyhamowanie i zatrzymanie się
w taki sposób, aby nie utrudniać ruchu innym.
Po
drugie, czy samochód ma szansę dostrzec mnie z daleka, to jest czy
nie stoję na zakręcie.
Po
trzecie, czy w celu uniknięcia upału nie wybrałam sobie
zacienionego miejsca, które siłą rzeczy powoduje, że samochód
jadący w słońcu nie ma szansy mnie zobaczyć.
Po
prostu łapiąc stopa myśl jak stop i bądź stopem!
Po
kolejnych długich minutach wreszcie zatrzymał się samochód
terenowy, ulubiony typ Amerykanów. Mój też. Czasami kierowcy widzą
autostopowicza dopiero w ostatniej chwili przy mijaniu, a przez to
zanim wyhamują, odjeżdżają kilkaset metrów dalej. A
autostopowicz nieświadomy dalej łapie stopa, zanim ten co już
czeka nie zatrąbi klaksonem. Ale tym razem byłam czujna – po
długim czekaniu człowiek sobie już wyrabia taki nawyk, że ogląda
się za każdym samochodem sprawiającym wrażenie odrobinę
zwalniającego. Pan o urodzie azjatyckiej już otwierał bagażnik,
ale zanim wsiadłam jeszcze wybadałam jego zamiary:
-
Dzięki za zatrzymanie się! Dokąd jedziesz?
- Do
Santa Ynez. Z zasady nie podrzucam stopowiczów, ale widząc ciebie
uznałem, że albo musisz być szalona, albo w tarapatach, więc
niech już będzie. Wsiadasz? – taki tekst dowodzi, że kierowca
jest godny zaufania, później wyjaśnię lepiej, jak to odróżnić.
Więc wsiadłam.
- Tyle
lat jeżdżę tą drogą dokładnie co tydzień, a jesteś drugą
osobą jaką w życiu widziałem łapiącą stopa w tym miejscu.
- W
tym miejscu? Masz na myśli dokładnie to miejsce gdzie stałam?
- Nie,
mam na myśli całą drogę z Santa Barbara do Santa Ynez! Trzeba być
naprawdę szaleńcem, żeby się na coś takiego zdobywać.
- O,
no proszę. Czyli wprowadzam nowy trend w te okolice.
- A
dokąd właściwie się wybierasz?
- Do
Los Olivos. Bardzo blisko od Santa Ynez.
-
Nigdy nie słyszałem o tym mieście.
- Bo
nic tam nie ma.
- To
po co tam jedziesz? – zawczasu przygotowałam się na to pytanie,
bo było jasne, że padnie; żaden normalny turysta przecież by się
nie zapuszczał do takiej wiochy jak Los Olivos!
- Mam
tam… pewnego przyjaciela. Dobrego Przyjaciela – w tym momencie
wcale nie czułam się, jakbym kłamała. Wręcz, powiedziałabym,
przeciwnie…
- To
nie mógł ten kumpel po ciebie pojechać taki kawałek?
- Ano
nie mógł. Ee, nie ma samochodu. A ja tak sobie podróżowałam po
Kalifornii i pomyślałam, że skoro jestem już tak blisko, muszę
go odwiedzić! – pan kierowca popatrzył na mnie podejrzliwie, ale
zdecydował już o nic nie pytać.
Spod
Santa Barbara wyruszyłam w porannym słońcu, okoliczne góry coraz
bardziej zalewały się słońcem, aż miło było popatrzeć. Ale
już po zaledwie kilkunastu minutach drogi pogoda zmieniła się
całkowicie. Autostrada poprowadziła nas po stoku wysokiej góry i w
jednym momencie zdałam sobie sprawę, że oto jedziemy ponad
chmurami, które zakrywały niżej położony ląd. Widok był
wspaniały, ale zaraz droga zjeżdżała w dół i mgnieniu oka
znaleźliśmy się w krainie mgły. Całe złociste słońce świtu
zniknęło, a wokół roztaczała się tylko szarość, wilgoć i
zimno. Była dopiero godzina siódma dwadzieścia, więc miałam
nadzieję, że wkrótce słońce przegoni lodowaty poranek. Ale brak
konwersacji wcale nie polepszał mojego nagle podłego samopoczucia.
Oto jestem coraz bliżej, a nastrój okolicy stał się tak
przygnębiający, że zamiast radości odczuwałam niepokój.
Zagadnęłam kierowcę:
-
Zdziwiłeś się, że jadę do Los Olivos, skoro nic tam nie ma, a
przecież Santa Ynez to wcale nie większe miasto. Co cię tam
sprowadza wobec tego?
-
Prowadzę własne małe kasyno i raz na tydzień jeżdżę tam
skontrolować interesy – to oświadczenie jeszcze bardziej mnie
zdołowało. Kasyno to chyba najbardziej ponury sposób na robienie
(a przede wszystkim wydawanie) pieniędzy, jaki umiem sobie
wyobrazić.
-
Ciekawe – to wszystko, co potrafiłam odpowiedzieć. Po pewnej
chwili zdałam sobie sprawę, że kierowca skręcił z autostrady w
lewo, a przed momentem widziałam drogowskaz, że do Los Olivos
jedzie się cały czas prosto. – Czemu tędy jedziemy?
- Do
Santa Ynez jadę w końcu.
- Och,
to chyba będzie na mnie pora, bo mój cel był prosto – zerknęłam
na mapę, Santa Ynez rzeczywiście było odrobinę na
południowy-zachód od Los Olivos, ale na ogólnej mapie Kalifornii
ta odległość jest tak maleńka, że z początku tego nie
zauważyłam.
- Jak
sobie życzysz – i wyhamował na poboczu, ja szybko chwyciłam swój
plecak i zawróciłam tych kilkaset metrów, które zdążyliśmy już
przejechać niewłaściwą trasą. Czekało mnie przynajmniej jeszcze
jedno łapanie stopa, a tutaj zimnica taka, że nie wiem! Ledwie
wysiadłam z samochodu, a już miałam mokre włosy od wilgoci,
wydobyłam z dna plecaka kurtkę. Krótki spacer nieco mnie rozgrzał,
ale niezbyt przyjemnie zapowiadało sterczenie przy drodze w takiej
pogodzie. Doszłam do rozwidlenia autostrady, zrzuciłam plecak i
kciuk w górę. No, mili kierowcy, już tak niewiele mi zostało!
Jakby
na przekór wszystkie samochody skręcały właśnie do Santa Ynez.
No tak, pomyślałam sobie, czasami lepiej jest poczekać dłużej na
pierwszy samochód na samym początku trasy, ale przynajmniej nie
musieć się później przesiadać, bo nigdy nie wiadomo na jakie
miejsce się trafi. Bo czasami trafia się właśnie na takie, gdzie
nikt się nie chce lub nie ma gdzie zatrzymać. Ale nie traciłam
nadziei, bo oto moją uwagę w pełni pochłaniało podziwianie
wszystkiego, co było dookoła. A nie było wiele – tylko
wyschnięta, żółta jak siano trawa i gdzieniegdzie drzewa. Ale już
sam ten widok wydawał mi się tak znajomy, że mnie zachwycał do
cna! Wiecznie pożółkła od upałów trawa w tym rejonie od razu
kojarzyła mi się z teledyskiem „Say, say, say”. Pamiętałam,
że to właśnie za sprawą kręcenia tego filmu Michael wybrał te
winiarskie okolice na swój przyszły dom, a Paul McCartney Go do
tego zachęcił, podkreślając ich najważniejsze walory, czyli
dziewiczy spokój, wiecznie piękna pogoda i uprzejmi sąsiedzi.
Pierwsze
jak najbardziej, przecież tutaj nic nie ma, to cóż by mogło
szkodzić spokojowi? Drugie, hmm… Tak, te mokre włosy i para z
ust wyraźnie potwierdzają tezę. A trzecie? To się dopiero okaże…
Ale
oto proszę, ledwie minęło pięć minut, a już zatrzymał się
samochód. Przez okno wyjrzała młoda dziewczyna:
-
Cześć, dokąd się wybierasz?
- Do
Los Olivos!
-
Świetnie się składa, wsiadaj, a nie tak będziesz marzła – i
wsiadłam z ochotą!
- Ja
mam na imię Faith, a to mój mąż Ben – powiedziała wskazując
na kierowcę. Sama Faith wprost zapierała dech urodą. Była bardzo
młoda i musiała mieć jakieś południowe korzenie. Mówiła
niesłychanie przyjaznym tonem. Jej mąż za to był dosyć milczący,
ale przekonałam się, że równie sympatyczny.
-
Bardzo mi miło, a ja jestem Kinga.
- Ki
jak? – przyzwyczaiłam się szybko, że swoje imię muszę najpierw
wypowiedzieć, później przeliterować, żeby mój rozmówca mógł
je sobie zapisać w głowie i dopiero po przeczytaniu tego
wyimaginowanego napisu z wolna wypowiada „Ki-nga. Wow”. Zdawałoby
się, że takie proste imię, zwłaszcza dla angielskojęzycznych, a
jednak okazuje się, że wcale nie. Tak było za każdym jednym
razem, a więc teraz nie mogło być inaczej. – Skąd jesteś,
Kinga?
- Z
Polski.
- Z
Polski? I chyba nie powiesz, że tak podróżujesz sama autostopem?!
Taka mała blondyneczka… Kiedy cię zauważyliśmy, pomyślałam
sobie, że moglibyśmy cię zabrać, ale Ben nie miał ochoty.
Pojechaliśmy dalej, ale miałam wyrzuty sumienia i namówiłam męża
„zawsze sobie mówiliśmy, że fajnie byłoby tak zabrać kogoś na
stopa, zobacz jaką teraz mamy świetną okazję, chyba wolisz
podwieźć uroczą małą blondynkę niż jakiegoś starego,
zarośniętego dziada?”; no i zawróciliśmy po ciebie. I bardzo
się cieszymy, że możemy cię poznać. To co cię sprowadza w te
okolice?
- Ee,
mam tu przyjaciela, którego chciałabym odwiedzić. A was?
-
Szukamy tutaj miejsca do zamieszkania. Widzisz, od lat mieszkamy w
Los Angeles i już mamy dosyć tego tłoku i hałasu, a tutaj jest
tak cicho i spokojnie, po prostu idealne miejsce – coś mi to
przypominało – więc przyjechaliśmy tu, by się nieco lepiej
rozeznać w możliwościach. A dokąd chcesz jechać dokładnie?
- Do
Los Olivos.
-
Wspaniale, mieliśmy zamiar się tam zatrzymać na poranną kawę –
dopiero dochodziła godzina dziewiąta.
Ten
odcinek był naprawdę krótki, już po dziesięciu minutach byliśmy
na miejscu.
-
Chodź, zapraszamy cię na kawę!
- Och,
dzięki, ale nie ma potrzeby, naprawdę, ja mam…
- Nie
gadaj tylko chodź! My stawiamy! Musimy coś zaoferować takiej
uroczej podróżniczce jak ty – nie dało rady się przeciwstawić.
Co ciekawe, takie reakcje spotykały mnie niezwykle często: że
jestem urocza i że trzeba mi jakoś pomóc. Wielu myślało, że ja
jestem jakąś biedną sierotką, bo komu by to do głowy przyszło
podróżować samotnie autostopem: niewielu mogło pojąć, że to
moja własna wola i czyste chęci przeżycia przygód mnie do tego
poprowadziły. Niemniej, było to bardzo miłe. Toteż poszliśmy na
poranną kawę i rogalika. Przy rozstawaniu się Faith jeszcze
spytała:
- Może
chcesz, aby cię podwieźć na jakiś konkretny adres, żebyś nie
musiała iść na piechotę z tym bagażem? – ups, chyba by ich
zatkało, gdybym podała adres, na jaki chcę się udać. Chociaż, z
drugiej strony, czy oni mogli mieć jakiekolwiek pojęcie z czego, a
raczej kogo słynie ta okolica? Sprawiali wrażenie zupełnie
nieświadomych, ale może to była tylko maska, kto wie? A może oni
myśleli to samo o mnie i nie chcieli demaskować swoich zamiarów?
- To
bardzo miłe, ale poradzę sobie, jeszcze chwilkę posiedzę w tej
kawiarni, a później pójdę na umówione miejsce spotkania, nie
obawiajcie się. Miło było was poznać i dzięki za wszystko!
Jak
powiedziałam, tak zrobiłam. Zostałam trochę dłużej w kawiarni,
aby się zrelaksować przed tym, co zamierzałam zrobić i aby
ochłonąć z emocji przed tym, co zaraz miałam zobaczyć. Dodatkowo
skorzystałam, aby załadować baterie do aparatu, który miał mi
się tego dnia bardzo przydać. Pozostał tylko jeden mały problem…
Nie miałam planu tego miasteczka! Jak tu odnaleźć drogę bez mapy?
Rozwiązanie zaraz przyjdzie samo, pomyślałam. Z reguły tak się
dzieje. Wpadłam na pewien pomysł. Podeszłam do lady i spytałam:
- Czy
nie wie pani może, gdzie tu się znajduje biuro informacji
turystycznej?
- Nie
mam pojęcia – westchnęła znużona ekspedientka.
- Aha.
To szkoda. – W tej chwili podeszła do mnie inna klientka.
Zwracałam uwagę miejscowych swoim wielkim plecakiem i typowo
przygodowym ubiorem.
-
Witaj, słyszałam że potrzebujesz pomocy, może mogę ci w czymś
doradzić? Mieszkam tu od dwudziestu lat – oczy mi zabłyszczały.
Przez tyle lat mieszkać tuż obok Michaela Jacksona, wow!
- Ależ
tak, potrzebuję planu tego miasteczka, wie pani gdzie się znajduje
biuro informacji?
-
Obawiam się, że w Los Olivos coś takiego nie istnieje. Najbliższe
pewnie będzie w Solvang. To bardzo małe mieściny, niewiele tu jest
do zwiedzania. A czego szukasz, jeśli można widzieć?
- A
tak tylko chciałam sobie pozwiedzać, a ciężko się poruszać bez
planu.
-
Wiesz, tutaj są tylko salony degustacji wina i nic więcej.
- Otóż
to! Bardzo interesują mnie salony degustacji wina! – klientka
popatrzyła na mnie jak na jaką dziwaczkę. Wniosek? Skoro
rozwiązanie ma przyjść samo, pozwól sobie nie myśleć. Bo jak
pomyślisz, to wszystko zepsujesz. Tak więc przestałam szukać
pomysłów.
Po
prostu czekając na przyjście rozwiązania, rozejrzałam się po
wnętrzu kawiarni i zobaczyłam półkę, na której leżało kilka
gazet do poczytania przez klientów. Wzięłam jedną zatytułowaną
„2012 Solvang & The Santa Ynez Valley” – zwykła reklamówka
rejonu, za to miała ładne fotografie okolicznych winnic i rancz ze
stadninami konnymi. Zaczęłam przeglądać strona po stronie i oto
patrzę na koniec – mapa Los Olivos i innych okolicznych miast:
Solvang (największe), Santa Ynez, Ballard, Buellton, i Los Alamos.
Przecież pomyślałam, że rozwiązanie zaraz przyjdzie samo, więc
przyszło. Norma. Jak sobie pomyślisz, tak się wyśpisz! – Ee,
chyba nie tak to leciało…
Spytałam
uprzejmie, czy mogłabym sobie tę reklamówkę wziąć. Tym razem to
ekspedientka popatrzyła na mnie jak na wariatkę:
- A po
co ci ta gazeta?
-
Bardzo mi się spodobała. No, a poza tym, ma mapy.
- A
bierz ją, nikt tego nie czyta.
-
Super, dziękuję bardzo! – i o ósmej pięćdziesiąt pięć
opuściłam w pędzie urokliwą kawiarnię.
W tym
czasie ponura, lodowata mgła zdążyła się rozejść i odsłoniła
przepiękne słońce, które z wolna zalewało wszystkie ulice swoim
złocistym porannym blaskiem. Byłam w samym centrum miasteczka, na
które składało się aż kilka ulic. No tak, spytacie, skoro ledwie
kilka ulic, to po jakie licho mi mapa? Ano jak się podróżuje bez
samochodu i bez GPS, to zawsze warto mieć mapę. Uzbierałam ich w
trakcie całej podróży ładnych kilkanaście, nie licząc tych,
które miałam w przewodniku. Można oczywiście liczyć na zbieg
okoliczności, który zaprowadzi we właściwie miejsce, albo na
nagłe pojawienie się dobrych duszy, które wskażą drogę. Tak, o
tym też się miałam przekonać…
Następny
krok – znaleźć miejsce na przechowanie wszystkiego, co było mi w
tej chwili zbędne, czyli bagażu zanadto już wbijającego w
kierunku jądra ziemi. Spytałam pierwszą napotkaną osobę o jakiś
sklep i zostałam zaskoczona, że tak maleńkie miasteczku jak Los
Olivos, oprócz salonów degustacji wina otwartych od 11 do 17,
posiadało także spory market otwarty od 8 aż do 22! W sklepie
sprzedawcy imigranci, co nietrudno rozpoznać. Pytam ekspedientkę
przy ladzie:
-
Dzień dobry, proszę wybaczyć zawracanie głowy, nie chcę niczego
kupować, potrzebuję tylko miejsca do przechowania mojego bagażu
na jakiś czas. Chciałabym pozwiedzać okolice, ale nie poruszam się
samochodem. Myśli pani, że można by tu posadzić mój plecak na
kilka godzin?
- Ale
ta część sklepu to nie nasza, ja nic nie wiem – odpowiedziała z
wyraźnie obcym akcentem i jeszcze wyraźniejszym roztargnieniem w
oczach kobieta o południowej urodzie.
- Aha.
A czyja i kto wie? – Spytałam zdziwiona, bo od kiedy to jeden
sklep dzieli się na dwie, nieoddzielone niczym części?
- Może
tamta pani?
-
Tamta pani wie? To pani nie jest pewna, czy tamta pani wie?
-
Słucham, o co chodzi? – spytała zainteresowana.
-
Chciałabym zostawić mój plecak na przechowanie, ale ta pani
twierdzi, że tu nie pracuje – odparłam zgryźliwie.
- Ależ
oczywiście, że pracuje! – popatrzyła na tę pierwszą, która z
kolei odpowiedziała jej niewinnym spuszczeniem oczu w dół –
Proszę zostawić, tylko zamykamy o 22.
-
Dziękuję bardzo! Proszę się nie obawiać, na pewno będę na
długo przed zamknięciem! – (tak mi się wtedy wydawało…)
Mapa,
którą zabrałam z kawiarni była skrajnie uproszczona. Od
północnego skrawka miasteczka odchodziła jedna falista linia w
kierunku wschodnim. Nazwa na planie głosiła: „Figueroa Mountain
Rd”. Ciarki
podniecenia przeszły mi po plecach. Ale wiedziałam dobrze, że ta
droga nie biegnie na wschód, lecz na północ, w góry, w których
dolinie kryje się Neverland. Około tygodnia wcześniej, w Lake Las
Vegas, miałam okazję zajrzeć do Internetu. Spisałam wtedy
dokładny adres i spojrzałam na mapę, aby ustosunkować jego
położenie do pobliskich miejscowości. W zeszycie podróżnym
zanotowałam, że Neverland znajduje się pięć mil na północ od
Los Olivos lub osiem mil na północ od Santa Ynez. A więc pięć
mil do przejścia… odpowiednik ośmiu kilometrów. No nie takie
rzeczy się już w trakcie tej podróży robiło.
W
podręczny plecak spakowałam zapas wody, notes, przewodnik i parę
innych mało potrzebnych drobiazgów, aparat fotograficzny zawiesiłam
na szyi, po czym wyruszyłam czym prędzej wzdłuż głównej ulicy
aż do skrzyżowania z drogą stanową, po której drugiej stronie
zaczynała się szukana przeze mnie asfaltówka. Była dopiero
godzina 9:13. Miałam dużo czasu.
Wreszcie
zobaczyłam na własne oczy metalową tabliczkę „Figueroa Mountain
Rd”, krzyżującą się z „North St”. Niby ulica należy do Los
Olivos, ale jej zasięg wychodzi daleko poza jego granice. Właściwie
początek drogi jest już poza miastem. Pozostawało mi tylko iść
na wprost, aż ukaże się przede mną upragniony numer 5225.
Teraz,
około godziny 10, gdy słońce wzeszło już wysoko i grzało jak w
piekarniku, okolica wydała się o wiele bardziej znajoma niż o
poranku. Trawy wciąż pożółkłe jak siano, ale mimo to sprawiały
wrażenie łagodniejszych, nie spalonych, lecz oblanych słońcem.
Wzdłuż całej drogi ciągnęły się drewniane lub druciane niskie
ogrodzenia, wyznaczające granice kolejnych rancz. Niektóre ciągnęły
się na kilka kilometrów, a po drugiej stronie płotów nie było
nic innego jak sporadyczne drzewa, charakterystyczne dla tego rejonu,
niskie i mocno rozgałęzione (idealne do wspinaczki!), krowy
wszelkich maści i z rzadka konie. Przy jednym płocie ustawiono
znak: „Danger! Mountain lions”. Oo, świetnie, pomyślałam
sobie, może przy odrobinie szczęścia napotkam po raz pierwszy w
życiu pumę! – Ale tak naprawdę ani trochę w to nie uwierzyłam.
Pumę bardzo ciężko jest spotkać nawet w dziczy parku narodowego,
a co dopiero w tak cywilizowanym miejscu, w dodatku tuż koło drogi.
A może tylko się tak pocieszałam, bo w głębi rozumu wiedziałam,
że puma stanowi jedno z największych zagrożeń natury
zachodnioamerykańskiej, razem z niedźwiadkami i wilkami.
W
pewnym momencie wyprzedził mnie pan rowerzysta, mężczyzna w
średnim wieku, ubrany na sportowo. Na mój błogi uśmiech
nieschodzący z ust zareagował:
- Cóż
za piękna pora na spacer, nieprawdaż?
Gdy od
czasu do czasu pojawiała się jakaś brama, serce biło mi mocniej -
o ile to w ogóle możliwe podczas tak intensywnego marszu do tak
ekscytującego miejsca – bo numer każdej z nich przybliżał mnie
nieuchronnie do celu. Pierwszy numer na trasie to był 3255. Już dwa
kroki dalej stała kolejna tablica „Evergreen Arabians at Rancho
Arroyo Perdido” (można by tę nazwę przetłumaczyć na „Ranczo
zbłąkanego strumyka”) z numerem 3325. Ciekawy sposób numeracji,
doprawdy. Dopiero po długim odcinku drogi dotarłam do pierwszego
budynku, zasłoniętego gęstszymi w tym miejscu drzewami. To był
teren rancza niejakiego Teda Chamberlina, numer 4155. Głosiły to
liczne tabliczki wzdłuż płotu informujące, że to „teren
prywatny, wkraczanie na posesję lub polowanie na zwierzynę jest
zabronione i grozi postępowaniem prawnym”. Milusio.
Pan
Chamberlin musiał mieć syte kieszenie – jego ranczo ciągnęło
się w nieskończoność. W dodatku wyczytałam, że istnieje ono już
od 1929 roku!
Znów
minęłam się z panem rowerzystą. Właśnie wracał i spotykając
mnie cały czas uparcie gnającą do przodu, jego twarz pokrył
podejrzliwy grymas. No bo kto o zdrowych zmysłach by w taki upał
szedł tyle kilometrów? Samotnie? Mała blondynka?
-
Wszystko gra? – zagadnął. – Tylko nie zapomnij nałożyć kremu
na słońce, ono potrafi dać popalić!
Miał
rację. Filtr przeciwsłoneczny w tych rejonach praktycznie ratuje
życie.
Gdzieś
daleko przede mną formowały się sylwetki majestatycznych gór. Nie
były bardzo wysokie, ale ponad płaskimi łąkami górowały niczym
korona. Serce zabiło mi mocniej. Wiedziałam, że gdzieś tam jest
mój cel. W końcu pełna jego nazwa brzmi „Neverland Valley
Ranch”, czyli ranczo w dolinie. A gdzież indziej szukać doliny
jak nie tam właśnie, w górach?
Po
nieokreślonej długości wyczerpującym marszu (czas w takiej
sytuacji po prostu się rozpływa, lecz mój dowód rzeczowy –
zdjęcia – mówią, że była to godzina 10:50) stanęłam przed
skromną drewnianą bramą zacienioną przez rozłożyste drzewo. Nic
nie świadczyło o fakcie, że jest to dom Michaela Jacksona, ale ja
po prostu byłam tego pewna. No dobrze, prawie pewna. Wyglądało to
aż do przesady skromnie. Podeszłam bliżej. Brama wjazdowa była
otoczona z obu stron kamiennym murem, który po kilku metrach
przeistaczał się w niski drewniany płotek, wcale niewyróżniający
się od wszystkich innych. W murze tkwiło mnóstwo małych karteczek
powtykanych pomiędzy kamienie, a na lampionach zawieszonych po lewej
i prawej stronie bramy poprzyczepiano kilka kart ze zdjęciami
Michaela i życzeniami urodzinowymi w środku. Niespełna miesiąc
temu kończyłby 54 lata. Przejrzałam kilka liścików, wszystkie
były w podobnym do tego tonie: „Moje życie, moje słońce, mój
aniele najpiękniejszy, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad
życie, proszę wróć!”.
Tuż
za bramą, z jej prawej strony, stała niewielka budka strażnicza,
zaś po lewej stronie było kilka zaparkowanych samochodów. Ale ani
widu, ani słychu żywego ducha. Pokręciłam się chwilę w kółko,
aż w końcu uznałam, że skoro nikogo nie ma, to co mi szkodzi, i
przeszłam przez drewniany płotek na lewo od bramy. Podeszłam do
budki strażniczej i przysłuchałam się, czy aby na pewno nikogo
tam nie ma. Dla pewności zrobiłam mistrzowski krok i zwyczajnie
wybąkałam:
-
Halo, jest tam kto? – odpowiedź na moje pytanie przyszła szybciej
niż błyskawica. Usłyszałam łomot i huk przypominające odgłosy,
jakby ktoś spadł z łóżka z dużej wysokości lub potknął się
o własne nogi w biegu. W pędzie wyłonił się młody mężczyzna,
około trzydziestoletni, o przyjaznych rysach i ogniście rudych
włosach, ale w tym momencie malował mu się nieprzyjemny stres na
obliczu, więc wcale mi się nie wydawał wtedy przyjazny, a po
prostu wściekły.
- Co
ty tu robisz?! To jest zabronione! Nikt nie ma prawa tu wchodzić!
Jakżeś się tu znalazła?!
- Ja…
Przepraszam. Ja tu tylko dwa kroki postawiłam, spokojnie…
-
Jakie spokojnie, jakie spokojnie?! Czy wiesz, że ja w tym momencie
powinienem dzwonić po policję, a ty powinnaś już być
aresztowana?
- Och…
Aż tak ostro? Bo nikogo nie było widać, a ja chciałam tylko sobie
wejść pozwiedzać przez chwilę…
- Co
proszę? To jest teren prywatny, zamknięty dla jakichkolwiek
odwiedzających.
- No
ja rozumiem, ale tak na chwilę przecież nikomu nie zaszkodzi, już
nie bądź taki.
- Czy
ty sobie żarty stroisz? To miejsce jest teraz własnością
prywatną, nikt nie ma prawa tu wchodzić, robić zdjęć…
-
Oddam mój aparat! Proszę, weź! Nie zależy mi na zdjęciach!
- No
jasne, i myślisz że przez to pozwolę ci wejść – mój rozmówca
z mocno zdenerwowanego zmienił się już w lekko rozbawionego.
- Nie…
Tylko przyszłam tu na piechotę z Los Olivos z wielką nadzieją
zobaczenia chociaż fragmentu tego niezwykłego miejsca… - łzy
zaczęły napływać mi do oczu.
W tym
momencie pod bramę podjechał samochód i strażnik otworzył ją
pilotem. Pojazd wjechał, zatrzymał się koło nas i wysiadła z
niego młoda kobieta w à la roboczym ubraniu. Przywitała się z
moim rozmówcą, spojrzała obojętnie na mnie, weszła do budki,
zabrała z niej coś, a następnie znowu wsiadła do wozu i odjechała
w stronę doliny, w której wiedziałam, że kryją się bajeczne
budowle. Patrzyłam na samochód znikający za zakrętem z cieniem
nostalgii na twarzy. Strażnik kontynuował ze zdziwieniem:
- Na
piechotę? Wow, przecież to jest 5 mil. [a 8 km –
moje przyp.] Nie powiem, niezły wyczyn.
- Też
mi dokonanie, ja przyleciałam do Stanów specjalnie po to, żeby
zobaczyć to miejsce. Do kogo teraz należy to ranczo?
- Nie
wolno mi udzielać takich informacji. A właściwie to skąd jesteś?
- Z
Polski.
- Miło
mi, John jestem. A jak tobie na imię?
-
Kinga.
- Że
jak? – tutaj nastąpiła moja codzienna ceremonia literowania tego
banalnie prostego imienia – Aha, haj Kynga! A więc przyznaj się
szczerze, co ty tu właściwie robisz? – nagle rozmowa z
nieprzyjemnej kłótni przeistoczyła się w kumpelską pogawędkę.
W kumpelską pogawędkę za wrotami bramy Neverlandu, należy dodać.
-
Podróżuję po Stanach od dwóch miesięcy… autostopem. Aż
przywiodło mnie tutaj.
-
Sama?! – oto kolejne pytanie inicjujące codzienną ceremonię
wyjaśniania skąd mała Polka wzięła się sama w Ameryce.
- Ano
sama. Marzenia spełniam po prostu – odrzekłam szlochając.
- Aha!
A więc nie przyjechałaś tu specjalnie tylko i wyłącznie po to,
żeby zobaczyć Neverland! – czy ten koleś chce mi się, u licha
ciężkiego, naprzykrzyć?
- Nie.
Nie tylko i wyłącznie po to. Ale to było moim największym
marzeniem od kilku lat. Cztery lata temu… w 2008… prawie tego
dokonałam. Z jedną koleżanką. Byłyśmy wtedy dziećmi. Ja miałam
szesnaście lat, ona piętnaście. Było już bardzo blisko, udało
nam się pozyskać wizy, bo Polacy muszą mieć wizy do Stanów,
kupiłyśmy bilety lotnicze. A później… nasz zapał jakoś
wygasł. Z dnia na dzień. Przestałyśmy wierzyć, że to się może
udać. Chyba ten dorosły racjonalizm nami zawładnął. No i się
poddałyśmy. A rok później Michael już nie żył. – opowiadając
tę historię zupełnie się rozpłakałam, aż ciężko mi było
artykułować słowa. Szlochałam najprawdziwszymi łzami za bramą
domu Michaela Jacksona.
- I…
pewnie musiałaś bardzo żałować, że się poddałaś rok
wcześniej? Dlatego postanowiłaś tu przyjechać teraz, tak? –
Johnowi udzielił się mój nastrój, słuchał mnie z wielką uwagą,
widziałam, że trochę zaczynał mnie żałować.
- Tak…
nie… nie wiem. To miejsce byłoby zupełnie inne, gdyby Michael
wciąż żył. Bo to on nauczył mnie wiary w spełnianie Marzeń. A
ja się poddałam. Ale mimo, że minęło już kilka lat, to marzenie
pozostało we mnie żywe, zobaczyć tę jego ostoję z baśni, pobyć
tu… przez chwilę.
-
Tylko dlaczego w końcu przyjechałaś tu sama, bez tamtej koleżanki?
-
Wiesz, z wiekiem wiele rzeczy się zmienia, na jakiś czas
straciłyśmy kontakt, a później nasze drogi się rozeszły, obie
mieszkamy w różnych krajach za granicą. Po prostu tak się
złożyło. Ale na pewno opowiem jej o tej przygodzie, że byłam w
Neverlandzie!
Zagłębiliśmy
się na parę chwil w swoich myślach.
- Czy
udałaś się w trakcie swojej podróży na Forest Lawn? – spytał
cicho John.
- Nie.
Nawet nie wiem, gdzie to dokładnie jest.
- W
LA! Zaraz sprawdzę… - wystukał coś w swoim telefonie –
dokładnie w Glendale.
-
Naprawdę? No cóż. Nie planowałam tam jechać. W ogóle o tym
nawet nie myślałam.
-
Pewnie to by było zbyt bolesne?...
- Nie
o to chodzi. Nie chcę zobaczyć kawałka gleby i wierzyć, że to
jest Michael. On znaczył dla mnie zbyt wiele. Na cmentarzu… go nie
ma. To tylko ziemia. Dlatego postanowiłam przyjechać tutaj, gdzie
można poczuć jego obecność, bo w końcu to świat, który
stworzył on, nikt inny, dokładnie tak, jak sobie wymarzył.
-
Pewnie jesteś naprawdę wielką fanką Michaela…
- Tak
było kilka lat temu. Ale teraz już trochę z tego wyrosłam. To
znaczy, już nie obklejam sobie wszystkich ścian pokoju plakatami z
Michaelem, nie robię nic z tych rzeczy. Ale on pozostał dla mnie
bardzo wyjątkowym człowiekiem, który na wiele sposobów zmienił
moje postrzeganie świata. I dlatego tak bardzo marzyłam o tym, aby
zobaczyć to tak drogie mu miejsce.
-
Rozumiem cię. Ale wiesz, że Michael już od dawna tu nie mieszkał?
Po procesie wyjechał do Dubaju, później do Las Vegas i Los
Angeles.
-
Wiem. Widziałam nawet jego dom w Las Vegas. To była zabawna
przygoda. Taki facet z galerii autografów dał mi jego dokładny
adres. Oczywiście mnie nie wpuścili, mieli tam jakąś konferencję
biznesową. Ale byłam tam, widziałam ten dom! Jednak żaden nie
jest tym samym, co Neverland. Tutaj Michael pozostawił cząstkę
siebie. To nie jest po prostu dom, to jest cała kraina, nie tylko
materialna, ale i baśniowa. Wiesz, prawdę mówiąc, ja wcale nie
planowałam tu przyjeżdżać. To znaczy, nie był to mój główny
zamiar. Myślałam sobie, że jeśli mi starczy czasu pod koniec
podróży… Ale nie czułam wielkiej potrzeby. I wszystko się
zmieniło właściwie w ostatnich tygodniach. Poczułam ogromne
pragnienie, żeby się tu znaleźć i zrobiłam wszystko, co w mojej
mocy, aby tu dotrzeć. Autostopem nie było to łatwe, ale taka jest
siła marzeń, że jak się czegoś pragnie, to się tego dokona
prędzej czy później – puściłam mu niezauważalne oko. Ot tak,
żeby dać do zrozumienia jego podświadomości, że czy on tego
chce, czy nie, ja tam wejdę. I może nawet odebrał jakiś sygnał,
bo powiedział:
-
Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić. Po prostu
nie możemy tu nikogo wpuszczać. Zaszłaś już i tak o wiele dalej
niż jakikolwiek inny fan kiedykolwiek wcześniej.
- Co
takiego? Ach, że niby dlatego, że stoję po drugiej stronie bramy?
- Otóż
to. Mieliśmy już tu wprawdzie dziwne przypadki, jakaś para z
Japonii przyjechała tu z walizkami i oznajmiła nam, że oto się
wprowadzają, bo dostali niebiańskie zaproszenie od samego Michaela.
Cóż, długo ta ich przeprowadzka nie potrwała… Ale nikt jeszcze
nie przeszedł na drugą stronę bramy.
- John
– popatrzyłam na niego z poirytowaniem – chyba nie bierzesz mnie
za taką wariatkę, co?
- Ależ
nie! – John się roześmiał i przepraszającym tonem kontynuował
– Wcale cię nie mam za taką jak tamci. Po prostu przypomniały mi
się co ciekawsze przypadki.
- Cóż,
ładny stąd widok. Tej góry, tam w dali, nie widać jej z zewnątrz,
prawda?
-
Zgadza się, nie można jej zobaczyć.
- Musi
tam być pięknie, wewnątrz Neverlandu… To ma ze dwa tysiące
akrów, czy dobrze pamiętam? [1
akr to 0,40 hektara; 2000 akrów to około 800 hektarów – z tego
wniosek, że Neverland jest przeogromny! – moje przyp.]
-
Właściwie prawie trzy. To naprawdę wielka posiadłość. Sięga
odtąd aż do czubka tej najwyższej góry.
- To
ciekawe, Michael mówił, że dwa. Czyli pół tej góry należało
do Michaela?
- Tak.
-
Cudowny widok… Magiczne miejsce. Powiedz mi, ilu ludzi przyjeżdża
tu każdego dnia?
- Nie
mogę udzielać takich informacji.
- Co?
Nie możesz mi powiedzieć ilu fanów odwiedza bramę Neverlandu? –
bo ciężko powiedzieć, żeby odwiedzali sam Neverland.
- Ach,
myślałem że pytasz o liczbę pracowników – wydało mi się
bardzo dziwne, że nawet liczba pracowników stanowi tajemnicę.
- To
mnie specjalnie nie interesuje. Ale tak w ogóle, to na czym polega
praca tych „pracowników”?
-
Utrzymują ranczo w dobrym stanie.
- Czy
wy tam mieszkacie? – spytałam podejrzliwie chcąc wyciągnąć z
niego jakieś informacje.
- Och,
nie – roześmiał się John. – Ja mieszkam 30 mil stąd, w Santa
Maria. Pracujemy na zmiany. Na noc się wymieniamy.
- Więc
czy ktoś tu w ogóle mieszka?
- Nie.
Ale to własność prywatna.
- Więc
po co utrzymywać w dobrym stanie miejsce, w którym nikt nie
mieszka, i którego nikt nie może oglądać? – John nie
odpowiedział. Widać zadawałam za dużo pytań. Ale nie miałam
zamiaru na tym poprzestać. – Więc ilu fanów przyjeżdża tu
każdego dnia?
-
Zwykle około kilkunastu, ale w urodziny Michaela czy inne ważne
rocznice liczba może dojść do kilkudziesięciu lub kilkuset.
- Czy
ta budka stała tutaj za czasów, gdy mieszkał tu Michael?
- Tak.
I on też nikogo nie wpuszczał – popatrzyłam na niego
podejrzliwie. Może i nikogo nie wpuszczał, ale mnie by wpuścił!
- A
jak teraz to wszystko wygląda? Czy Neverland zachował swój kształt
i wygląd?
- Och
tak, wszystko jest na swoim miejscu, a my dbamy codziennie o
utrzymanie dobrego stanu.
-
Przed bramą stoi duży betonowy piedestał otoczony żywopłotem.
Wyobrażam sobie, że musiał tam być jakiś napis powitalny albo
rzeźba. Co się z tym stało?
- Jak
sięgam pamięcią, ten podest był zawsze pusty. Jesteś pewna, że
coś tam kiedykolwiek stało?
- Nie,
nie jestem, ale po co stawiać taki piedestał, jeśli nie ma zamiaru
się na nim niczego umieścić? Dziwne. A czy wszystkie budynki w
Neverlandzie są tam gdzie być powinny?
- Jak
najbardziej. Po prostu są puste. Zabrano wszystkie rzeczy, meble,
wyposażenie, także zwierzęta z zoo. Niektórzy pytają o Bubblesa,
ale z nim Michael się rozstał już w latach osiemdziesiątych, bo
podrósł za bardzo.
- Wiem
o tym. Ale co się stało z tymi wszystkimi rzeczami? Gdzie trafiły
zwierzęta?
-
Gdybym ja wiedział! Zwierzęta poszły najpewniej do różnych
ogrodów zoologicznych, ale wyposażenie, nie mam pojęcia.
- Czy
Gypsy cały czas tu mieszkała?
- Kto
to jest Gypsy?
-
Słonica Michaela, prezent od Elizabeth Taylor – roześmiałam się.
-
Niezły prezent, nie ma co! – John także odpowiedział śmiechem –
Ale nic mi nie wiadomo o losach Gypsy.
- Od
jak dawna tu pracujesz?
-
Zacząłem służbę na krótko przed śmiercią Michaela. Później
zmienił się właściciel, ale ja zostałem.
- A
czy kiedykolwiek widziałeś Michaela?
- Nie.
Kiedy rozpocząłem tu pracę, on już dawno tutaj nie mieszkał.
- Nic
dziwnego, że nie chciał tu pozostać. Po tym wielkim najeździe z
rozkazu cholernego Sneddona! A przy okazji, czy wiesz coś o nim? Czy
on nadal sprawuje urząd?
-
Chyba nie wiem o kim mówisz.
- Tom
Sneddon, szeryf hrabstwa Santa Barbara, to on tak marzył o tym, żeby
zamknąć Michaela.
- Już
sobie przypominam, ale on nie był szeryfem, tylko prokuratorem
okręgowym. Teraz jest najpewniej emerytowany. Tak, rzeczywiście
tamte zdarzenia musiały być dla Michaela bardzo nieprzyjemnym
wspomnieniem.
-
Podobno przy wtargnięciu do jego domu niszczyli dosłownie wszystko.
Przejeżdżali nożami po tapicerkach mebli, zrzucali wszystkie
wazony, ozdoby, rzeźby na podłogę, tłukąc je, wyrzucali na
podłogę całą zawartość mebli.
-
Dokładnie tak było…
- A
później jego uniewinnienie… Rzadko spotykany triumf
sprawiedliwości.
- Tak…
Widziałaś budynek sądu, w którym się to wszystko działo?
- Nie.
Nawet nie jestem pewna, gdzie ten sąd się znajduje.
- W
Santa Maria, to ładne miasto.
- No
tak, przecież tam mieszkasz.
-
Owszem.
- No
cóż, Santa Maria wciąż jest jeszcze przede mną, ale nie sądzę,
żebym znalazła przyjemność w zwiedzaniu miejsca męczarni
Michaela.
-
Rozumiem doskonale.
-
Powiedz mi, czy od czasu… od 2009 roku, czy odwiedził to miejsce
ktokolwiek z rodziny Michaela?
-
Nikt.
-
Dziwne. – John przytaknął głową.
-
Słuchaj Kinga, mamy taki układ: przyjechali kolejni fani, więc
będziesz musiała opuścić to miejsce. Mogą sobie pomyśleć, że
daliśmy ci jakieś specjalne przywileje i też sobie zażyczą
przejścia na drugą stronę bramy.
-
Oczywiście, rozumiem.
-
Bardzo mi przykro, że nie mogę ci nic więcej zaoferować. Jeśli
chcesz, mogę ci jedynie napełnić butelkę z wodą, aby ci
wystarczyło na powrót.
- Nie,
dziękuję, mam zapas.
- To
co, otwieram bramę? – i John otworzył mi bramę pilotem trzymanym
w ręce – Trzymaj się, Kinga! – Krzyknął na pożegnanie. Przez
moment poczułam się, jakbym naprawdę była gościem Neverlandu –
oto wychodzę głównym wejściem i specjalnie otwierają się dla
mnie jego wrota. Fani, którzy właśnie przyjechali, nie
zainteresowali się za bardzo tą sytuacją, byli zajęci oglądaniem
zdjęć i czytaniem liścików zostawionych przez poprzednich. A ja
wiedziałam, że nie widzę się z Johnem po raz ostatni, więc nie
pożegnałam się z nim. Było mi dosyć smutno, ale ten żal był
przemieszany z dużą dozą satysfakcji. Oto jednak byłam tam, na
terenie posiadłości Michaela, rozmawiałam z pracownikiem Jego
domu, ba, dowiedziałam się od niego mnóstwo rzeczy i trwało to
wszystko dobrą godzinę! Ale może zacznijmy od tego, że w ogóle
przeszłam na drugą stronę bramy i nie zostałam aresztowana... Ani
nawet przegoniona! To już wielkie powody do radości.
Nie
wiedząc co ze sobą teraz zrobić, zajęłam się czytaniem
wszystkich liścików wetkniętych w szpary muru i wiadomości
wypisanych bezpośrednio na nim. Prawie wszystkie były takie same.
Wylewne wyrazy miłości i tęsknoty, niebiańskie pozdrowienia i
obietnica zjednoczenia się w raju. Nieliczni fatygowali się na
własną poezję, niestety zwykle równie mdłą. Jeszcze inni
zostawiali małe przedmioty na pamiątkę. Na skale przy bramie leżał
luzem niewielki metalowy słonecznik wykonany z dużym kunsztem. To
był Jego ulubiony kwiat. Śliczny prezent. Gdzieniegdzie z muru
wystawały uschnięte wiązanki. A tuż przy wejściu ustawiono kilka
laminowanych pstrokatych laurek ze zdjęciami Michaela, chyba jeszcze
z Jego urodzin. Domyślam się, że tradycja jest od wielu lat
identyczna. Udało mi się znaleźć także kilka oryginalniejszych
tekstów i kilka całkiem wzruszających. Ale ja sama postanowiłam
nic po sobie nie zostawiać.
Zastanawiało
mnie, dlaczego zawsze i w przypadku każdego idola, fani chcący mu
się przypodobać zostawiają liściki ze zdjęciami swojego obiektu
uwielbienia. Tak jakby ci idole nie byli obecni na swoich sesjach
zdjęciowych, albo co gorsza, w ogóle nie wiedzieli jak wyglądają.
Cóż to za przyjemność wiecznie dostawać listy z własnymi
fotografiami? Dlaczego nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby wysłać
swoje własne zdjęcie? W przypadku, gdyby to rzeczywiście miało
trafić do adresata, o ileż milej by mu było widzieć twarz
nadawcy, zamiast swojego lustrzanego odbicia.
Obeszłam
podjazd i wyszłam na główną drogę. Postanowiłam przejść się
wzdłuż ogrodzenia Neverlandu i zobaczyć, czy… cokolwiek da się
zobaczyć. Z lewej strony od bramy, dam gdzie przeszłam na drugą
stronę, płot bardzo szybko się kończył i dalszy teren należał
już do kogoś innego. Prawdopodobnie do Teda Chamberlina właśnie.
Jego ranczo miało kilka km długości. W każdym razie łatwo
zrozumiałam, że z tej strony rancza Michaela zwyczajnie nie da się
obejść dookoła bez wkraczania na cudze terytorium, co jest równie
nielegalne i równie grozi aresztem. A od strony ulicy? Krajobrazy
bez zmian, cały czas żółta trawa, niezbyt gęsto rosnące niskie,
rozłożyste drzewa, a za nimi góra i tyle by z tego było. Nawet
śladu zabudowań, czegokolwiek, po czym można by poznać, co to za
miejsce. Albo, że w ogóle cokolwiek tam jest! Dosyć zabawne wydało
mi się, że całe ogrodzenie posiadłości najsławniejszego
człowieka na naszym globie składa się z drewnianych patyków. Bo
nawet belkami ciężko byłoby je nazwać. Do tego maksymalnie jeden
metr w pionie. Po drodze rozglądałam się za kamerami. Przecież
muszą być! Na pewno są dobrze ukryte, ale przy odrobinie szczęścia
coś wyłowię wzrokiem.
Nic.
Szłam już od dłuższego czasu aż w końcu coś przyciągnęło
moją uwagę. Na jednym drzewie zawieszono niewielką tabliczkę
mówiącą: „Ten teren jest chroniony na zawsze”. Na płocie, w
tym miejscu druciano-metalowym, poprzyczepiano kilka czerwonych,
uschniętych już, róż oraz parę kartek. Gdy im się przyglądałam,
usłyszałam jakiś hałas. Odwróciłam się w lewo i zobaczyłam…
Johna. Podjechał wózkiem golfowym po piaszczystej drodze biegnącej
wzdłuż płotu od wewnętrznej strony. Miał nieco współczujący
wyraz twarzy. Patrzyłam na niego zaskoczona.
- Nie
sądziłem, że będzie ci się chciało iść aż dotąd –
zagadnął.
- Och…
Nie myślisz chyba, że przebyłam taki kawał drogi, żeby zobaczyć
tylko samą bramę? Chciałam chociaż przejść się wzdłuż
granicy… Jak mnie tu znalazłeś? No tak… Pewnie widziałeś mnie
w kamerach?
- Ee…
Tak – dostrzegłam małe wahanie w jego odpowiedzi. - Po prostu
spełniam swój obowiązek, co jakiś czas muszę objeżdżać całe
ranczo, żeby sprawdzić, czy nikt nie wtargnął.
- Nie
martw się, cały czas trzymam się z dala od płotu.
John
się roześmiał.
-
Powiedz mi, co to za znak: „ten teren jest chroniony na zawsze”?
- A to
taka inicjatywa ochrony przyrody, ale to już nie należy do
Michaela.
Znów
mnie zaskoczył.
- Nie?
- Nie,
stoisz dokładnie przy granicy między ranczem Michaela a cudzym.
Spojrzałam
na wskazywane przez niego miejsce. Przebiegał tam cienki płotek. W
końcu jestem blondynką, a co. Czas zmienić temat!
-
Przed przyjściem tutaj przeglądałam listy od fanów. Zauważyłam,
że prawie wszystkie mają bardzo świeże daty. Czy to znaczy, że
regularnie czyścicie mur ze starszych wpisów?
- Nie,
po prostu te starsze z reguły wymywa deszcz lub wywiewa wiatr, i
tylko takie poniszczone kartki wyrzucamy. A te co oryginalniejsze i
ciekawsze zachowujemy w specjalnym archiwum, jest tego całe mnóstwo.
Najwięcej przychodzi oczywiście na urodziny Michaela.
- No
tak, teraz to wydaje mi się logiczne.
John
przyglądał mi się przez moment jak oglądałam kartki i róże
zawieszone na płocie.
-
Zadziwiająco dobrze mówisz po angielsku, gdzie się tego nauczyłaś?
Czy w Polsce ten język jest obowiązkowy?
- Och
nie, nie jest – zaśmiałam się – Ale dziękuję!
- A
więc skąd tak umiesz mówić?
- No
cóż… Prawdę mówiąc… To zasługa Michaela. Jak wiele innych
rzeczy. Po prostu bardzo zależało mi, żeby zrozumieć przekaz jego
piosenek, a taka nauka przez muzykę to najświetniejszy,
najskuteczniejszy i najprzyjemniejszy sposób. Czytając teksty
piosenek poznajesz pisownię, ortografię, gramatykę, tłumaczysz
sobie słówka i dzięki muzyce bardzo łatwo ci się one kojarzą, w
ten sposób łatwiej się zapamiętuje. A do tego słuchając muzyki
słyszysz dokładnie wymowę, a śpiewając z Michaelem możesz ją
jeszcze przećwiczyć. Stosowałam tę metodę nie tylko z
piosenkami, ale też ze wszelkimi wywiadami, filmami, jakimikolwiek
nagraniami. Fantastyczny sposób, nie prawdaż?
-
Imponujące, nie sądziłem, że Michael może mieć aż taki
motywujący wpływ na swoich fanów.
-
Istotnie zdziwiłbyś się jak dobry – zastanowiłam się nad
czymś. - A właściwie to dlaczego tu przyjechałeś?
- Tak
po prostu chciałem pogadać.
- Aha.
To miło z twojej strony.
- Ale
teraz muszę już wracać do pracy. Fajnie było cię poznać, Kinga!
-
Cześć John!
Popatrzyłam
za odjeżdżającym w głąb rancza Johnem i naszedł mnie smutek.
Chwilę jeszcze postałam przy końcu ogrodzenia, zastanawiając się,
co właściwie mogę teraz zrobić. Wspaniała szansa odwiedzenia
tego magicznego miejsca… nie udała się. A jednak szkoda byłoby
tak szybko je opuszczać. Postanowiłam, że zostanę, ponicnierobię
i poczekam na przebieg wydarzeń.
Wróciłam
pod bramę, poczytałam jeszcze listy fanów, zrobiłam dużo zdjęć,
a później, z braku innych pomysłów, znalazłam spory cień pod
drzewem i usiadłam.
Moja
lokalizacja była doskonała, bo ja widziałam wszystko, ale mnie
ciężko było zauważyć pod osłoną cienia. Miejsce, które
wybrałam znajdowało się kilka kroków na prawo od bramy, tam gdzie
już nie było muru ją okalającego. Dzięki temu widziałam
wszystko, co się działo od wewnętrznej strony: budkę strażniczą,
zaparkowane samochody tajemniczych pracowników, drogę prowadzącą
w głąb Neverlandu oraz podjazd do bramy, gdzie parkowali
zjeżdżający się fani.
Było
mi smutno. Kiedy już opadły emocje odkrywania i pozostała mi tylko
nostalgia niespełnionego marzenia, zachciało mi się płakać.
Więc tak siedziałam pod tym drzewkiem u stóp Neverlandu i
szlochałam. Chciałam wykorzystać ten czas, gdy tu jestem, na
opisanie wszystkiego, co tu przeżyłam, ale gdy wydobyłam swój
notes, zupełnie żadne twórcze myśli nie przychodziły mi do
głowy. Z nudów zaczęłam przeglądać mój gruby przewodnik po
zachodnich Stanach Zjednoczonych. Znalazłam mapę metropolii Los
Angeles. Glendale… znajduje się obok Pasadeny. Gdy jechałam z
Kyle’em do Venice, mijaliśmy tę dzielnicę. A więc fizycznie
byłam bardzo blisko Forest Lawn. Ale jednak nie żałuję, że tam
nie pojechałam. Poza tym grób Michaela jest niepubliczny, nie można
go odwiedzać. Dziwna to decyzja rodziny, nie rozumiem jej.
Zagłębiłam się na chwilę w myślach, a później oczyściłam
umysł z nich wszystkich. Po prostu byłam, nie robiąc zupełnie
nic. Łzy płynęły mi od czasu do czasu po policzkach, ale nie
kontrolowałam tego. Wszystko działo się poza mną, automatycznie.
Obserwowałam
otoczenie. Zdarzenia napływały falami. Co jakiś czas nadjeżdżali
kolejni fani. Było już popołudnie. Cieszyłam się, że udało mi
się tak wcześnie dotrzeć do Neverlandu. Dzięki temu mogłam
przeprowadzić całą tę długą dyskusję z Johnem. Większość
fanów miała do pokonania sporą drogę, zapewne najwięcej z nich z
Los Angeles, dlatego docierali tu dopiero w godzinach popołudniowych.
Dziwiło
mnie zachowanie zjeżdżających się fanów. Nikt nie był w
pojedynkę. Gdy wysiadali z samochodu, niepewni czy to aby na sto
procent tutaj, podchodzili nieśmiało do bramy, po czym widząc
jawny dowód, że oto stoją przed wrotami Neverlandu, w ciszy
przeglądali listy i czasami zostawiali własne, robili sobie zdjęcia
pod bramą i odjeżdżali. Nieliczni przed odjechaniem do Los Olivos
kierowali się jeszcze wzdłuż ogrodzenia, mając nadzieję, że uda
się zobaczyć coś więcej, ale niczego takiego nie znajdując,
hamowali z piskiem opon i zawracali. Nikt nawet nie sprawdzał, czy
ktoś siedzi w budce strażniczej, nikt nie pytał „czy jest tu
kto?”, nikomu nawet do głowy nie przyszło zbliżanie się do
płotu. Nawet ta para, która przyjechała w trakcie, gdy ja stałam
jeszcze po drugiej stronie bramy, nie powiedziała nic więcej poza
„dzień dobry”, nie zadała żadnych pytań, ani Johnowi, ani
mnie gdy już wyszłam na zewnątrz. Pomyślałam sobie, że w
porównaniu z nimi wszystkimi, ja tu odstawiłam prawdziwą rebelię.
John musiał być tak zaskoczony moim wtargnięciem, że aż nie
wiedział jak reagować. A później, gdy opowiedziałam mu historię
swojego życia, zapewne rozczuliła go moja szczerość i dlatego był
taki chętny do rozmowy – bo nikt inny nawet nie szukał ku temu
sposobności.
Około
piętnastej z głębi Neverlandu w stronę bramy zaczęły wyjeżdżać
samochody. Najpierw jeden, drugi, a później może z pięć na raz.
W każdym siedziała tylko jedna osoba. Pamiętałam, że rano, kiedy
przemierzałam trasę, niespodziewanie często mijały mnie
rozpędzone samochody. Dziwiłam się, dokąd oni wszyscy jadą,
skoro tutaj nic nie ma. Teraz doszłam do wniosku, że to musieli być
ci wszyscy pracownicy. Kierowcy wyjeżdżając zatrzymywali się na
chwilę przed bramą, zamieniali kilka słów z Johnem i między
sobą, i opuszczali ranczo jadąc w stronę Los Olivos. Siedziałam
dość daleko, aby nie słyszeć dokładnie tych krótkich rozmów,
ale w jednym momencie wydarzyło się coś, co bardzo przykuło moją
uwagę. Jedna kobieta zatrzymała się przed bramą i rozmawiała z
kimś, lecz nie wiem czy był to John czy ktoś z innego samochodu.
Słyszałam tylko tyle, że rozmawiano, nie docierały do mnie
konkretne zwroty. I w jednej chwili ta kobieta wypowiedziała zdanie,
które doleciało do moich uszu jak z bicza strzelił, tak wyraźnie
jak żadne inne.
-
…all the medicaments he might need.
Wszystkie
leki, których on mógłby potrzebować? Że co? O kim i o czym ona
mówi? Z początku nie zamierzałam słuchać o czym oni rozmawiali,
byłam pogrążona w swoim małym smutku. Ale to zdanie zupełnie
mnie rozbudziło, usiłowałam usłyszeć ciąg dalszy, ale już się
nie dało. Nie chciałam sobie narzucać żadnej interpretacji tych
słów, ale tak bardzo nie dają się one przypasować do tego
miejsca i czasu, że już sama nie wiedziałam co myśleć. A
niekontrolowane myśli biegły tylko w jednym kierunku… Tajemniczy
właściciel, tajemniczy pracownicy, tajemnicze zadania, bezwzględny
zakaz wstępu kogokolwiek z zewnątrz, zakazane pytania, groźba
aresztu, i do tego tajemniczy ktoś, kto może potrzebować leków.
Cóż to wszystko ma oznaczać?
Poczekałam
w swojej „kryjówce” jeszcze trochę czasu, aż doszłam do
wniosku, że wszyscy pracownicy pojechali do domów. Oprócz
strażnika. Nie mając nic lepszego do roboty, po niespełna trzech
godzinach siedzenia i szlochania w letargu, postanowiłam
rozprostować kości przechodząc się raz jeszcze do końca
ogrodzenia Neverlandu. Tę trasę dało się przebyć w kilkanaście
minut. Cóż, wiele się w ciągu tych paru godzin nie zmieniło…
Tylko trawa z pożółkłej stała się złocista z powodu z wolna
zachodzącego słońca. Zawróciłam. Dochodząc z powrotem do bramy,
wpadłam na pewien pomysł.
Dokładnie
po drugiej stronie ulicy Figueroa Mountain Road mieściła się
szkoła rodzinna. Przed południem dobiegały stamtąd radosne
okrzyki dzieci. Cóż za doskonałe sąsiedztwo dla miejsca takiego
jak Neverland. Teraz było już wprawdzie dość późno, ale
postanowiłam się rozejrzeć. Doszłam do głównego budynku i
zapukałam w oszklone drzwi opustoszałej sali zabaw. Na moje
szczęście była tam jedna kobieta.
-
Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
-
Dzień dobry! Jestem turystką i chciałam zadać kilka pytań, czy
nie przeszkadzałoby to pani?
- Ależ
nie, proszę pytać… Chwileczkę, czy ty przypadkiem nie szukasz
rancza Neverland? Bo tutaj często zaglądają do nas różni fani i
pytają, czy Neverland to przypadkiem nie tu, a on jest zaraz po
drugiej stronie ulicy.
- Och
nie, nie, ja już tam byłam, z łatwością go znalazłam!
Chciałabym tylko się dowiedzieć jak to było być sąsiadem
Michaela.
- Ach
tak, rozumiem! Michael był dla nas bardzo dobrym sąsiadem,
wyrozumiałym i hojnym, a my staraliśmy mu się odwdzięczyć tym
samym, nie podając żadnych informacji prasie. Nigdy nie popadliśmy
w żadne sąsiedzkie sprzeczki i bardzo ceniliśmy sobie jego
prywatność, której tak strzegł. Raz kiedyś, ale to było tak
dawno temu!, chyba w 2002 albo 3 roku, dostaliśmy zaproszenie do
jego rancza. Umowa była taka, że mogą uczestniczyć tylko dzieci i
jeden nauczyciel, nikt więcej, rodzice nie mieli prawa wstępu.
- Czy
spotkaliście wtedy Michaela?
-
Niestety nie, wszystko było załatwione poprzez jego ludzi, kilkoro
z nich opiekowało się nami podczas tej jednodniowej wyprawy. Ale
jakże tam było pięknie! Takież to zadbane, eleganckie,
udekorowane z wielkim gustem. Dzieciom też bardzo się podobało.
Mieliśmy w programie wiele atrakcji. Najpierw przejechaliśmy się
kolejką, cóż to była za frajda oglądać całą jego posiadłość
z tej strony, dzieci szalały za tym pociągiem. Później bawiliśmy
się na karuzelach w jego lunaparku, byliśmy także w jego zoo i
oglądaliśmy film w jego prywatnym kinie.
- Ależ
cudownie! Czy pamięta pani co to był za film?
- Tak,
to był Piotruś Pan, ale ta nowsza wersja…
- No
tak, jeśli film u Michaela, to tylko ten wchodziłby w grę! –
zaśmiałam się.
-
Oczywiście! Ale ten, który my widzieliśmy, nazywał się „Wielki
powrót” (oryg. „Return to Never Land” – moje przyp.). Dzieci
go uwielbiały. A na koniec zostaliśmy zaproszeni na wielki lunch,
można było zjeść wszystko, czego dusza zapragnie, i jakież to
było do tego pyszne! Naprawdę świetnie się tam bawiliśmy tego
dnia.
-
Wyobrażam sobie, to musiało być niezapomniane przeżycie. Szkoda,
że teraz nikt nie ma tam prawa wstępu, strażnicy pilnują cały
dzień, żeby nikt z zewnątrz nie postawił stopy w Neverlandzie.
- To
prawda, szkoda, ale w czasach gdy mieszkał tu Michael było tak
samo. Bardzo cenił sobie swoją prywatność i nie pozwalał nikomu
jej zakłócać. Wyjątkiem był dzień jego uniewinnienia w 2005.
Tak, ten proces to musiał być dla niego bardzo trudny czas…
Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy zlecono przeszukanie rancza.
To było szalone, to było chore! Nad Neverlandem fruwały
helikoptery, zjechało się mnóstwo samochodów, wtargnęli jak
banda oprawców i zniszczyli wszystko, co było na ich drodze! Okres
procesu był trudny dla nas wszystkich, nieustannie kręciły się tu
tłumy dziennikarzy, koczowali pod bramą dzień i noc, hałasowali,
nie mogliśmy zaznać spokoju… A później, w dniu uniewinnienia,
zjechało się tylu ludzi, ilu nigdy w historii tu nie było!
Samochody zajęły chyba całą długość tej drogi, parkowali jeden
na drugim, na polach, wszędzie… Fani otoczyli ranczo wiwatując,
krzycząc z radości i wtedy Michael uczynił ten wyjątkowy gest i
otworzył bramę dla wszystkich. Ale to się wydarzyło tylko ten
jeden, jedyny raz.
-
Wspaniała historia…
Przecież ci fani nawet się nie mogli spodziewać, że dostaną taką
szansę! A czy Michael wyszedł do nich po otworzeniu bramy, czy
jedynie pozwolił im na spędzenie tam kilku chwil?
-
Niestety nie wiem, co się wydarzyło później…
- A
czy pojawiał się czasami w Los Olivos?
- Nie
sądzę. Myślę, że prędzej jeździł kawałek dalej, do Santa
Ynez. To nieco większe miasto, więcej tam rozrywek. Ale bardzo
dobrze sobie wspominam te wszystkie lata, kiedy on tu mieszkał.
Szkoda tylko, że media tak mu zniszczyły reputację i życie, to
był taki dobry człowiek…
- To
prawda… Dziękuję pani bardzo za te miłe opowieści, cieszę się,
że mogłam usłyszeć relację od kogoś mieszkającego tak blisko
Michaela przez tyle lat.
Pożegnałyśmy
się i skierowałam się do wyjścia. Kiedy już byłam na zewnątrz
terenu szkolnego, uświadomiłam sobie, że zapomniałam o jednej
ważnej rzeczy. Chciałam spytać tej pani, jak właściwie się
nazywa. Niestety, gdy tam wróciłam, sala zabaw była już
zamknięta. Po chwili z innego pomieszczenia wyłoniła się miła,
starsza, puszysta pani. Zagadnęłam:
- Och
dzień dobry! Szukam tej pani, która była tu przed chwilą,
zapomniałam ją spytać o jedną rzecz…
- No
entiendo señorita, habla despacio, por favor– no tak, moja pani
konsjerżka była Meksykanką…
- Eee…
Buenos días, señora! – zaimprowizowałam. Szukam tej pani, która
tu była przed chwilą, ale pewnie już jej nie ma?
- A ja
nie wiem. Jak nie ma to znaczy, że nie ma, nie? – dziarsko
odpowiedziała angielszczyzną łamaną przez hiszpańszczyznę.
-
Pewnie tak… I pani tu pracuje? Ta szkoła wygląda bardzo
przyjaźnie. Tylko gdzie się podziewają wszystkie dzieci po
zajęciach? Czy jest tu jakiś internat?
- Małe
dzieci jechać do domu, rodzice zabierać. Ale tu być jeszcze druga
szkoła, dla duże dzieci. I te duże dzieci tu mieszkać.
-
Naprawdę? Nie sądziłam, że są tu dwie szkoły, wygląda to tak
niepozornie. I przecież jak tak daleko od cywilizacji! Tylko że ja
nie widziałam żadnych samochodów przyjeżdżających tu i
zabierających dzieci po południu… Dziwne.
- Si!
- rezolutnie odpowiedziała na moje wahania.
- Hę?
- Si,
si, señora, pero no entiendo!
-
Ach… Como estas? Yo soy polaca! Y tu eres de México?
- Si,
si! – moja pani się rozpromieniła na dźwięk swej ojczystej
mowy, w dodatku aż śmiała się do rozpuku z mojej w nim
nieporadności.
- Soy
mexicana, si!
-
Estoy… muy bueno!
-
Hahaha, bien, no bueno!
- No
tak, estoy muy bien! – moja rozmówczyni miała taką radochę, że
postanowiłam jej odstawić małe przedstawienie – Gusto en
conocerte! Que
tenga un buen día! Disculpe, Buenas noches! No entiendo todo! Me
llamo Kinga! Soy polaca, tu eres mexicana!
Wyraźnie
udało mi się ją rozbawić, łapała się za brzuch ze śmiechu z
głupot, które wygadywałam. Ach, ci Latynosi, cóż za temperament!
Pożegnałam się grzecznie i… znów nie wiedziałam co ze sobą
zrobić. Postanowiłam więc, ponownie, wrócić pod bramę.
Zastałam
tam dwie dwudziestokilkuletnie fanki, które właśnie robiły sobie
sesję zdjęciową z bramą Michaela. Udając, że pochłaniają mnie
napisy na murze, obserwowałam je kątem oka i… nadziwić się nie
mogłam. Jedna pozowała, druga robiła zdjęcia. Uśmiech numer
pięć, smutna minka. Spięte włosy, rozwiane włosy. Z okularami
przeciwsłonecznymi, bez okularów przeciwsłonecznych. Z dzióbkiem,
bez dzióbka. Przodem, bokiem. Nóżka zgięta, nóżka wyprostowana.
Z bliska, z daleka. Ja cię nie mogę!
Czekałam
tak cierpliwie aż odjadą, bo miałam pewien plan. Ale one tam stały
i wymyślały kolejne setki wariantów pozycji z bramą Michaela
Jacksona. W dodatku zerkały na mnie wzgardliwie, że im przeszkadzam
w sesji! Gdy w końcu sobie pojechały, postanowiłam przystąpić do
działania. Wierząc, że gdzieś tu muszą być zamontowane kamery,
usiłowałam zwrócić na siebie uwagę Johna, żeby wyszedł ze
swojej budki. Moim alibi miała być prośba o napełnienie butelki z
wodą, bo będę musiała wrócić osiem kilometrów na piechotę, a
po całym dniu spędzonym pod drzewem moje zapasy były marne. A gdy
już wychynie ze swojej kryjówki, to go obsypię kolejnymi
pytaniami! Skoro już tu jestem, muszę odkryć jak najwięcej. Toteż
tak stałam i gadałam do szpary między belkami bramy:
-
Haloo? Jest tam kto? – najpierw po cichu. Nie zadziałało.
-
Juhuuu? Haloooo? – nieco głośniej. Nie zadziałało.
- Ej
no, wiem, że tam jesteś, haloo! – po kilku minutach czekania bez
reakcji zaczęłam się irytować.
- Hej
John? Hej John?? Hej John?! – czułam się jak Macaulay Culkin
wołający Johna Landisa podczas uroczystej premiery teledysku do
„Black Or White”, aby uzyskać pretekst do rozpoczęcia wojny na
torty.
Moje
starania zostały przerwane przyjazdem kolejnej grupy fanów.
Wróciłam więc do swojego poprzedniego zajęcia, którym było…
czytanie napisów na murze. O rany, już je chyba wykułam na pamięć!
Czworo
przyjaciół, trzech brzuchatych mężczyzn i jedna kobieta w średnim
wieku, rozmawiali ze sobą po portugalsku. Także oglądali mur…
Zdawali się być żywo podekscytowani. Po jakimś czasie jeden z
nich podszedł do mnie i spytał po angielsku:
-
Cześć, nie wiesz może, czy jest tu jakieś miejsce, w którym da
się zobaczyć coś więcej niż samą bramę?
-
Niestety nic się nigdzie nie da zobaczyć… Nie pozwalają postawić
stopy po drugiej stronie barierki! A wszystkie obiekty są na tyle
daleko w głębi doliny, że z zewnątrz widać tylko i wyłącznie
drzewa i trawę.
-
Szkoda… Mieliśmy nadzieję zobaczyć coś więcej. A ty jesteś
taką prawdziwą fanką, tak?
- Eee,
zależy co masz na myśli mówiąc „prawdziwą fanką”.
- No
wiesz, obserwowaliśmy cię i wydajesz się być prawdziwą fanką!
Ty tak tutaj już od dawna jesteś?
- No,
właściwie to od rana…
- No
ładnie! Ale jak tu przyjechałaś, skoro nie ma tu żadnego
samochodu oprócz naszego?
- Na
piechotę przyszłam.
-
Woow, ty jesteś niesamowita! Przyszłaś tutaj na piechotę z samego
rana i obeszłaś całe ranczo, wiesz już wszystko o wszystkim i w
ogóle woow! Hej, słuchajcie! – oczy mojego rozmówcy wręcz
świeciły na moją opowieść, gdy wołał swoich kompanów, aby im
przetłumaczyć na portugalski, czego się ode mnie dowiedział.
Znajomi podeszli, dzieląc jego ekscytację. – A w ogóle to jak
masz na imię?
-
Kinga.
- Ki..
co?
-
Kinga.
-
Kurczę, gdzie takie imiona wymyślają?
-
Jestem z Polski, a wy?
-
Super, my jesteśmy z Brazylii! Ja jestem Fabio, a to są Joao, Julio
i Bianca. Tylko niestety oni nie rozumieją po angielsku.
- Miło
mi was poznać. Ale widzę, że wy też musicie być fanami Michaela,
skoro tu przyjechaliście?
- No
my go lubimy i w ogóle, ale nie jesteśmy takimi prawdziwymi fanami.
Sprawdziliśmy w internecie jego adres i specjalnie przyjechaliśmy,
żeby zobaczyć to legendarne miejsce.
- To
znaczy, że po prostu było wam po drodze i chcieliście wstąpić,
tak?
-
Właściwie to nie, zupełnie nam było nie po drodze, ale i tak
chcieliśmy zobaczyć, no i oto jesteśmy. Tylko szkoda, że się nie
da nic więcej zobaczyć.
- Ano
szkoda…
- No
dobra, to my się już będziemy zbierać… Czekaj, czekaj, ale jak
ty wrócisz?
-
Chyba tak jak przyszłam, na piechotę, nie?
- Nie
no co ty, nie chcesz się zabrać z nami? Ściśniemy się jakoś w
samochodzie i cię podwieziemy.
To
było miłe, ale ja bardzo nie chciałam usłyszeć tej propozycji,
bo od razu w głowie zapalała mi się czerwona lampka: z nimi byłoby
szybko i wygodnie, ale być może jeśli zostanę jeszcze kilka
godzin, akurat wtedy wydarzy się coś znamiennego! Jakże mogłabym
odpuścić?
- To
co, jedziesz z nami? A może chcesz się czegoś napić?
- No
dobrze, to miło z waszej strony… - odpowiedziałam nieśmiało,
wiedząc, że będę tego żałować. Już nie miałam alibi do
pozostania w tym miejscu. I w tym momencie, na domiar wszystkiego, z
budki wychylił się John rozmawiający przez telefon. Nie wiem,
dlaczego wychynął akurat w tym momencie, czy w celu sprawdzenia,
czy wreszcie dam mu spokój, czy w celu skontrolowania zachowania
fanów, czy w celu napełnienia mi mojej butelki wodą, czy w celu
zaczerpnięcia świeżego powietrza?
-
Słuchajcie – krzyknął do swoich przyjaciół Fabio – ona
jedzie z nami! Super, nie? Chodź, Kinga!
Postanowiłam
skorzystać z sytuacji i ostatni raz krzyknęłam z głupkowatym
uśmiechem:
- No
to cześć, John! – na co on się uśmiechnął i pomachał mi,
wciąż trzymając słuchawkę przy uchu.
- Nie
do wiary! To ty zdążyłaś się już nawet zakumplować ze
strażnikiem? – Fabio wytrzeszczał na mnie oczy w zdumieniu.
- A
wiesz… To długa historia!
I
pojechaliśmy. Ja i Fabio siedzieliśmy z przodu, a Joao, Bianca i
Julio z tyłu. Fabio wypytywał mnie o szczegóły mojej podróży.
Gdy opowiedziałam o swoich wojażach autostopem, nie dowierzał
zarazem okazując zachwyt. Okazało się, że i ja, i oni zmierzamy
wszyscy w tym samym kierunku, jedynką na północ aż do San
Francisco. Ale nie mogli mnie zabrać ze sobą, bo byłoby im bardzo
niewygodnie w pięć osób z bagażami. Ośmiokilometrowa droga w
samochodzie zleciała w ledwie dziesięć minut. Mijałam w zawrotnym
tempie wszystkie pola i rancza, które wprawiały mnie w stan
zachwytu i ekscytacji, gdy szłam pośród nich rano. Było mi
smutno. Miałam wrażenie, że poprzez przebycie tej drogi powrotnej
w ich samochodzie, zdeptałam swoje Marzenie. Zostałam podwieziona
aż do centrum Los Olivos. Przy pożegnaniu trójka moich znajomych
poprosiła mnie o wspólne zdjęcia i… adres na fejsbuku. Głupio
było mi odmówić tego drugiego, skoro byli dla mnie tak mili, lecz
prośbę tę, po zaledwie dziesięciu minutach znajomości, uważałam
za dość komiczną. Niemniej znajomymi na fejsbuku jesteśmy do
dzisiaj. Ani razu więcej ze sobą nie rozmawiając. Ale oni nie mogą
wiedzieć, co się wydarzyło po naszym rozstaniu…
Słońce
skłaniało się coraz niżej. Poszłam do marketu po mój plecak.
Powitała mnie grupka mężczyzn o urodzie arabskiej:
- Ach,
więc to twój był ten plecak! A my się pół dnia głowiliśmy co
to tu robi.
Przekąsiłam
coś i stwierdziłam, że czas na mnie. Zarzuciłam ciężki bagaż
na plecy i udałam się w stronę szosy. Nie wiedziałam, dokąd się
chcę udać. Zamierzałam jedynie kierować się na północ, znaleźć
jakieś miejsce na nocleg i z rana dalej jechać w stronę San
Francisco, z którego za kilka dni miał odlecieć mój samolot.
Przeszłam
na drugą stronę ulicy, zostawiłam plecak na poboczu i zaczęłam
łapać stopa. Postałam tak kilka minut, ale jakoś nie miałam
szczęścia, rozpędzonym samochodom nie chciało się dla mnie
zatrzymywać. Zwątpiłam, czy uda mi się załapać na transport
przed zachodem słońca. Już chciałam zawrócić do miasteczka, ale
coś mi przyszło do głowy. Dochodziła godzina osiemnasta. Nie
miałam pojęcia, czym mam rację, ale intuicyjnie czułam, że o tej
godzinie mój drogi John musi kończyć swoją zmianę. Stałam
dokładnie przy skrzyżowaniu Figueroa Mountain Road i drogi 154,
która kawałek dalej łączyła się z federalną 101. Myślałam
gorączkowo. Przecież John mieszka w Santa Maria, a więc będzie
zmierzał dokładnie tą samą drogą w identycznym kierunku, co ja.
Nie minęło pięć minut odkąd to wydedukowałam, a oto do ruchu
usiłował się włączyć samochód terenowy z rudym Johnem za
kierownicą. Takiej szansy nie można stracić! Podczas, gdy mój
przyjaciel mrugał kierunkowskazem i czekał, aż ktoś mi ustąpi,
przez mój umysł przeszła burza myśli: „na pewno mnie ze sobą
zabierze, przecież gadaliśmy tyle czasu jak dobrzy znajomi, a jeśli
tylko uda mi się wsiąść do jego samochodu, wyciągnę od niego
jeszcze więcej informacji i może uda mi się dowiedzieć czegoś,
co byłoby wielkim krokiem do zdobycia Neverlandu!”. Uwaga,
nadjeżdża! Wyciągnęłam kciuka najdalej, jak tylko mogłam, już
prawie tu jest iiiii… odjechał. Po prostu sobie odjechał. Nawet
się na mnie nie spojrzał! Zignorował mnie! Co za drań! Stary
kumpel John i taki już z niego drań! Dziwna
myśl z towarzyszeniem dreszczy przebiegła mi przez umysł, lecz
szybko ją zbyłam.
Wyglądał jak ten Lucky Luke odjeżdżając swoją terenówką ku
zachodowi słońca. Chwila… no tak! Przecież stoję pod słońce.
Nie zatrzymał się, bo nie mógł mnie zauważyć! Jak i wszystkie
inne samochody. Stojąc w tym miejscu byłam skąpana złotą powłoką
wieczornego słońca, kierowcy w moim miejscu widzieli tylko
oślepiające promienie. Usprawiedliwienie
dla Johna nie przyniosło ulgi, niepokojąca dreszczowa myśl znów
przekłuła mój umysł.
Cóż, pomyślałam, wrócę do miasta i znajdę tam miejsce na
nocleg. Już zupełnie odechciało mi się jechać do Santa Maria.
Niepokojące uczucie, które co chwilę powracało, coraz bardziej
mnie przerażając i podniecając zarazem, przekonało mnie do
pozostania w Los Olivos. Jednak druga część mojej osoby wciąż
miała ochotę się oddalić, pojechać gdzieś dalej, gdzie wiatr
poniesie. W końcu przegrałam, co tu po mnie? Postanowiłam: jeśli
żaden z kolejnych dziesięciu samochodów się nie zatrzyma, wracam.
Odliczałam nerwowo każdy z przejeżdżających pojazdów, w duchu
modląc się, aby istotnie żaden się nie zatrzymał. I tak też się
stało. Z powrotem znalazłam się w miasteczku, człapiąc powoli i
ociężale chodnikiem oraz rozmyślając, dokąd właściwie mogę
się udać. Wtem zdałam sobie sprawę, że ktoś do mnie mówi.
-
Cześć! Widziałam cię na drodze, potrzebujesz, żeby cię gdzieś
podwieźć? Właściwie to ja nie jadę nigdzie daleko, bo tu
mieszkam, ale może mogę ci jakoś pomóc? – była to pani w
średnim wieku z typu gospodyń domowych, ale mówiła tonem osoby
bardzo pewnej siebie.
- Och,
nie, ja właśnie zmieniłam zdanie i postanowiłam pozostać tu na
noc.
- No
to słuchaj, może chcesz przenocować u mnie? Mieszkam tylko kilka
ulic stąd, przynajmniej skorzystasz z ciepłego wyrka. Przy okazji,
jestem Laura! – dziarsko odparła moja rozmówczyni.
-
Czekaj, czekaj… Ledwie co zobaczyła mnie pani łapiącą stopa na
ulicy i już mi proponuje nocleg we własnym domu? – spytałam nie
mogąc się nadziwić.
-
Yhym. Właściwie to ja cię widziałam już wcześniej, jak dzisiaj
rano łapałaś stopa przy Santa Barbara. Tylko, że ja wtedy
jechałam w drugą stronę, więc nie mogłam cię zabrać.
Delikatnie
mnie zatkała jej propozycja. Nie znałyśmy się nawet pięć minut!
W dodatku stałyśmy na środku chodnika na skrzyżowaniu w centrum
miasta! No, wioski.
-
Chwila, nie boi się pani tak zapraszać zupełnie obcej osoby do
swojego domu? Przecież nic o mnie nie wiesz.
- Ale
widzę, że jesteś młodą podróżniczką, więc pomyślałam
sobie, co zaszkodzi pomóc? Widziałam, że próbowałaś się udać
w stronę Santa Maria, ja jutro tam jadę, więc jeśli tylko chcesz,
teraz pojedziemy do mnie, wyśpisz się wygodnie, skorzystasz ze
wszystkiego, czego ci trzeba, a jutro około dwunastej mogę cię
zawieźć aż do Santa Maria.
Szybko
się zastanowiłam. Wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona jest
dla mnie taka dobra, ale nie wydawała się w żaden sposób
podejrzana. W dodatku nie miałam zbyt wielu opcji. Mogłam albo
rozbić namiot gdzieś w krzakach, bo tu nie było hoteli, moteli ani
schronisk, albo… pojechać z tą uroczą panią gospodynią. A
moja przerażająca myśl wciąż nie dawała mi spokoju.
Nic jeszcze nie wiedziałam, ale ufałam, że bieg wydarzeń
zaprowadzi mnie prosto do celu.
- No
cóż… Dobrze, pojedźmy do pani domu, jeśli jeszcze się pani nie
rozmyśliła.
-
Świetnie, mój samochód stoi o tam. Tylko czy ty się aby dobrze
czujesz?
Nie
czułam się dobrze. Wcale. Prawdę mówiąc z każdą minutą było
mi gorzej. Dostałam potwornego bólu głowy, który z każdą minutą
coraz bardziej przeszywał moje ciało na wylot. Cóż dziwnego,
skoro spędziłam pół dnia na szlochaniu.
-
Niezbyt… Strasznie boli mnie głowa.
- Tym
lepiej, że do mnie jedziesz, kochana, dam ci jakiś mocny środek.
Oj, za dużo się na słońcu nastałaś, dziecino. A tak w ogóle,
to jak ci na imię?
-
Kinga.
- Ki
co?
-
Kinga, jestem z Polski. Tak jak „king”, tylko z „a” na końcu.
- Aaa!
Wiesz, ja mam syna siedemnastoletniego, Austin ma na imię. Ależ on
będzie zachwycony jak się dowie, że mamy taką podróżniczkę za
gościa! Dużo już widziałaś w Kalifornii?
- No,
trochę… To już prawie dwa miesiące mojej podróży.
- O
rany, spędziłaś dwa miesiące w Kalifornii?
- Nie,
byłam jeszcze w Oregonie, Idaho, Wyoming, Utah, Colorado, Arizonie i
Nevadzie.
-
Woow! Niesamowite, i wszystko autostopem? Austin będzie w siódmym
niebie!
Droga
do jej domu była dość długa, mieszkała dokładnie na
przeciwległym krańcu Los Olivos. Nie spodziewałam się, że to
miasto jest takie rozległe. Pomimo, że prawie nic w nim nie ma, to
osiedla domków jednorodzinnych były zupełnie imponujących
rozmiarów. Jednak w obecnej sytuacji wcale mnie to nie cieszyło.
Gdy
dotarłyśmy do domu, Laura, wielce podekscytowana, zawołała
swojego syna:
-
Austin, chodź szybko, zobacz tylko kogo przywiozłam! To jest Kinga,
podróżniczka autostopem!
Austin
wyłonił się z salonu z miną jakby chcącą powiedzieć: „Aaale
supeeer… no po prostu zdarzenie roku… sprowadzać obcych do domu…
czegoż to ona nie wymyśli… moja matka jest świruską.”
Wiedząc,
że weszłam właśnie na cudzy teren, posłałam Austinowi
głupkowaty uśmiech, zarazem usprawiedliwiając się telepatycznie:
„Sorry za to nagłe wtargnięcie, ale twoja mama była taka
podekscytowana jak mnie spotkała, że nie umiałam odmówić; ale
nie przejmuj się, w ogóle nie odczujesz mojej obecności, a rano
zniknę!”.
No
cóż, mamy czasami nie rozumieją świata swoich nastoletnich
pociech. Za to wobec mnie Laura wykazała się nadzwyczajną
wyrozumiałością. Z góry zaoferowała mi wszystko, o czym bym
tylko mogła pomarzyć, przeszukała domową apteczkę, aby znaleźć
dla mnie idealne remedium na ból głowy rozkuwający czaszkę, trzy
razy zapytała się, czy aby na pewno nie jestem głodna,
zaprezentowała mi moją sypialnię (!), którą był pokój jej
starszego syna…
- Ale
czy jest pani najzupełniej pewna, że syn nie miałby nic przeciwko
temu?
- Ależ
nie przejmuj się, kochana, jego prawie w ogóle nie ma w domu, pokój
stoi pusty, a ty przecież musisz mieć wygodnie, skoro zawsze w
namiocie sypiasz!
…wręczyła
pościel, pokazała łazienkę i zaoferowała skorzystanie z
Internetu. Od jak dawna nie miałam kontaktu ze światem!
W
mojej skrzynce pocztowej czekały narzekania rodziny i przyjaciół,
że się nie odzywam – ale jak tu się odzywać, kiedy zwyczajnie
brakuje czasu w nadmiarze przygód? Zadośćuczyniłam i odpisałam w
kilku słowach, to co zwykłam pisać z wakacji: „żyję i mam się
dobrze!”. Następnie postanowiłam przejść do bardzo istotnej
czynności, w której nie chciałam mieć jakichkolwiek świadków.
Nikogo nie poinformowałam o swoich planach, wiem, to szalone, ale
nie chciałam zapeszać sukcesu. Otworzyłam stronę „Google Maps”
i wpisałam ten znamienny adres. Na ekranie monitora pojawił się
znajomy widok. Kilka lat temu potrafiłam spędzić kilka godzin na
jego dokładnym studiowaniu. Niestety z góry nie widać wiele…
Sięgnęłam po swój podróżny notes i ołówek, i przystąpiłam
do działania.
„A
więc wygląda to tak… Ja byłam tu… Jeśli przejść tędy
prosto na zachód, dojdzie się dokładnie tutaj. Później
należałoby się skierować na północny-wschód, a dalej jeszcze
kawałek równo na północ. Gdy dojdę do skraju, zawracam w
kierunku południowego-wschodu i ląduje tam, skąd przyszłam.
Będzie ciemno i ekstremalnie niebezpiecznie. Nie będzie wiele
czasu. I znów, będzie mnóstwo zbiegów okoliczności, które mogą
się przyczynić do zwycięstwa… lub klęski.”
Plan
był gotowy… jego realizacja zależna od wielu czynników. A mój
ból głowy stał się do tego stopnia nieznośny, że nie miałam
siły już niczym innym się zajmować, jak tylko pójściem spać.
Zanim to się stało poznałam jeszcze męża Laury, który zdawał
się wcale nie być zaskoczony moją obecnością w jego domu.
W
końcu rzuciłam się w ubraniu na łóżko i… przez kilka godzin
obracałam się z jednego boku na drugi, nie mogąc zmrużyć oka.
Cały czas ta przeklęta myśl…
Ty już chyba zupełnie postradałaś zmysły! Czy tobie do reszty
odbiło? Pakujesz się w wielkie tarapaty… Ale jesteś tylko o krok
od największego marzenia! Tyle zagrożeń na drodze, zupełnie
oszalałaś! Nieważne co się stanie, za to jaka z tego będzie
opowieść! W końcu po to przeżywa się przygody. Żeby tworzyć z
nich opowieści…
No
dalej, zamknij oczy, prześpij się!
Miałam tylko dwie godziny na sen. Ustawiłam budzik na dwudziestą
trzecią. Nie wiedziałam, czy to wystarczy, ale postanowiłam się
przekonać. W końcu nie mogę też przystąpić do dzieła zbyt
późno…
Stres
przeniknął każdą komórkę mojego zmęczonego ciała. I
przekręcam się tak z boku na bok, z pleców na brzuch, zakrywam
głowę poduszką, to znów patrzę w nicość, doznając
niepokojącego wrażenia, że wszystko co się znajduje wokół mnie,
mówi mi „kompletnie zwariowałaś”.
Zanim
dzwoni budzik w telefonie, chwytam go i wyłączam zanim zdąży
wydobyć pierwszy dźwięk. Wymykam się z łóżka, podchodzę do
drzwi pokoju i ostrożnie wychylam przez nie głowę. Cisza. Ciemno.
Skradam się na bosaka po schodach na dół. Na wprost schodów
znajduje się mój cel – drzwi wyjściowe. Na lewo od drzwi
przestronny salon. Cholera! Z salonu wydostaje się migotliwe
niebieskie światło. Podchodzę bliżej. Sama pozostaję
niewidoczna, lecz dostrzegam czyjeś nogi oparte o sofę. Z pomiędzy
rozczapierzonych na boki stóp rozpościera się doskonały widok na
wielki telewizor plazmowy. Z dedukcji wnioskuję, że w salonie na
dole tuż obok drzwi wyjściowych przebywa jakiś człowiek,
oglądając film. Ciężko zgadnąć, ile jeszcze ten film będzie
trwał i czy owa istota ludzka nie wpadnie na pomysł, aby po nim
obejrzeć jeszcze jeden albo na przykład pograć w bilard. Co z
tego, młody człowieku Austinie, że jutro czeka cię szkoła!
Wniosek oczywisty: nie mogę przejść niezauważona do drzwi
wyjściowych. I nie mogę wyjść zauważona,
ponieważ wolę uniknąć konieczności odpowiedzenia na pytanie
„dokąd się wybierasz o tej porze?” kłamstwem: „a wiesz, idę
polować na nocne motyle”, ani tym bardziej prawdą: „ha!
Żartowałam, tak naprawdę to idę się włamać do domu Michaela
Jacksona, ale ty idź już lepiej spać, dzieciaku!”.
Następstwem
tego faktu jest przymusowy dłuższy sen. Zakradam się po cichu po
schodach na górę, przemykam do „mojej” sypialni, ustawiam
budzik na za pół godziny. Usiłuję zasnąć. Przekręcam się z
boku na bok, z pleców na brzuch, zakrywam się poduszkami i kołdrą,
wszystko powtarza mi „do reszty ci odbiło”. Dwadzieścia
dziewięć minut i pięćdziesiąt dziewięć sekund później
wyłączam budzik. Zakradam się po schodach na dół. Niebieskie
światło z salonu wciąż rzuca migotliwy blask na drzwi wyjściowe.
Wracam do łóżka. Cykl powtarza się jeszcze kilka razy.
Już
nie mogę więcej spać. Podniecenie i przerażenie mnie rozsadza,
ale jednego jestem pewna: teraz już nie odpuszczę. Jestem zbyt
blisko, fizycznie i duchowo. Nie pozwolę, żeby coś mi stanęło na
drodze. A już zwłaszcza nastoletni dzieciak (nieważne, że ledwie
trzy lata młodszy ode mnie). Gdybym teraz się poddała, już chyba
nigdy nie zaznałabym spokojnego snu. W niecierpliwym oczekiwaniu
rozmyślałam nad ewentualnościami, które mogą mnie napotkać u
celu.
Jak
dobrze chroniony jest Neverland? I jakiego charakteru jest ta
ochrona? Pamiętałam dobrze o kamerach, o których mówił John.
Kamery… Czy właściwie on o nich w ogóle wspominał? Wiem, że to
ja o nie pytałam. Ale czy on?... Teraz już niczego nie byłam
pewna. Zaraz, zaraz… Tego samego dnia rano, gdy dotarłam pod bramę
główną Neverlandu i przeskoczyłam przez bardzo prowizoryczne
ogrodzenie, zapukałam, a wtedy… John wyskoczył zaskoczony, jakby
go prąd poraził! Oczywiście - tam w ogóle nie ma kamer! Tabliczki
srogo ostrzegające, żeby się trzymać z daleka, bo teren jest pod
obserwacją, są tam tylko dla postrachu. Także później, gdy John
dołączył do mnie na wózku golfowym, kiedy ja dotarłam do końca
ogrodzenia, powiedział, że przeprowadza teraz rutynową kontrolę
terenu, a na moje pytanie, czy widział mnie w kamerach, nie
odpowiedział ani tak, ani nie – bo przecież nie mógłby się tak
łatwo zdradzić. A skoro kamery nie było przy bramie głównej, tym
bardziej nie ma ich gdziekolwiek indziej.
Choć
właściwie… zakładając, że John mówił prawdę, że mają
dzienną i nocną zmianę, czyli że zostaje tam jakiś strażnik na
noc, to czy ktokolwiek obserwuje ewentualne kamery przez cały czas?
No cóż, gdyby takiemu ochroniarzowi choć przez sekundę przez
umysł przeleciała myśl, że dwudziestoletnia, blond-włosa Polka
przemierzy w środku nocy na piechotę osiem kilometrów, aby
zwiedzić sobie dom Michaela Jacksona, zapewne obserwowałby kamery.
Nawet obstawiłby ogrodzenie posiłkami. Ale pan strażnik niczego
się nie spodziewa. Słodko sobie drzemie na klawiaturze komputera,
albo, kto wie, może nawet ma tam sypialnię, by budzić się tylko w
przypadku niepokojących odgłosów, na przykład samochodu
parkującego pod bramą w środku nocy. Ale ja będę cichutka jak
myszka, nie wydam żadnego odgłosu, ponieważ moim środkiem
transportu są tylko moje własne nogi. Jakoś nie widzi mi się
łapać autostopu w środku nocy.
A
jeśli jednak mnie przyłapią, to co? Wolałam nie myśleć o takiej
ewentualności, ale miałam pewien plan w zanadrzu. Nie wiem, w jakim
stopniu by zadziałał, ponieważ na swoją obronę miałam tylko…
strojenie głupa: „Wie pan, panie strażniku, ja nie miałam
pojęcia, że tu nie można wchodzić… To znaczy, niby miałam, ale
sam pan widzi, taka mała i bezbronna, cudzoziemka, turystka
zaledwie, w dodatku niepełnoletnia, to co ja bym tu mogła złego
nabroić? Puść pan wolno, a będzie pan miał dobrą karmę na
przyszłość!”. Wprawdzie straszono mnie zdecydowanym brakiem
poczucia humoru u amerykańskich służb bezpieczeństwa, jednak
miałam już niejeden dowód na to, że jak się zaczaruje
odpowiednią gadką, każdy wymięknie. W końcu na małoletnie
blondynki nie ma mocnych. A już zwłaszcza Polki!
Około
godziny pierwszej w nocy ponownie zakradłam się na dół. Jest! To
znaczy nie ma! Grzeczny chłopiec poszedł wreszcie spać. Pobiegłam
na górę do sypialni, zabrałam spakowany wcześniej plecak,
założyłam spodnie i wróciłam na dół. Stał mi na drodze
jeszcze jeden problem przed udaniem się na przygodę. Otóż... co
zrobić z drzwiami? Najbardziej oczywiste trudności zawsze wychodzą
na jaw ostatnie. Od środka drzwi były otwarte, ale od zewnątrz
zamykały się na zatrzask. I dylemat gotowy: czy zostawić Bogu
ducha winną rodzinę na noc przy uchylonych drzwiach, czy też
musieć czekać do rana w ogrodzie? Druga opcja nie wchodziła w grę.
Jak ja bym się wytłumaczyła, że spędziłam noc w ogródku?
Trudno, mam nadzieję, że w Los Olivos nie ma psychopatów
czyhających na przykładne, amerykańskie rodziny beztrosko śpiące
w otwartym domu... No... i mam nadzieję, że nie ma też psychopatów
czających się na nieletnie blond-włamywaczki do Neverlandu.
Uchyliłam
więc w końcu drzwi wyjściowe do wymarzonego świata i...
natychmiast je zamknęłam. Epicki przykład „wybrania się jak
sójka za morze”. Środkowe rejony Kalifornii mają to do siebie,
że za dnia słońce smaży jak patelnia, zaś w nocy ziębi jak
lodówka. Moja fioletowa koszulka z krótkim rękawem z ledwością
dała radę uchronić mnie przed szokiem termicznym czyhającym na
zewnątrz. Pobiegłam na placach na górę i zarzuciłam na siebie
błękitny polar. W przebłysku geniuszu pomyślałam sobie, że
mogłabym jeszcze sprawdzić plan miasta Los Olivos. Na południowym
krańcu widniał krzyżyk zarysowany przez Laurę, cobym się nie
zgubiła, na północnym krańcu iskrzył się mój Cel (co ciekawe,
Laura zaznaczyła mi też na mapie miejsce naszego spotkania –
skrzyżowanie z ulicą, przy której znajduje się dom Michaela.
Jakoś mało bystra ta kobieta...). Wróciłam na dół. Za jedynego
towarzysza wyprawy miałam mały czarny plecak, w który spakowałam
zeszyt z zarysowanym planem włamania... to znaczy działania, aparat
fotograficzny, kompas oraz butelkę wody, do tego latarka na czoło.
Wychodząc zostawiłam na milimetr uchylone drzwi. Wybaczcie, drodzy
gospodarze! O godzinie 1:10 uruchomiłam w swych pośladkach
superprzyśpieszenie i ruszyłam czym prędzej w ciemność.
Wyskoczyłam
z werandy jak pocisk, przemknęłam przez ogród, przeleciałam nad
podjazdem, wyszłam na Santa Barbara Avenue, skręciłam w prawo na
północ i pognałam naprzód. Z samochodowej przejażdżki z Laurą
pamiętałam, że sama ta jedna ulica jest nieskończenie długa, nie
wspominając już o tym, co mnie czeka, gdy dojdę do skraju miasta.
Nie myślałam o niczym, tylko o tym, by moje nogi posuwały się
naprzód. Serce biło mi jak oszalałe, a ja sunęłam naprzód
niczym zjawa w środku nocy.
O 1:36
dotarłam do głównej drogi numer 154. Mimo tak późnej godziny
nierzadko przemykały przez nią rozpędzone samochody. Po jej
drugiej stronie zaczynała się pogrążona w mroku Figueroa Mountain
Road. Gdy tylko wyszłam z miasta, spowiła mnie gęsta jak mleko
mgła. Do tego dodać nieprzeniknioną ciszę i niewyraźne, ciemne
kształty wzdłuż drogi, a panika gotowa. Co chwila odwracałam się
do tyłu, żeby dodać sobie otuchy na widok miejskiej poświaty i
migających reflektorów samochodów. Ale one niknęły z każdym
moim krokiem, zaś cisza się pogłębiała, a mgła gęstniała.
Podążałam śladem ciemnożółtej, przerywanej linii na jezdni, bo
poza nią nic innego nie widziałam. Widoczność ograniczała się
do dwóch kroków naprzód, a moja wyobraźnia jeszcze nigdy nie była
tak pobudzona od czasów wczesnego dzieciństwa. Każdy przydrożny
krzak wyglądał dla mnie jak wór ze zwłokami czy inny potwór z
koszmarów. Ledwie kilkanaście godzin wcześniej przemierzałam
dokładnie tę samą trasę, wtedy tak przyjazną, zalaną słońcem,
gdzie pasły się krowy i konie i nic zdawało się nie zakłócać
błogiego spokoju tego miejsca. Teraz ten spokój stał się nie do
zniesienia. Wiedziałam, że nie mogę spanikować, więc za wszelką
cenę starałam się nie odwracać do tyłu, tylko skupić na żółtej
linii. Lecz gdy wszystkie światła zniknęły i pozostałam tylko ja
jedna w białej chmurze zimnej i wilgotnej mgły, miałam ochotę się
rozpłakać. Wyciągnęłam z plecaka telefon i słuchawki, zatkałam
sobie nimi uczy i wyszukałam najbardziej radosną muzykę, jaką
mogłam znaleźć. To była muzyka filmowa z lat siedemdziesiątych.
Pierwszy utwór, jaki włączyłam to „Jesus Christ Superstar”.
Od razu raźniej. Ale moja ulga nie trwała długo, bo muzyka w
uszach powodowała,, że w razie zagrożenia nic nie usłyszę,
choćby nadjeżdżającego samochodu. Poszłam na kompromis –
zostawiłam słuchawkę tylko w jednym uchu.
Fajnie
tak. Ciemno. Chłodno. Głucho. A ja sobie nucę pod nosem:
God!
Every
time I look at you
I
don't understand
Why
you let the things you did,
Get
so out of hand
You'd
have managed better
If
you'd had it planned
Why
d'you choose such a backward time
And
such a strange land?
If
you'd come today you
Would
have reached a whole nation
Israel
in 4 BC had no mass communication
Im
dalej się zagłębiałam, tym bardziej wyciszałam muzykę, aby
więcej słyszeć. Pech sprawił, że nagle przypomniało mi się, iż
za dnia, gdy przemierzałam tę trasę, dostrzegłam tabliczkę
mówiącą „Danger! Mountain lions”. Bardzo zły moment na
przypominanie sobie takich rzeczy! Od tej chwili każdy przydrożny
krzak stał się dla mnie żarłoczną pumą, a każdy szmer sapaniem
wygłodniałej bestii. Moje nogi gnały tak prędko, że nie
pozwoliły mi nawet zatrzymać się na moment, aby ugasić
pragnienie.
Po
jakimś czasie zobaczyłam w oddali smugę pomarańczowego światła.
Pochodziło z jednego z nielicznych zabudowań, lecz wokół nie było
żywego ducha. Przechodząc obok poczułam się odrobinę raźniej,
ale gdy tylko wyszłam poza pole zasięgu świateł, strach powrócił
ze zdwojoną siłą. Byle tylko nogi prowadziły mnie naprzód,
myślałam. Nie liczyłam czasu, ale wiedziałam, że muszę być jak
najszybsza, aby wrócić przed porankiem do miasta. Nie mijałam po
drodze żadnych znaków mówiących mi, ile drogi pozostało do
przebycia. Nie miałam zielonego pojęcia, czy jestem w połowie,
dalej, bliżej celu, ani czy w ogóle zorientuję się w ciemności,
że dotarłam. Po prostu iść, byle naprzód!
W
jednej chwili tuż po swojej prawej stronie usłyszałam donośne
sapanie. Stanęłam jak wryta, serce waliło tak mocno, że w końcu
doszło do swoich limitów i się zatrzymało. Wyjęłam słuchawkę
z drugiego ucha i czekałam na śmierć. Matko Boska, Jezusie słodki,
puma!!! To na pewno wygłodniała puma szczerząca kły na widok
ofiary, która sama przyszła prosto do jej pyska! Oto kończy się
mój żywot marny. Chodź, kocie, zadaj mi ten cios ostateczny i oto
zginę w heroicznym geście tuż przed dokonaniem życiowej misji.
Może kiedyś jakiś śmiałek zdopingowany mym bohaterstwem dokończy
mego dzieła. A jutro rano znajdą mnie w pół zjedzoną... O,
kurczę.
A
jednak nie puma. To krowie się głośniej chrapnęło. Jej!! Nie
zginęłam! Jak dobrze! Bo to takie trochę mało imponujące warunki
na heroiczny zgon. I moment nie najlepszy. A tak jeszcze sobie
pożyję! I może nawet osobiście zakończę misję. Ciekawe, jak
daleko jeszcze.
Gdy
już serce moje wróciło do akcji, ruszyłam dalej z kopyta,
odnotowując, że przecież wzdłuż całej tej drogi są farmy i
wszędzie się pasą krowy i konie, i gdzieś one muszą spać, toteż
śpią za płotem, na stojąco, i czasami im się chrapnie, no można
wybaczyć, w końcu zwierz nie człowiek.
Kawałek
dalej wyczułam słuchem całą gromadę krów stojącą tuż za
ogrodzeniem, które mijałam, bo oto obruszyły się wszystkie naraz,
że im sen zakłócam, i niektóre z nich aż tupnęły złowieszczo
i się odsunęły, przestraszone, dalej od barierki. Ale mój
niedoświadczony umysł już zastosował właściwą reakcję. Tym
razem, zamiast „Matko Boska, Jezusie słodki, puma!!!”,
powiedział sobie: „O. Krowy”.
Dalej
szlak był spokojny, żadna krwiożercza bestia ani potwór nie
stanęły na mojej drodze, tylko że ona sama zdawała się robić
mnie w balona, wydłużając się z każdym moim krokiem. Gdy coraz
poważniej zaczęło mnie to niepokoić (no bo czy nie przeoczyłam i
nie idę tak, już od Bóg wie jak dawna, na darmo?), rozpoznałam
pewne znajome zabudowania po swojej prawej ręce, a po lewej, jeszcze
w oddali, migotały mizerne światła.
Poprzez
gęstą powłokę ciszy dobywały się znikome dźwięki dochodzące
z przeciwnej strony od oświetlenia. Podeszłam jeszcze nieco bliżej.
Serce prawie mi się zatrzymało. Oto jest.
Neverland.
Skromna drewniana brama, spowita krągami delikatnego światła z
czterech lampionów, po dwa z każdej strony bramy. Ponad nią
masywne konary drzewa z nisko zawieszonym listowiem. Absolutna cisza,
tylko hałas mojego oddechu, który usiłowałam wstrzymać, jakby z
obawy że zdradzę swą obecność. Gdy tylko ujrzałam tę bramę,
cały trud nocnej wyprawy został mi wynagrodzony. Widok był tak
magiczny, że nie sposób słowami opisać, jak wielkie wrażenie na
mnie wywarł. Neverland skąpany nocą wyglądał jak żywo wyjęty z
bajki. Nie myślałam, że oto przede mną stoi posiadłość
Michaela Jacksona. Moja wyobraźnia już była o wiele dalej, ja już
nie stałam tu na ziemi, rzeczywistość się ulotniła. Stres
zanikł. Czułam się niesiona jakąś bajkową energią. Trwało to
nieokreśloną chwilę, ale to właśnie takie krótkie momenty
tworzą najwspanialsze wspomnienia. Nie wiedziałam, czy uda mi się
wejść, czy cokolwiek więcej zobaczę, czy nie zostanę nakryta.
Ale to już nie było takie ważne, bo tego widoku, którego tutaj
doznałam, nikt mi nigdy nie odbierze.
Postanowiłam
uwiecznić go na zdjęciu, ryzykując, że dźwięk migawki może
zostać usłyszany. Ale jak iść na całość, to iść na całość,
zresztą gdyby ktoś mnie miał usłyszeć, to lepiej, żeby to
zrobił teraz niż jak już będę po drugiej stronie ogrodzenia.
Czas
naglił. Gdy już obudziłam się ze snu, zrobiłam szybkie
rozeznanie w terenie. Cichutkie dźwięki, które wcześniej
słyszałam, dochodziły ze szkół po przeciwnej stronie ulicy.
Delikatne pukanie najpewniej było wywołane działaniem jakiejś
maszyny, przetwornika prądu lub czegoś podobnego. Nie martwiłam
się tym. Zaś tutaj, w Neverlandzie, sytuacja przedstawiała się
obiecująco. Za bramą dostrzegłam kilka zaparkowanych samochodów,
których nie było tu za dnia. To znaczy, że John mówił prawdę o
nocnej zmianie. Jednakże poza tymi pojazdami nic innego nie
stanowiło o czyjejś obecności. Nie wiedziałam, czy mam rację,
ale postanowiłam założyć, że strażnik śpi i się nie obudzi, a
kamer w istocie wcale nie ma. Tego, czy słusznie zakładałam, nie
miałam ochoty sprawdzać. Prędzej czy później odpowiedź sama
przyjdzie.
Moim
początkowym planem było przejście aż do połowy długości
ogrodzenia dostępnego z zewnątrz, a następnie zakradzenie się
przez łąkę do serca Neverlandu. Mając okazję skorzystania z
Internetu w domu moich gospodarzy, naznaczyłam sobie prowizoryczną
mapę w moim zeszycie podróżnym. Według niej powinnam się
skierować najpierw na zachód, żeby dojść do głównych
zabudowań, później na północny-wschód, w kierunku lunaparku, a
na koniec dalej na północ do zoo i na południe do wyjścia. Ale
stojąc tu przed bramą doszłam do wniosku, że ten plan wcale nie
jest mi potrzebny. Miałam wprawdzie ze sobą kompas i latarkę, ale
po pierwsze, ten plan narysowałam w dużym pośpiechu i podnieceniu,
więc trudno, żeby był dokładny. Po drugie, posługiwanie się i
zeszytem, i latarką,i kompasem, dokładne wybadanie terenu w
egipskich ciemnościach, w dodatku przy tak wielkich emocjach i
stresie, nie wróży powodzenia. A co mi tam, ten jeden raz nie będę
się ładować w bezdroża, tylko sobie ładnie, po ludzku skorzystam
z asfaltówki. Tej samej, którą się z pewnością poruszają
wszyscy strażnicy. Ale przecież już zdecydowałam, że strażnik
śpi i się nie obudzi. Więc do dzieła.
Te
moje przemyślenia trwały kilka sekund. Ostrożnie zbliżyłam się
jeszcze bardziej do bramy, po czym minęłam ją z prawej strony,
idąc wzdłuż drogi, wciąż tej zewnętrznej. Odsunęłam się na
tyle daleko od budki strażniczej, żeby widzieć ją dokładnie z
drugiej strony, wraz z całą bramą i wewnętrzną drogą, która
była moim celem. Budka także była oświetlona, a jej światło
sięgało na tyle daleko, że pomogło mi bezproblemowo przedostać
się przez ogrodzenie bez konieczności używania latarki. Płot był
w istocie tak zaawansowany technologicznie, że aby go pokonać,
należało... przełożyć nogę na jego drugą stronę. Oto ostatnia
sekunda, w której jestem niewinna. I hop, o godzinie 2:57 pewnej wrześniowej nocy 2012 roku włamałam się do Neverlandu Michaela
Jacksona, tym samym popełniając przestępstwo. Za późno! Kątem
oka jeszcze obserwowałam, czy coś się nagle nie poruszy koło
budki, czy zaraz na mnie nie runie krąg światła z reflektora, czy
syrena nie zacznie wyć, czy się helikoptery nie zlecą, czy psów
nie spuszczą, czy banda facetów w czerni z bronią nie przyjdzie
się przywitać, czy... nic się nie stało. Nic.
Kawałek
ziemi między płotem a drogą był piaszczysty. Chciałam już tylko
zniknąć za wzniesieniem, za którym skręca asfaltówka, żeby
uciec z pola widzenia ewentualnych strażników i z pola rażenia
reflektorów przy wejściu. Jeszcze kilka kroków i oto droga skręca
w lewo. Znikam w ciemnościach.
Po
małej chwili, o 3:09, dochodzę do kolejnej bramy. Nie jest ona
oświetlona, lecz widzę jej zarys. Jest otwarta na oścież. Po jej
lewej stronie dostrzegłam jakąś figurę. I wtedy popełniłam
kolejne szaleństwo. Bardzo chciałam zobaczyć, co to dokładnie za
figura i miałam tylko dwie opcje do wyboru – latarka lub aparat.
Światło latarki było o wiele słabsze i musiałabym go używać
przez więcej czasu, żeby zobaczyć, co się tam znajduje – więc
wybrałam aparat fotograficzny, którym zrobiłam zdjęcie przy
użyciu lampy błyskowej, do którego mogłam zawsze wrócić. W tej
nieprzeniknionej ciemności błysk flesza zajaśniał jak błyskawica.
Gdyby jakieś kamery mnie obserwowały, wpadłabym jak śliwka w
kompot. Ale gdy wyświetlacz aparatu uświadomił mi, co przede mną
stoi, cały stres został mi wynagrodzony. Stałam przed tą bajkową
bramą, tą właściwą bramą do Krainy Nibylandii, otwartą szeroko
i zapraszającą w swe progi. A po lewej stronie stała rzeźba
radosnego dziecka, wskazującego rozłożonymi wysoko rękami napis
„Michael Jackson” na pofalowanej, złotej wstędze. Posążek i
napis stały na kolorowym dywanie, na pięknie zadbanej rabatce z
czerwonych kwiatów otoczonych białymi.
Przeszłam
przez te wrota i następnych dziesięć minut było chyba najbardziej
magicznymi minutami w całym moim życiu. Już kilka kroków dalej
widzę sylwetkę kolejnej figury. Zdjęcie. Na kamiennym podeście
stała statuetka tego samego dziecka z jedną ręką uniesioną na
bok, jakby wskazywał kierunek. Znów kilka kroków. Tym razem
dostrzegam w ciemności jakiś większy kształt. Zdjęcie. To
siedmioro roześmianych dzieci tańczących radośnie w kółku,
wokół rabatki z żółtymi kwiatami. Przypomniałam sobie filmy, na
których Michael przechadza się po tej alejce między posągami... W
tym momencie poczułam pewną krzywiznę pod stopami. Podniosłam
głowę i zobaczyłam zabudowania oświetlone subtelnym, ciemnożółtym
światłem lampionów. Promienie ich światła dochodziły prawie do
moich stóp i już wiedziałam, co to była za krzywizna. Właśnie
nadepnęłam na jedną z dwóch wąskich, metalowych szyn... Tuż
obok stała piękna, biała altanka z ażurowymi elementami, a przed
nią posążek chłopca wylegującego się na ławce z gazetą.
Całość przypominała przystanek na trasie kolejki. Lampiony w
oddali nadawały wszystkim obiektom złotej, odrealnionej poświaty.
Byłam
we śnie. Towarzyszyła mi niesamowita atmosfera. Nie mogłam
uwierzyć, że jestem tu, w tej krainie Marzeń, że jestem w moim
własnym spełnionym Marzeniu! Podniosłam głowę do góry.
Spomiędzy konarów drzew spoglądały na mnie setki gwiazd...
Zadrżałam. Przez całą drogę, jak tu szłam, wszystko spowijała
gęsta jak mleko, lodowata mgła, widoczność ledwie sięgała mojej
własnej dłoni i oto w kilka minut po przekroczeniu bramy Neverlandu
cała mgła się rozmyła. Dostałam dreszczy, gdy sobie to
uświadomiłam. Teraz, gdy mgła znikła, poczułam, że spowija mnie
jakaś nieziemska energia, która chroniła mnie od
niebezpieczeństwa. Poczułam się... zaproszona.
Wszystkimi
zmysłami chłonęłam to Miejsce. Wyobrażałam sobie codzienne
życie Michaela przez całe błogie lata dziewięćdziesiąte, zanim
ta magia została zniszczona. Choć właściwie, takiej magii nie da
się zniszczyć. Ona została na chwilę zachwiana, ale jest tu cały
czas obecna. Nie ma na to lepszego potwierdzenia niż wszystko, co mi
się tutaj przytrafiło...
Jednym
z najbardziej niesamowitych wrażeń, jakie wyniosłam tej nocy, był
zapach. Tak cudowny, świeży, czysty, przyjemny, organiczny.
Przypominał świeżą korę. Albo najświeższą, wilgotną ziemię.
Mieszał się z wonią wszechobecnych kwiatów. Miałam ochotę go
bezustannie wdychać, pochłaniać swoim węchem. Świeży zapach,
rozgwieżdżone niebo i poświata lampionów. Neverland.
Rozpoznałam
cień kolejnej sylwetki. To była rzeźba trójki dzieci
zjeżdżających po zjeżdżalni. Przeszłam jeszcze parę metrów i
doznałam najbardziej zachwycającego widoku, jakiego nawet moja
wyobraźnia nie mogła się spodziewać.
Stałam
na skraju dużego jeziora, a na wprost przede mną znajdował się
wyłożony kamieniem most, oświetlony z obu stron lampionami. Na
drugim brzegu świeciło się wiele pojedyńczych lampek, które
rzucały delikatną poświatę na stojące tam zabudowania oraz na
spokojną toń wody. Wokół całego jeziora rosły drzewa, których
konary schylały się ku zbiornikowi. Błoga cisza zakłócana lekkim
pluskaniem. Świeży zapach kory, kwiatów i wody.
Wszystkie
te elementy tworzyły razem atmosferę najbardziej magiczną, jakiej
doświadczyłam w całym swoim życiu. Wpatrywałam się w jezioro
jak oczarowana. Marzyłam o uwiecznieniu tego widoku na fotografii,
lecz niestety było zbyt ciemno, aby na zdjęciu cokolwiek dało się
zobaczyć. Wciąż widzę to miejsce w swoich wspomnieniach i nie
mogę sobie wyobrazić czegoś piękniejszego.
Gdzieś
z prawej strony dał się słyszeć szum wody, zapewne musiał się
tam znajdować niewielki wodospad. W pobliżu stała kamienna rzeźba
psa, nieco porośnięta mchem. Podeszłam bliżej brukowanego mostu.
Wokół oświetlających go lampionów kwitły róże, a na grzbiecie
kamiennej barierki były posadzone mniejsze roślinki. Przeszłam na
drugą stronę. Stałam przed różnymi zabudowaniami, ale zanim
zdążyłam im się przyjrzeć, zamarłam. Przez ułamek sekundy
myślałam, że oto nastąpił koniec mojej wyprawy. Z prawej strony
brzegu, przy zatoce ze skałek, z której dobywały się dźwięki
wodospadu, stała kobieta. Była odwrócona tyłem.
Na
moment zabrakło mi tchu, niemal wpadając w panikę zastanawiałam
się: biec czy zostać? Odezwać się czy milczeć? Usprawiedliwiać
się czy poddać? Ale po chwili zdałam sobie sprawę, że ta
kobieta, ubrana w długi do kolan czerwony płaszcz i błękitne
rajstopy, w ogóle się nie porusza. Uświadomiłam sobie, że to
musi być kolejna rzeźba, i starałam się w to twierdzenie
uwierzyć. Zastanawiałam się, co też takiego strzeliło Michaelowi
do głowy, żeby pośród samych rzeźb z brązu lub kamienia stawiać
tę jedną pomalowaną jak żywa? Czyżby strach na wróble? Tzn. na
włamywaczy...
Gdy
tylko moje serce się uspokoiło, zdałam sobie sprawę, że kilka
kroków przede mną stoi duży budynek. Już chciałam do niego
podejść, gdy ponownie zamarłam. Moje biedne serce kolejny raz
zatrzymało się w biegu, a płuca przestały oddychać. Tym razem
powodem był wielki hałas, który roztoczył się zza moich pleców.
Natychmiast namierzyłam sprawcę – po tafli wody sunął piękny,
elegancki łabędź. Musiał się zdenerwować obecnością intruza.
Albo miał zły sen. Albo... chwila, ich jest tam więcej! Przykro mi
było, że prawdopodobnie obudziłam dostojników, jednakże ich
pełne gracji sylwetki stanowiły tak doskonałe urozmaicenie
najbardziej magicznego widoku w moim życiu, że nie pożałowałam
nawet własnego zamarcia. Był ledwie oświetlony, ale mimo że nie
miałam w pamięci żadnego zdjęcia tego miejsca, natychmiast sobie
uświadomiłam, że oto stoję na wprost wejścia do domu Michaela
Jacksona. Charakterystyczny spadzisty dach i belkowana fasada,
wejście schowane w cieniu drzew, trawniki dookoła usiane kwietnymi
rabatkami. Podeszłam bliżej, aż do schodów. Zobaczyłam przez
oszklone drzwi, że w środku skrzy się małe czerwone światełko.
Domyśliłam się, że to może być alarm, więc nie ryzykowałam
zbliżania się do samych drzwi. W pobliżu stała porośnięta
bluszczem altana, przy której, w przeciwieństwie do domu, paliło
się kilka świateł, co czyniło magiczny widok. Przeszłam jeszcze
kilka metrów dalej i zdało mi się, że widzę przed sobą jakiś
budynek, jednak w tym miejscu panowała całkowita ciemność i byłam
w stanie dojrzeć jedynie zarys ciemnych konturów. Zrobiłam
zdjęcie, żeby sprawdzić co to jest, ale już się domyślałam.
Wyświetlacz mojego aparatu potwierdził ziszczenie się mojego
kolejnego snu – oto stałam przed tą najsłynniejszą stacją
kolejki szynowej. Była niespodziewanie mała, ale – tak jak
pamiętałam ze zdjęć i tak jak sobie wyobrażałam na żywo –
wiodły do niej strome schody z prawej i lewej strony, a pośrodku
między nimi kwitł wielki kwietny zegar. Na moim zdjęciu widać
także napis Neverland wykonany z jasnego żywopłotu. Był on
umieszczony na dużej stromiźnie, więc nie dostrzegłam z początku,
że ma kształt liter – widać je tylko z góry. Także cyfry
tarczy zegarowej były nienaruszone – 12, 3, 6 i 9 były z tego
samego jasnego żywopłotu, pozostałe z ciemnego.
Biało-niebiesko-czerwona fasada tego najsławniejszego budynku
Neverlandu zadziałała na mnie jak uszczypnięcie – hej, to nie
sen! Ty jesteś tu naprawdę!
Moja
misja się wypełniła. Było jeszcze wiele do zobaczenia,
najchętniej w ogóle spędziłabym tu kilka dni. Właściwie
tygodni. Lecz wolałam nie kusić losu. Udało mi się spełnić
jedno z moich największych Marzeń, i mimo że to było nielegalne,
że zrobiłam to wbrew prawu, i że kosztowało mnie to tyle strachu,
czułam się szczęśliwa. To Michael pierwszy raz sprawił, że
uwierzyłam, iż nie ma rzeczy niemożliwych. I oto byłam tutaj, w
Jego Krainie Magii.
Przepełniona
radością i wdzięcznością, postanowiłam wracać. Mój pobyt w
Nibylandii był bardzo krótki. Od przekroczenia ogrodzenia minęło
zaledwie dwadzieścia jeden minut, a od przejścia przez drugą, tę
najwłaściwszą, bramę upłynęło ich tylko dziewięć. Dziewięć
minut w Raju! Z żalem, ale i wielkim poczuciem spełnienia,
zawróciłam. Ostatni rzut oka na dom Michaela i na jezioro
niesamowitości, i doszłam do ścieżki wiodącej do wyjścia.
Po
kilku minutach zdałam sobie sprawę, że coś tu nie gra. Nie
dostrzegłam żadnej z rzeźb, których przecież tyle wcześniej
mijałam. Ponadto asfalt, po którym szłam, był popękany i
dziurawy, tak bardzo, że aż musiałam uważać, żeby się nie
potknąć. Drzewa znacząco zgęstniały, izolując mnie od
jakiegokolwiek źródła światła. Byłam jednak pewna, że wybrałam
właściwą drogę, bo była tylko jedna główna ścieżka i
wróciłam przecież tą samą, którą przyszłam. Pomyślałam, że
musiało mi się przedtem zdawać, że droga wyglądała inaczej, a
rzeźby pewnie najzwyczajniej przeoczyłam w ciemności.
Chwilę
później grunt pod moimi stopami się zmienił. Znów pomyślałam,
że tylko mi się wydaje, ale gdy postawiłam kolejne kroki,
przekonałam się, że w istocie coś tu jest nie tak. Wybadałam
podłoże i zorientowałam się, że szłam po piachu! Lekka panika,
ale nie traćmy kontroli nad sytuacją. Przede mną coś się
rysowało, postanowiłam to sprawdzić. Drzewa się zacieśniły
wzdłuż ścieżki, tak, że ich gałęzie zwisały nisko ponad nią.
Było coraz mroczniej, a ja starałam się tylko podtrzymać jasność
umysłu. Doszłam do bramy, ale z całą pewnością nie była to ta
sama, którą już przechodziłam. Składała się z metalowych rurek
ułożonych pionowo i poziomo, i przypominała raczej wejście do
zagrody dla koni niż eleganckie wrota do krainy magii. Nie miałam
pojęcia, w jaki sposób mogłam pomylić tak prostą drogę, ale
przynajmniej byłam już pewna, że powinnam zawrócić. Czyżby to
zmęczenie wiodło mnie na manowce?
Wróciłam
do rozwidlenia ścieżek i wybrałam drugą opcję. Nareszcie! Teraz
już tylko prościutko do szosy i do miasta!
Radość
nie trwała zbyt długo. Po kilku minutach przemieniła się w
wątpliwość, a gdy dotarłam do końca drogi, przeszła w panikę.
Stanęłam na skraju piaszczystego, nieogrodzonego placu, na którym
znajdowało się kilka przyczepo-podobnych budek, na dodatek były
one oświetlone! Co to za miejsce?, pytałam sama siebie. Czyżby
dawny wybieg dla zwierząt?
Zagadkowość
tej sytuacji ustąpiła miejsca strachu. Jak to się stało, że obie
z dwóch opcji okazały się zgubne? Jak znaleźć drogę powrotną?
Czy będę zmuszona błądzić tu do rana? W swojej krainie ze snów,
w swojej krainie spełnionych Marzeń? Przez moment miałam ochotę
się rozpłakać. Och, Michaelu, zaprowadź mnie do celu! Oczami
wyobraźni już widziałam siebie błagającą strażników o
wskazanie wyjścia: „Nie, nie, proszę pana, ja wcale się nie
włamałam, ja się tu znalazłam całkowicie przez przypadek i tenże
sam przypadek sprawił, że zabłądziłam i nie umiem wyjść.
Pomoże pan? No bo chyba nie aresztuje zbłąkanej duszyczki...”.
Albo schowam się, usnę sobie pod jakimś drzewem, pod Drzewem Darów
może nawet, a o świcie spróbuję czmychnąć. Ta.
Dałam
sobie jeszcze jedną szansę. Właściwie to nie miałam wyboru. Albo
szukam wyjścia, albo się poddaję. Zgubić się w Neverlandzie w
środku nocy, co za przygoda! Roześmiałam się po cichu: „będzie
jeszcze więcej do opowiadania”, pomyślałam.
Postanowiłam
pozwolić się prowadzić intuicji. Przestałam się zastanawiać
którędy droga. Po prostu zaufałam, że moje nogi skierują się we
właściwą stronę. W ten sposób doszłam do znajomego domu
Michaela, a później za sprawą jakiejś magii, okazało się, że
idę po tej wymarzonej pięknej asfaltowej alejce przyozdobionej
rzeźbami z brązu. Uratowana!
Tymczasem
zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki. Stopy podnosiłam
już na tyle nisko, że co kilka kroków niechcący kopałam kamyki
zalegające na drodze. Czyniło to w tej absolutnej ciszy ogromny
hałas. Zlękłam się. Dochodziłam coraz bliżej źródeł światła
i głównej bramy. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby mieć jakąś unikalną
pamiątkę z tego miejsca, tylko co takiego? Odpowiedź była jasna:
kamyk! Wciąż wokół mnie roztaczała się jeszcze czerń, więc
spróbowałam delikatnie szturchnąć asfalt nogą, żeby sprawdzić,
czy gdzieś pod moimi stopami nie leżą jakieś kamienie. Niestety
zalegały one na drodze tylko wtedy, kiedy wcale nie chciałam się
na nie natykać. Pomacałam jezdnię dłońmi i poczułam pod nimi
drobny żwir. Lepsze to niż nic! Miałam już jeden unikalny
turkusowy okaz z zewnętrznej strony ogrodzenia, a teraz moją
kolekcję wzbogaci jeszcze tysiąckrotnie bardziej unikalny choć
stokrotnie brzydszy żwir z asfaltowego podjazdu do domu Michaela
Jacksona.
Dotarłam
do zakrętu, zza którego można było już ujrzeć budkę
strażniczą. Zakradłam się powoli i odetchnęłam z ulgą, że nie
czeka na mnie parada radiowozów. Jeśli tylko moje szczęście
potrwa jeszcze jedną minutę, zdążę przejść przez ogrodzenie,
powrócę do swojej niewinności i nikt mi nie będzie w stanie
udowodnić zbrodni. Oby...
Ostatnie
kroki po asfaltowej ścieżce dały mi do zrozumienia, jak bardzo
byłam zmęczona emocjami tej nocy. Nie miałam już siły, aby
podnosić nogi na tyle wysoko, by się nie potknąć, i niechcący
kopnęłam parę kolejnych kamyków. Tak blisko budki! W odpowiednim
miejscu zeszłam z drogi na piach i wstrzymując powietrze dotknęłam
ogrodzenie. Na tym samym wdechu przełożyłam jedną nogę przez
płot, później drugą. I wydałam z siebie ogromne – choć nieme
– ufff! O godzinie 3:51 stanęłam po drugiej stronie Neverlandu.
Spędziłam pięćdziesiąt cztery minuty w raju! Nielegalnie jak
jasny gwint, i do tego nikt mnie nie złapał! Mogłabym być
zawodową włamywaczką, ale póki co zadowolę się zawodowym
marzycielstwem.
Mijając
główną bramę odwróciłam się, aby ostatni raz napawać się jej
bajkowym widokiem, po czym zebrałam w sobie siły na drogę
powrotną. Osiem kilometrów do szosy, później jeszcze trzeba
będzie dojść na drugi koniec miasta do domu... Musiałam się
pośpieszyć, aby wrócić przed świtem nie wzbudzając podejrzeń
moich drogich gospodarzy. Włożyłam w uszy słuchawki dla dodania
otuchy i oddaliłam się o pierwszych kilka kroków. Po chwili coś
mnie zatrzymało. Byłam już dość daleko od bramy, ale wciąż ją
dobrze widziałam.
Nigdy nie zapomnę tej łagodnej, celtyckiej melodii, która
popłynęła do moich uszu.
Na zawsze pozostanie
dla mnie symbolem Spełnionego Marzenia.
Zanurzyłam
się w ciemność. Wyłączyłam myślenie, całą energię skupiając
tylko na swoich nogach. Po kilku, może kilkunastu minutach marszu
zauważyłam w oddali słabe światło. „Dziwne”, pomyślałam,
bo nie pamiętałam, żeby w tym miejscu znajdował się jakiś
budynek. Jednak po kilku sekundach odniosłam wrażenie, że światło
się powiększyło. Tylko co, u licha, mógłby tu robić samochód o
tej porze? Było czwarta rano, wokół ciemność i żywego ducha,
wszyscy smacznie śpią, więc w jakim celu miałby tu o tej porze
nadjeżdżać ten pojazd? Jedyne logiczne wyjaśnienie, jakie
przyszło mi do głowy to takie, że oto przybywa
straż/posiłki/policja w celu złapania intruza myszkującego w
środku nocy po zamkniętym na cztery spusty przed turystami
Neverlandzie! Serce zaczęło mi bić jak oszalałe, co robić, co
robić? Już wiem: chować się! Czym prędzej, zanim ta rozpędzona
bestia tu dotrze! Tylko że tutaj nie ma żadnych drzew, cholera
jasna jego mać! Samochód jest coraz bliżej, tuż tuż...
Zdębiałam. Nawet jeśli to tylko moja rozbudzona wyobraźnia
podsuwa mi najgorsze z możliwych wyjaśnień obecności tego pojazdu
o takiej porze w tak nieuczęszczanym miejscu, to i tak, choćby to
był zwykły tubylec co zabalował do rana na imprezie, zapewne mocno
by się zdziwił widokiem małej blondynki spacerującej sobie o
czwartej nad ranem po... no właśnie, po tak nieuczęszczanych
okolicach. Już prawie tu jest... Wokół mnie nie było żadnych
drzew, po obu stronach szosy ogrodzenie, a po mojej prawej ręce
piaszczysta skarpa, na której rosło kilka marnych krzaczków
wysokości może trzydziestu centymetrów i o zagęszczeniu liści
tak wielkim, że z pewnością mogłyby kogoś ukryć, ale raczej nie
człowieka, a żuka. Gdy pojazd znajdował się już najwyżej
kilkadziesiąt metrów ode mnie, bez zastanowienia wskoczyłam na tę
skarpę i ukryłam się za kilkoma nędznymi gałązkami w pozycji
leżącej, usiłując w ostatnich sekundach niemal wkopać się w
piach, żeby mniej wystawać. Gdy samochód przejeżdżał obok
modliłam się tylko, żeby światło jego reflektorów nie padło na
mój jasny, błękitny polar... Minął mnie, jedzie dalej, Jezusie
miły, żeby tylko nie zwalniał! Iii... Udało się, odjechał!
Tylko czy nie wróci? I... dokąd właściwie jechał? Przeszukanie
generalne po włamaniu? „Wiemy, że tu jesteś, poddaj się i wyjdź
z rękami założonymi na głowę!”? Wolałam się nad tym teraz
nie zastanawiać. Przez całe pozostałe siedem i pół kilometra bez
przerwy oglądałam się do tyłu, czy tajemniczy wóz nie powróci.
Nie słuchałam muzyki, aby wychwycić najmniejszy szmer. Ale sam
stres był tak absorbujący, że nie miałam już sił na lęk przed
ciemnością. Droga powrotna dłużyła się niemiłosiernie, ale
przynajmniej przebiegła bez dalszych niespodzianek. Kolejny samochód
dostrzegłam dopiero godzinę później, gdy dochodziłam już do
miasta i gdy zaczęły do mnie dobiegać odgłosy ruchliwej szosy.
Gdy mnie mijał, zwolnił, zastanawiając się najpewniej czy mu się
nie przywidziało, lecz nie zatrzymał się, na szczęście. Do
miasta dotarłam o godzinie piątej dziewięć. Jeszcze tylko krótka
droga do domu i rzucę się na łóżko jak wygłodniali fani na
Michela Jacksona!
Przejść
na drugą stronę szosy, później na prawo, w lewo i tylko znaleźć
właściwy numer – pamiętałam dobrze uproszczony plan miasta, na
który rzuciłam wzrokiem tuż przed opuszczeniem domu.
No i
co się stało dalej? Koniec przygody nie mógłby nastąpić zbyt
szybko. Wspaniałomyślnie nie zabrałam mapy ze sobą, bo uznałam
że jest tak banalna, iż bez problemu zapamiętam jej zarys. I
voila, efekt murowany – zgubiłam się. Gdy w miejscu, w którym
spodziewałam się zastać właściwą ulicę, nie znalazłam jej,
postanowiłam kontynuować drogę aż dojdę do właściwego
skrzyżowania. Dziwiło mnie, że wciąż nie znalazłam placu z
wielką flagą amerykańską na wysokim maszcie. Ale szłam dalej. I
dalej, i dalej. Gdzieś przecież musi być ta przecznica. I tak
szłam dalej przez pół godziny. Ulica zdawała się nie mieć
końca. Pamiętałam, że to było daleko, ale nie aż tak! Szukałam
połączenia dwóch najdłuższych równoległych ulic miasta, Grand
Avenue, po której błądziłam, i Santa Barbara Avenue, na której
znajdował się dom moich gospodarzy – dokładnie w miejscu ich
złączenia. I gdy dotarłam do końca Grand Avenue, dokonałam
odkrycia, że te dwie ulice nigdy się nie schodzą. Wzdłuż nich
ciągnie się sznur domów z prywatnymi ogródkami oddzielonymi
płotem i przejście na drugą stronę jest niemożliwe. Wspaniale!
Jedynym wyjściem, jakie mi pozostawało, było wrócić o te pół
godziny do punktu startu. Myślami usiłowałam przyciągnąć jakiś
zbieg okoliczności, aby nagle pojawił się przede mną nocny
przechodzeń i pomógł mi w odnalezieniu drogi. Wbrew pozorom, było
to prawdopodobne, bo wcześniej natknęłam się na panów
obsługujących śmieciarkę, ale wtedy jeszcze byłam przekonana, że
za moment już wyląduję w miękkim łóżku. Przy mijaniu jednego
domostwa dostrzegłam, że pali się w nim światło! Hurra, tutaj
ktoś na pewno będzie w stanie mi pomóc! Nie było bramy do
ogródka, więc bez problemu podeszłam pod samo okno, po którego
drugiej stronie była jakaś osoba. Najpierw ta osoba wydała mi się
być kobietą o długich, kręconych blond włosach w czerwonym
szlafroku. Ale gdy zbliżyłam się bardziej, uznałam, że to wcale
nie kobieta, a mężczyzna, w dodatku Murzyn. Bujna wyobraźnia
zawsze na służbie. Stanęłam tuż pod oknem i przeklinając się w
duchu za to, że nachodzę przed świtem Bogu ducha winnych
obywateli, delikatnie w nie zapukałam. Murzyn stojący plecami
odwrócił się i zbił mnie z tropu – w rzeczywistości nie była
to ani biała kobieta, ani czarny mężczyzna, tylko biały mężczyzna
w czarnej kominiarce na głowie stojący przy kuchennym blacie. W
kominiarce...? Wtedy zamarłam po raz kolejny, a moje serce znów
wstrzymało bicie. Mój Boże, to złodziej!!! Przyłapałam
złodzieja na gorącym uczynku i jeszcze sama zaznaczyłam swoją
obecność! Jestem skończona, zaraz wyjmie spluwę i mnie zastrzeli
albo mnie porwie, zamknie w jakiejś piwnicy i zaknebluje, żebym
zachowała milczenie. A takie piękne spełniłam Marzenie tej
nocy... Ta myśl trwała jedną dziesiątą sekundy, w drugiej
dziesiątej zobaczyłam niesamowitą transformację mimiki twarzy
złodzieja: z pewnego siebie, zajętego swoimi „sprawami”
twardziela przemienił się w małego chłopca, który zobaczył
ducha. Właściwie nie zobaczył. Usłyszał. I zamarł bez ruchu,
dokładnie tak samo jak ja. Niemal naocznie spostrzegłam jak jego
zmysły się wyostrzają i jak nadstawia uszu w poszukiwaniu źródła
niepokojących dźwięków. A ja stałam przerażona naprzeciw niego,
widząc go przez okienną szybę tak wyraźnie jak na ekranie kinowym
i oczekując ciągu dalszego. Mężczyzna nie mógł mnie zobaczyć,
bo w kuchni paliło się światło, więc patrząc w moim kierunku
widział tylko swoje odbicie. Nie miałam odwagi się ruszyć z
miejsca, żeby nie przyciągnąć uwagi włamywacza. Gdy oczekiwałam
swojego końca chyba po raz dziesiąty tej nocy, stało się coś
niespodziewanego. Mężczyzna, wciąż z przerażeniem i skupieniem w
oczach, spowolnionymi ruchami, jakby chciał zachować wzmożoną
ostrożność, chwycił z blatu jakiś przedmiot. Ulga spłynęła na
mnie jak boże błogosławieństwo – tym przedmiotem był kask. Mój
złodziej okazał się motocyklistą! Pewnie ledwie wrócił z
wyczerpującej podróży, a że w nocy zimno, pod kask założył
kominiarkę, co by go nie przewiało. Co za wariatka ze mnie, żeby
biednego, zmarzniętego faceta brać za kryminalistę! Ale już za
późno na skruchę, teraz będę się musiała z tego wytłumaczyć.
Odchrząknęłam.
-
Przepraszam bardzo... za to nocne najście. Zgubiłam się. Może
mógłby mi pan pomóc w odnalezieniu Santa Barbara Avenue? -
wymówiłam nieco podniesionym głosem, żeby mnie usłyszał przez
szybę. Mężczyzna, wciąż nie pojmujący co, u licha, o piątej
nad ranem robi pod jego oknem mała blondynka, z wciąż lekko
przerażonym spojrzeniem (bo może jednak psychopatka?), dał mi do
zrozumienia, żebym poczekała. Wyszedł z kuchni i zniknął na
kilka minut. Zastanawiałam się, czy chciał mnie w ten sposób
spławić, czy też jednak w końcu wróci i mi wytłumaczy drogę,
bo chyba własne miasto zna. Gdy już zaczynałam wątpić, że
jeszcze go zobaczę, odezwał się damski głos zza głównych drzwi
wejściowych znajdujących się na prawo od kuchennego okna.
- W
czym mogę ci pomóc? Czego szukasz? - w jej tonie słychać było
nieufność i podejrzliwość.
-
Santa Barbara Avenue...
-
Dobrze, po prostu idź dalej prosto, następnie skręć w lewo i
kilka przecznic dalej będzie Santa Barbara Avenue.
Podziękowałam
serdecznie i uciekłam czym prędzej, zanim się szanowni państwo
rozmyślą ze swej uprzejmości. W sumie to niewiele mi pomogli,
potwierdzili tylko to, czego się spodziewałam – że nie ma innej
drogi tylko iść naokoło i w końcu gdzieś tam będzie ta
upragniona święta Barbara. Swoją drogą, (nie powiem, że to
Amerykanie), facet wykazał się niesłychanym męstwem. W momencie
zagrożenia i strachu, zamiast działać, woła... swoją żonę.
Wyciągając ją przy okazji przed świtem z łóżka.
I oto
udało się. Odnalazłam swoją ulicę. Pozostaje mi tylko przejście
całej jej długości, aż do domku na samym końcu o numerze...
Jasny gwint! Nie sprawdziłam adresu rodziny. Nie mam pojęcia, który
to dom! Będę musiała go jakoś rozpoznać, pomyślałam.
Tymczasem
to „jakoś” coraz bardziej mnie niepokoiło. Wszystkie domy
stojące wzdłuż Santa Barbara Avenue były bardzo do siebie
podobne. Brama, podjazd, ogródek, weranda, garaż. Sylwetkę
poszukiwanego budynku pamiętałam jak przez mgłę – w końcu
widziałam go tylko dwa razy przez kilka sekund – przy przybyciu za
dnia i przy opuszczaniu w nocy. To, co najbardziej wryło się w moją
pamięć to ogromna odległość od centrum miasta. Ale im dalej się
posuwałam, tym domy były rzadsze i wreszcie otoczył mnie las.
Postanowiłam jednak nie zawracać od razu i najpierw sprawdzić, czy
za lasem są jeszcze jakieś budynki. Na całe szczęście były!
Intuicja mi podpowiadała, że to musi być gdzieś tutaj. O, ten dom
wygląda jakby znajomo. Weszłam do ogrodu, podeszłam do drzwi
wejściowych. Drzwi były moim kluczem, jakkolwiek to brzmi. Ich
obraz pozostał w mojej pamięci, bo gdy opuszczałam dom, bardzo
ostrożnie je przymknęłam, tak aby się nie zatrzasnęły i abym
mogła wrócić do łóżka, zanim ktokolwiek się obudzi. Ale coś
tu nie grało. Drzwi, owszem, były ozdobione witrażem, ale klamka
znajdowała się po lewej stronie, a powinna po prawej. Wahałam się.
Czy aby na pewno moja pamięć mnie nie zawodzi? Lepiej nie
ryzykować. Rozejrzę się jeszcze po kilku domach.
Jednak
za każdym razem coś nie pasowało. Jeśli klamka była z dobrej
strony, to brakowało witraża, albo jeśli drzwi były w porządku,
to fasada nie wyglądała znajomo. A gdy wszystko grało, spoglądałam
na ogródek i dochodziłam do wniosku, że na pewno wcześniej mnie
tu nie było.
Jeden
dom zwrócił moją uwagę brakiem bramy. Prawie wszystkie ją miały,
a ja wprawdzie nie pamiętałam żeby dom moich gospodarzy jej nie
miał, ale na pewno żadnej nie musiałam otwierać, żeby się
wydostać w nocy na ulicę. Ogród też sprawiał znajome wrażenie.
Drzwi ozdobione znajomym witrażem i klamka po znajomemu z prawej
strony. Spojrzałam na werandę i zajrzałam przez witraż do wnętra
domu. To było tutaj! Spłynęło na mnie poczucie pewności. Już
nie musiałam niczego ryzykować. Chwyciłam za klamkę i...
zamknięte! Jak mogłam do tego dopuścić?! Tak ostrożnie
zostawiłam uchylone drzwi, żeby móc wrócić, a teraz... jak ja
się wytłumaczę? Dzwonić czy czekać do świtu? Spojrzałam na
zegarek. Była godzina szósta dwie. Szarość coraz szybciej się
rozpraszała ustępując miejsca kolorom. Ale moje powieki odmawiały
posłuszeństwa, aby je podziwiać; coraz silniej ze mną walczyły,
marząc tylko o sprowadzeniu snu. Nacisnęłam dzwonek, żadnej
reakcji. Nacisnęłam dłużej, żadnej reakcji. Zapukałam. Usiadłam
na sofie na werandzie. Pozostawało czekać. Wytłumaczenie na pewno
samo przyjdzie. Co jakiś czas wstawałam z sofy i dzwoniłam
ponownie. Po okołu dwudziestu minutach usłyszałam odgłosy
dochodzące z wnętrza domu. Wolnymi krokami zeszła po schodach
Laura. Otworzyła drzwi, poprawiła szlafrok i przetarła powieki.
- O
rany, a ja myślałam, że mi się ten dzwonek śnił... Długo tak
czekasz? - spytała wcale niepodejrzliwym tonem.
- Ależ
nie, proszę wybaczyć, że tak budzę z rana.
- Mój
mąż wychodził do pracy o wpół do szóstej i zobaczył, że drzwi
były otwarte! Więc je zamknął. To pewnie Austin nie sprawdził
przed pójściem spać. Mam nadzieję, że nie zmarzłaś za bardzo
tu na zewnątrz.
- To
moja wina, wczoraj z powodu bólu głowy zasnęłam tak szybko, że
na długo przed świtem nie mogłam dalej spać, więc pomyślałam,
że wyjdę na spacer rzucić okiem ostatni raz na miasto.
- Ach,
no tak, rozumiem, wejdź szybko i się rozgrzej.
Zastanawiające
było dla mnie, czy Laura tak łatwo uwierzyła w moją bajkę, czy
też wolała się nie dopytywać. A może to po prostu stan tuż po
przebudzeniu przymknął jej oczy na swoisty brak ładu w tej
historii. A – być może – dobrze wiedziała, co mnie sprowadza
do Los Olivos, i może nawet chciała mi pomóc w realizacji mojego
planu? W końcu chyba mieszkańcy tego miasteczka muszą wiedzieć
kogo mieli za sąsiada...
O
godzinie szóstej dwadzieścia cztery rzuciłam się na łóżko.
Byłam kompletnie wyzuta z sił i nie miałam nawet ochoty zmieniać
pozycji. Ale za tym zmęczeniem kryło się coś wspaniałego.
Świadomość spełnionego Marzenia. Nie ma rzeczy niemożliwych. To
Michael po raz pierwszy sprawił, że uwierzyłam w ich moc.
Sięgnęłam po aparat i obejrzałam zdjęcia wykonane w
Neverlandzie. Szeroko się uśmiechnęłam. Zamknęłam oczy usiłując
przywołać pod powieki wszystkie obrazy, które od wielu lat
pojawiały się jedynie w mojej wyobraźni. A teraz stały się
rzeczywistym wspomnieniem. Właśnie to było moim Marzeniem. Mieć
swoje własne wspomnienie związane z tym miejscem.
Mimo
wielkiego zmęczenia nie mogłam zasnąć natychmiast. Rozmyślałam
o ostatniej dobie. To wczoraj o godzinie szóstej rano opuściłam
osiedlowy skwer w Santa Barbara i ruszyłam autostopem na północ.
Od tamtej pory wydarzyło się tak wiele! Przypominałam sobie
rozmowę z Johnem i wszystkie zaskakujące informacje, jakich mi
udzielił oraz te, których mi udzielić nie chciał; wspominałam
rozmowę z nauczycielką ze szkoły rodzinnej; nie dowierzałam
swojej determinacji i dumałam bez końca nad tym, co zobaczyłam.
Wiele
faktów było zastanawiających. Dopiero dłuższy czas po powrocie
do domu postanowiłam zbadać i porównać swoje zdjęcia i
informacje z tym, czego można się dowiedzieć z innych źródeł.
Przejrzałam zdjęcia dostępne w Internecie, prześledziłam całą
swoją wyprawę na mapie satelitarnej, poczytałam o rodzinie
Jacksonów.
Zdziwiło
mnie na przykład, że druga brama Neverlandu, ta najpiękniejsza,
ozdobiona złoceniami, została częściowo rozebrana. Na zdjęciu
sprzed kilku lat na środku bramy umocowany jest złoty herb
przedstawiający najprawdopodobniej lwa i jednorożca trzymających
tarczę. Na mojej fotografii w tym samym miejscu widnieje tylko
metalowe koło z dwunastoma promieniami w środku, stanowiące część
prętów bramy. Z kolei ponad nią powinien się znajdować murowany
łuk z wielkim napisem „NEVERLAND” złotymi literami na
granatowym tle. Nie przypominam sobie, żebym coś takiego widziała,
ale mogło to być moje przeoczenie. Łuk znajdował się w pewnej
wysokości nad bramą i obiektyw mojego aparatu mógł go po prostu
nie objąć. Ponad tym napisem widniała kolejna ozdoba – znów
złocony herb z napisem „Michael Jackson” na złoconej,
okalającej ten herb wstążce. Tymczasem na innym moim zdjęciu
wykonanym tuż przed tym z bramą, widać brązową rzeźbę chłopca
z rozłożonymi ramionami, który zdaje się wskazywać dokładnie tę
samą złotą wstążkę z dokładnie tym samym napisem „Michael
Jackson”, z tymże zamiast nad bramą, znajdowała się ona tuż
nad ramionami chłopca, podtrzymana na dwóch metalowych prętach.
Wniosek nasuwa się taki, że obydwa herby zostały usunięte, choć
zachowano jedną część ze zmienieniem jej lokalizacji. Zupełnie
to nielogiczne. Jeśli ranczo zostało wykupione przez prywatną
firmę, mogliby je całkowicie zmodyfikować, przebudować, zrobić
co chcą, lub też zachować bez zmian. A zdecydowali się działać
połowicznie. Usunęli herby (sprzedali je?), ale zostawili złotą
wstążkę, która bez wątpienia im przypominała, na czyim terenie
się znajdują. W dodatku ozdobili trawnik wokół niej rabatkami
kwietnymi, jakby czyniąc hołd... I właściwie, skoro według
twierdzeń Johna zupełnie nikt tu nie mieszka, a firma nie ma
najmniejszego zamiaru udostępniać Neverlandu do zwiedzania, to...
po co to wszystko? Po co te zadbane, kolorowe rabatki, po co światła
na noc, po co włączony wodospad, po co łabędzie w stawie? Po co
ci wszyscy pracownicy zjeżdżający się do pracy codziennie od
dziewiątej do siedemnastej?
Zdziwiło
mnie też, że na fragmencie drogi między drugą bramą a domem
Michaela, asfalt przecinały tory. Kiedy je tam zobaczyłam, bardzo
się ucieszyłam, że oto stąpam po torach tej legendarnej kolejki.
Ale według mapy satelitarnej Google Earth kolejka tamtędy w ogóle
nie przebiega. Właściwe tory znajdują się na wzniesieniu za
stacją kolejową z wielkim zegarem z żywopłotu, biegną prostą
linią przez całą długość zabudowań, staw, lunapark i zoo, i na
końcach zataczają pętle. Więc po czym ja szłam?...
Jednak
wtedy, leżąc w łóżku sypialni domostwa w Los Olivos
najważniejszym uczuciem jakie mnie wypełniało i największą
myślą, która zaprzątała mój senny umysł, była magia. Czysta
magia. Magia spełniania Marzeń. Bo wszystko jest możliwe, jeśli
się tylko tego pragnie.
Epilog
Następnego
dnia, w drodze autostopem na północ wzdłuż wybrzeża, wysłałam
do mamy sms treści: „Mamusiuuu!
Włamałam się nielegalnie dziś w nocy do Neverlandu! Widziałam
Neverland Michaela! I nikt mnie nie nakrył! Co za przygoda, wszystko
opowiem! Ale nie martw się, jestem bezpieczna i w drodze do San
Francisco, lot o 6 w sobotę, a o 11:30 w niedzielę będę już w
Paryżu. Wciąż ciężko mi ochłonąć :D”.
Dzień
po nocnej przygodzie w Neverlandzie zwiedzałam słynny Hearst Castle
i wybrzeże Pacyfiku, usiłując ochłonąć emocjonalnie. Ale mama
nie odpisuje. Kurczę. Czyżby uznała, że mi do reszty odbiło, że
jestem kryminalistką, i że się mnie wyrzeka, czy co? Następnego
dnia wdychałam świeżą oceaniczną bryzę na Big Sur. Jednak przed
zejściem dwukilometrową ścieżką w dół na plażę, postanowiłam
skorzystać z niesamowitego cudu techniki w tych okolicach, jakim był
telefon na monety. Ku swojemu ogromnemu szczęściu jeszcze nie było
za późno – z reguły jeśli już udało mi się natrafić na
działający telefon i miałam przy sobie żetony, to zdawałam sobie
sprawę, że w Polsce jest aktualnie 3 w nocy. Teraz było pewnie coś
koło 22. U mnie – biały dzień. Dzwonię. Odbiera!
-
Mama? No cześć... Tak dzwonię, żeby się spytać czy może
dostałaś mój sms z wczoraj, bo nic nie odpisałaś...
-
Czeeeeeeść! Jezu, po takim czasie, żyjesz! Nie, nic nie dostałam,
a co miałam dostać?
-
Uuuuf! Bo już myślałam, że się mnie wyrzekłaś czy coś. Bo
widzisz, wczoraj w nocy, to znaczy w nocy z wtorku na środę
włamałam się do Neverlandu nielegalnie w nocy!
- Nie
no, co ty... Że cooo zrobiłaś?!?!
Wyjaśniłam
mamie co nieco na czym to polega, jak się włamuje w nocy do
Neverlandu. Po kilku dniach znowu rozmawiamy:
-
Kinga, tata powiedział, że prawo amerykańskie pozwala na użycie
broni przeciwko komuś, kto wszedł na cudzy teren!! Co ty sobie
wyobrażasz, że byś zrobiła, gdyby tam do ciebie zaczęli
strzelać?!
-
Eee... no to chyba bym była postrzelona, nie?
CDN
(…)
Dziękuję
za uwagę aż do samego końca! A teraz proszę o „feedback”.
Wszelkie uwagi, wszelka krytyka, wszelkie pochwały i zachwyty nawet
mile widziane. Chciałabym wiedzieć, czy ten tekst jest przyjemny i
interesujący, czy język jest zrozumiały, czy są zbędne fragmenty
lub akapity za mało rozwinięte i czy mogłabym coś zrobić, aby
ulepszyć swoją ponad czteromiesięczną pracę.
Kolejne
odcinki moich przygód „Autostopem przez Amerykę” już wkrótce!
Kinga
Korycka znana także jako Kinga Rocaille Millefiori
Boże przeczytałam jednym tchem.To coś niesamowitego.To co zrobiłaś jest marzeniem mojego życia od 25 lat.Ciężko pracuję teraz za granicą, aby zdobyć pieniądze na wyjazd.Mam nadzieje,że nikt z pracowników Neverland nie przeczyta Twojej historii i nie wzmocni ochrony.:)Jesteś dzielna, odważna z wielką fantazją i determinacją.Ja też żyję tak jak Michael mówił...zgodnie z marzeniami.Pozwalam, aby chwila przemówiła do mnie i wtedy działam.Co do samego wpisu, czyta się fantastycznie.Mogłabyś wydać to jako książkę.Akcja, stylistyka, napięcie.Nie potrafiłam się oderwać.Wielki szacun.
OdpowiedzUsuń:-)
UsuńKinga, należy Ci się Oskar za odwagę ....upór i wytrwałość .tak ...Marzenia sie spelniają ..moje rownież ..i ja stalam u bram Neverlandu ..jednak tylko stałam ..oczywiscie straznik nie wpuścił na do środka ... ja byłam w ciagu dnia ... zazdroszczę Ci bardzo widoku .tych tysiaca gwiazd nad Neverlandem i tego tego korzennego zapachu ziemi nocą .. .....mam ziemie i kamienie ..lecz tylko z pod plotu ..........Ach ..dziewczyno ..wielką szczęściarą jesteś .. ..... A do samego Neverlandu to nalezy on nadał do Michaela ,a teraz do jego spadkobierców w ponad 87 procentach i do firmy Colony Capital w 12,7 procentach ... Zazdrosc to bardzo brzydkie uczucie ..jednak po Twojej relacji nie mogę inaczej ....... pozdrawiam Cie serdecznie ....
OdpowiedzUsuńKINGO, ja też jestem z pochodzenia łodzianką! Czy byłaś już na MJowisku w Łodzi - corocznym zlocie fanów MJa? W tym roku będzie X-ty, jubileuszowy! Mogłabyś wyjść na scenę i opowiedzieć choćby o samym "włamaniu do Neverland"! A poza tym, jest tam świetna zabawa, no i sami zakręceni na punkcie Michaela ludzie. Ja zabieram tam nawet swoją córeczkę - pierwszy raz była tam jako 3-latka, a w ubiegłym roku wyszła na scenę i zaśpiewała Speechless. Teraz ma niecałe 5 lat, czekam jeszcze aż podrośnie i wtedy na pewno zabiorę ją do USA, do Neverland, na Forest Lawn, a ostatnio jako cel podróży doszło Las Vegas ze specjalnym stacjonarnym show cirque du soleil poświęconym MJowi.
OdpowiedzUsuńTwoja opowieść jest fantastyczna, zazdroszczę, ale tak pozytywnie. A dzięki mojej przedmówczyni też mam kamyczek z Neverland! ....pozdrawiam Kasię ;-)
W tym wszystkim boli to, że Ameryka oszalała na punkcie Michaela po 25.06.2009 (brrr! nienawidzę tej daty). A wcześniej zrobili mu z życia piekło. Gdyby 5 lat temu kochali go tak jak dziś, to na pewno byłby teraz z nami. Miejmy nadzieję, że kiedyś będziemy mogli wejść do Neverland legalnie, że ktoś jeszcze nada temu miejscu należne mu znaczenie i nawet jeśli może nie otworzy jego bram, to sprawi, że znów stanie się ono niebem na ziemi, tak jak to było w czasach, kiedy żył tam Michael...
Pozdrawiam, Sylwia.
Witaj Sylwio,
UsuńByłam na zlotach w 2007, 2008 i 2009, ale od tamtej pory już nie mieszkam w Łodzi. Być może uda mi się przyjechać w tym roku, wtedy z chęcią bym się podzieliła swoimi wspomnieniami :-).
Gratuluję charyzmatycznej córeczki - gdy mój młodszy brat miał trzy lata nauczyłam go mówić "Majkel Dzieksion", ale do śpiewania nigdy nie doszło! Na pewno inspirujące jest wiedzieć, że dzieci zarażają się tą pasją.
Co do show Cirque du Soleil, regularnie je grają w o wiele bliższych miastach - np. od jutra w Antwerpii, a w kwietniu będą w Paryżu.
Myślę, że nie tylko w Ameryce urządzono Michaelowi piekło. Cały świat podążał za tym "trendem". Pamiętam, jak wyobcowana byłam w swoim środowisku odkąd zostałam fanką w 2006 roku, bo dla wszystkich liczył się tylko "odpadający nos" i "pedofil", Człowieka już w Michaelu nikt nie dostrzegał, tylko kosmitę. Niestety wielka sława jest tak ogromnym ciężarem, że mało kto potrafi zakończyć swą karierę bez szwanku...
W temacie Neverlandu, właśnie takie stawiam pytanie dla fanów: skoro nikt tam nie mieszka i nikt nie ma prawa tego miejsca oglądać, to dlaczego jest ono tak zadbane? Wodospad działający w nocy, lampiony, przycięte trawniki, rabatki kwietne - dla kogo to wszystko? Jakieś podejrzane mi się to wydaje. W każdym razie na pewno nie można nikomu zarzucić, że Neverland wali się w ruinę, bo jest absolutnie odwrotnie!
Hmmm... też już nie mieszkam w Łodzi, teraz w Warszawie, ale na MJowiska przyjeżdżam co roku. To dla nas, a w szczególności dla mojej małej Emilki takie Boże Narodzenie w lecie!
UsuńTo przedstawienie Cirque stacjonarne ma być trochę inne niż to, które jeździ po świecie, ale fajnie że jest kolejny powód na podróż do USA.
Powiem ci, że cały czas mam w głowie tę twoją przygodę i podziwiam cię za odwagę nie tylko w kwestii Neverland, ale generalnie autostopu po Stanach w wieku 20 lat z blond włosami, sama itd, itp. Twoich rodziców też podziwiam, swoją drogą, że nie zeszli z tego świata na samą wieść o zamiarze takiego wyjazdu! Szaleństwo. Jednak nie da się ukryć, że w tej przygodzie namacalnie można odczuć, że Michael ci pomagał, ba! to on cię chronił przed wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mogły na ciebie czyhać. Ja odniosłam takie wrażenie.
Też bardzo mnie zastanawia, dlaczego tam wygląda teraz jakby ktoś w każdej chwili mógł przyjechać i zamieszkać, a już wodospad działający w nocy...dziwne... Jestem jak najdalsza od teorii spiskowych, ale z pewnością moje serce uradowałoby się, gdyby Prince za parę lat, kiedy będzie pełnoletni podjął decyzję: Paris, Blanket! Wracamy do Neverland!
Pamiętam jak Paris po premierze przedstawienia Cirque du soleil powiedziała, że najbardziej wzruszającym momentem był ten, kiedy zobaczyła bramy Neverland na telebimie. Łzy stanęły jej w oczach... Ech! Heaven is a place on earth...
SYLWIA
To prawda, że była to dość szalone wyprawa, ale w końcu podróże kształcą, a już takie samotne w szczególności. Autostop, owszem, jest ryzykowny, a jeszcze dla samotnej dziewczyny to już szubienica, chciałoby się powiedzieć. Ale ja chciałam udowodnić, że w tej Ameryce, "kraju psychopatów", żyje bardzo wielu niesłychanie pomocnych, życzliwych ludzi, i przekonałam się o tym chyba jak nigdy nikt. Niezwykle sobie cenię tę amerykańską otwartość i przyjacielskość. Mojej rodzinie jestem dozgonnie wdzięczna za to, że zrozumieli moją potrzebę, i że zamiast usiłować wybić mi ten pomysł z głowy, wspierali mnie na długo przed wyjazdem i aż do dnia powrotu.
UsuńMichael z pewnością nade mną czuwał w Neverland, ale podczas całej wyprawy wydaje mi się, że wzięła w tym udział jakaś Siła Wyższa ;-) I gwardia Aniołów Stróżów do tego. Jeden Michael by chyba nie zaradził na moje wszystkie pomysły ;-).
Byłoby wspaniale, gdyby potencjał Neverlandu został należycie wykorzystany, gdyby otworzono go dla fanów, albo gdyby zamieszkali tam PPB. Ale z drugiej strony ta aura niedostępności, magicznego kawałka lądu schowanego gdzieś daleko i zamkniętego dla wszystkich, dodaje mu wiele uroku i... czaru ;-).
Pozdrawiam
Kingo, moje gratulacje ! Opisałaś swoje przygody tak fajnie, że nie mogłam się oderwać o lektury. Ja na Twoim miejscu pomyślała bym o wydaniu książki. To co napisałaś i w jaki sposób to zrobiłaś, zaparło mi dech. Jesteś niesamowicie odważną osobą. Podziwiam Twój upór w realizacji Marzeń, oby tak dalej :) Mieszkam niedaleko Ciebie, choć w innym mieście. Jaki ten Świat mały :D Nie wiem czy bywasz na corocznych spotkaniach w Łodzi na MJowisku, a jeśli tak, to bardzo możliwe, że się już kiedyś widziałyśmy :) Moim Marzeniem też jest wyjazd do Stanów i dotknięcie Bramy Neverlandu. Kamyk i odrobinkę ziemi już mam, więc pozostaje realizacja wyprawy i dotarcie do celu :) Pozdrawiam serdecznie, Dorota.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, Doroto, miło mi wiedzieć, że moja opowieść sprawia komuś przyjemność i inspiruje. Książka, tak, marzy mi się - a w końcu wiadomo, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ale na to jeszcze będę musiała duuużo popracować! ;-)
UsuńKinga .... nie napisalam ..ale wałasnie tak marzenia się spelniają ... a mnie udało się być na Forest Lawn ... i wejsc do HT ..tam ..gdzie lezy Michael pochowany i być doslownie metr od jego grobowca ... .. dotarłam tak jak Ty ..w miejsce ..gdzie nikogo nie wpuszczają .. i niemożliwe stało się możliwym .. wszystko za sprawą Michaela .... Kasia
OdpowiedzUsuńGratuluję! Jak się czegoś bardzo pragnie, to nie ma żadnych barier. To akurat nie było moim Marzeniem, ale rozumiem, jak ważne musiało być dla Ciebie.
UsuńO ... jeszcze nic nie zdążyłam przeczytać , ale gdy zobaczyłam tę drogę .... serce mi zabiło mocniej i łzawo mi się zrobiło . Poczułam się jakbym ja jechała tą drogą , którą jakby przed chwilą jechał ON ...MICHAEL JACKSON !! Przecież to już tak " dawno " Go nie ma z nami ? a ja wciąż czuję szybsze bicie serca , łzy , uśmiech na mojej twarzy ...to wciąż tkwi we mnie ... LOVE YOU MORE <3 FOREVER
OdpowiedzUsuńKiedyś Michael był moim wielkim idolem. Teraz chyba Ty się nim stałaś :). Zastanawiam się tylko, jak bardzo (nie)bezpieczne jest publikowanie tej opowieści w Sieci ;).
OdpowiedzUsuńHaha, miło to słyszeć! Co do niebezpieczeństwa... czym byłoby życie bez ryzyka?
UsuńNiby tak, ale będąc na Twoim miejscu, po doświadczeniu TAKIEGO ryzyka w Stanach miałabym już dość na... jakiś czas ;). A co do słów, które powiedziałaś swoim rodzicom - robiąc takie rzeczy Ty już jesteś postrzelona. Ale tak zdrowo i pozytywnie :D.
UsuńZdradzisz, jakiej to celtyckiej melodii słuchałaś po wyjściu z Marzenia? ;)
Trochę sobie zdaję sprawę ze swojego szaleństwa, dlatego użyłam tego słowa nie przez przypadek ;-). Też miałam dość ryzyka po tej wyprawie, ale... tylko na chwilę, zresztą to było już dawno, teraz zbieram siły na kolejne misje :-)
UsuńA melodia, której wtedy słuchałam to utwór polskiego, mało znanego zespołu, grającego muzykę celtycką i szanty, od której się zresztą wywodzą. Zespół nazywa się Flash Creep, a ten konkretny utwór "Pierwszy maj" - nie wiem skąd taki zagadkowy tytuł, ale raczej nie ma nic wspólnego ze Świętem Pracy :D. Jak chcesz, mogę Ci podesłać mailem.
Mógł cię wąż ugryźć! Poważnie, w Kaliforni tego jadowitego cholerstwa pełno w trawach!
OdpowiedzUsuńTeoretycznie to wszystko mogło mi się stać, tak samo jak wszystko może się stać, gdy wychodzę po bułki do piekarni... Ale tym razem węże w trawach nie były mi straszne, bo po żadnych nie łaziłam ;-).
UsuńWoow!! To wszystko jest takie... nierealne... jak w jakimś filmie.... Podziwiam Cię za odwage to musiała być niesamowita przygoda!!
OdpowiedzUsuńKingo cudownie to opisałaś, nie mogłam się oderwać od czytania, a czytałam w tamten weekend późno w nocy. Byłam poruszona i wzruszona, czytając czułam magię tego miejsca, niemal odczuwałam emocje, które Ci wtedy towarzyszyły, łzy spływały mi po policzkach, a potem, gdy zobaczyłam zdjęcia "zamarłam". To było dziwne i misterne uczucie. Gdy zgasiłam świtał i próbowałam zasnąć wyobrażałam sobie siebie na Twoim miejscu, poczułam strach, który musiał Ci wtedy towarzyszyć. Podziwiam Cię, bo ja chyba bym nie przekroczyła granicy posiadłości. Ja bałam się w swoich czterech ścinach. Tak dużo ryzykowałaś, ale też tak dużo dostałaś, niezapomniane przeżycie i tego Ci zazdroszczę. Też tak chcę, choć nie wiem kiedy... mam rodzinę, męża i dwójkę dzieci, stąd trudniej realizować takie marzenia. A było trzeba wcześniej, choćby na studiach podążać za głosem serca. Ale przyznaję, że trochę mnie zmotywowałaś i dzięki Ci za to; przypomniałaś mi, to co przecież Michael wciąż powtarzał i uczył nas, tj. podążać za marzeniami. Wracam więc do tej maksymy, a Twój blog będę odwiedzała, aby nie zapomnieć o niej. Pozdrawiam i może do zobaczenia, kiedyś gdzieś, np. na Mjowisku. Iza.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Izo, za te przemiłe słowa, to dla mnie ważne, że ten tekst znajduje taki oddźwięk wśród fanów. To była nadzwyczajna przygoda, to prawda, ale jednak cały czas noszę w sobie taki żal, że zrealizowałam to za późno...
UsuńZ drugiej strony myślę, że do spełniania Marzeń można, a nawet trzeba przystąpić zawsze, jak tylko poczuje się "wezwanie" - choćby to było w wieku 80 lat! Jeśli coś Ci mówi, że powinnać to zrobić - rób. Zawsze znajdzie się sposób. Nawet z mężem i dwójką dzieci u boku. Myślę sobie, że dzieci byłyby podwójnie dumne z takiej szalonej mamuśki! :D
Kinga! Jesteś niesamowita! Ja zawsze wiedziałam, że z Ciebie jest bestia, no i wszystko mi się potwierdza obserwując Twoje wojaże:P Świetna podróż, ogromna odwaga i ekstra szaleństwo:) Dopiero teraz skończyłam czytać Twoją opowieść. Zabierając się do czytania kolejnych fragmentów, co chwila przerywałam sobie, wyszukując fakty i informacje na temat Michaela, z "This is it" na czele na youtube, na co dawno się napalałam, a nie stać mnie było na kino. Dobrze jest mi znana bezgraniczna miłość do swojego idola, więc rozumiem Cię w 100%, że zechciałaś zrobić taki wysiłek, żeby przeżyć, to co przeżyłaś. Ale najważniejszy jest efekt końcowy i zebrane doświadczenia:PP Co prawda nigdy nie byłam wielką fanką Michaela, a czasów jego świetności byłam zbyt mała, żeby rozumieć o czym śpiewa, a w momencie dorastania bunt mnie naprowadził na ciężkie metalowe brzmienia, ale znając ogrom jego inspiracji dla tylu ludzi i na wielką liczbę artystów wszelkiej maści nie mogłam być nigdy ignorantką w stosunku do jego twórczości. Dla mnie, paradoksalnie do żałosnej, konformistycznej powszechnej o nim opinii o jakichś szemranych uczynkach, on uosabia 200% niewinności i delikatności.
OdpowiedzUsuńZ miłą chęcią będę czekać na kolejne notki. Dobrze i fajnie się czyta opowieści osoby, która jest tak otwarta, nie ma sztucznych barier i jest nieograniczona niczym jak mało kto. Masz siłę inspiracji!!
Pozdrawiam Cię gorąco Kinga:)
Ewa P.
Dziękuję Ci bardzo za te przemiłe słowa najdroższa Ewo ma! :D :D Może nie jestem aż tak zupełnie niczym nieograniczona, ale... pracuję nad tym :-) I każdy może!
UsuńAj łish aj kud też :P Ważne jest obalenie ograniczeń tych w głowie:P Ja sama nad tym pracuję, mozolnie, ale zawsze.. :P Mogę Cię kiedyś przy okazji nawiedzić w Paryżu?:D Jak sama osiągnę jakąkolwiek "stabilizację", czyli zarobię na bilety :D
UsuńTylko o tym marzę, żeby ktoś mnie tu w końcu odwiedził! Z wytęsknieniem oczekuję Cię w mych niskich progach :D
UsuńOhhhh, Kinga..... Dzięki Ci! PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA PARYŻ FRANCJA <3<3<3<3<3<3<3<3<3<3<3<3
UsuńWesołych jaj Ci życzę!:*
Przeczytałem to wszystko popijając Kubuśem, później doszły dwie herbaty - dokładnie czytałem to wczoraj(tzn. dzisiaj) do 2-ej w nocy. Zajęło mi to trochę czasu, ale wreszcie się zabrałem do tego i jest to za mną. Ale naprawdę nie żałuję tego pod żadnym względem. Otóż tak opisujesz to wszystko, że ja po prostu czułem to... ten strach, przechodziłem w Google Maps z Tobą całą drogę. ;) Szukałem tej bramy Neverland'u i tak ta szkółka mi się skojarzyła - masz naprawdę niezłą banię, heh. Ja osobiście też bym tak zrobił, jak nie można drzwiami, to trzeba oknami. Myślę, że to może jeszcze w swoim życiu dokonam, jak nie będzie nic tam się działo przez najbliższych ok. 5/6 lat. Jesteś świetna, dajesz radę - ja nauczę się angielskiego i też będę chciał pozwiedzać to, co Ty! Pozdrawiam, hejo.
OdpowiedzUsuńP.S. A tutaj wynalazłem w mapach Googlach ten znak, co opisywałaś, o, klik:
http://www.iv.pl/images/73735262096728222116.png
Haha, brawo, to dokładnie ten sam znak! Jest też w moich zdjęciach w galerii z Neverlandu. Cieszę się, że podobała Ci się lektura, miło wiedzieć, że mój wysiłek inspiruje innych. Chociaż ze swojej strony na Twój pomysł pójścia w moje ślady powiem tylko: nie róbcie tego w domu! (czyli na własną rękę, bo... głupi ma zawsze szczęście, a ja nie chcę mieć kogoś na sumieniu ;)).
UsuńNie no spokojnie, ha-ha. :D Damy radę!
UsuńJesteś niesamowita! Podziwiam Twoje zacięcie. Zazdroszczę bardzo, to co przeżyłaś jest po prostu cudowne. Nieprawdopodobne. Czytałam jednym tchem, nie mogłam się oderwać. Masz talent do opisywania podróży i przeżyć. Naprawdę niesamowite. Twoje przygody oraz forma, w jakiej to przekazałaś. Nie jestem pewna czy znajdę czas, ale na pewno z chęcią będę czytać o innych Twoich przygodach. :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Alu, za miłe słowa, zarówno tutaj jak i na forum :-).
UsuńWow, cóż za opowieść! Nawet nie masz pojęcia jak Cię podziwiam za odwagę... po prostu jesteś niesamowita.
OdpowiedzUsuńWOW! Kingo, długo się zabierałem za lekturę, ale - nawet nie ze względu na wątek Michaelowy, ale przez to, że znając Ciebie spodziewałem się interesującej lektury na wysokim poziomie ;) - obiecałem sobie, że - choćby to miało trwać wieki - muszę to przeczytać. Zacząłem wczoraj, i niestety musiałem przerwać w połowie, a przyszło mi to z trudem i do dziś nie dawała mi spokoju myśl "co będzie dalej?!". Przeczytałem do końca i nie zawiodłem się! To była jedna z najbardziej inspirujących lektur w moim życiu! Jedna z najbardziej niesamowitych historii, jakie słyszałem od kogoś, kogo znam! Tak nieprawdopodobne, że gdyby nie zdjęcia, to musiałbym do Ciebie napisać z pytaniem: "Kinga, to jest fan-fiction, prawda? Ty to wszystko wymyśliłaś?". Czysta magia! Michael również dla mnie jest tym właśnie człowiekiem, dzięki któremu uwierzyłem w marzenia i w to, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli się ich bardzo pragnie. Najpiękniejsze jest to, że udało Ci się potwierdzić, że tak właśnie jest. Neverland... czy to miejsce można w ogóle porównać z jakimkolwiek innym? Żadne nie przychodzi mi do głowy, szczególnie, że tu nie chodzi o samo miejsce. Dla mnie, i zapewne dla Ciebie, to miejsce to połączenie tak wielu, tak skrajnych emocji, do tego doświadczanych przez ileś tam lat naszego życia. Miejsce związane z jednym z najbardziej znaczących ludzi w naszym życiu, a zarazem jednego z najbardziej znanych ludzi naszych czasów. Z człowiekiem, który całe życie był tajemnicą, i w dniu swojej śmierci, stał się jeszcze większą. Mogę sobie wyobrazić co czułaś w tych niesamowitych chwilach, m.in. dlatego, że świetnie to opisałaś - mogłem identyfikować się z Tobą, jak idziesz pośród drzew i "widzisz" dzikie zwierzęta, a szczególnie ujęła mnie ta słuchawka w jednym uchu, bo to może nic nadzwyczajnego, ale jakże prawdziwe i ileż to razy tak miałem podczas samotnych nocy gdzieś w podróży :) Te fragmenty po Twoim przekroczeniu płotu Neverlandu, czytałem z takim podekscytowaniem, że w ogóle zapomniałem, że jestem w pracy ;) że wokół mnie chodzą ludzie itd. ;) A jak już wrócę z pracy, będę tę historię opowiadał każdemu, kto mnie zechce wysłuchać i nie wystraszy się mojego podnieconego wyrazu twarzy :D
OdpowiedzUsuńUdowadniasz, jaka potęga kryje się w marzeniach, w determinacji i w wierze. Swego czasu sam sobie to udowodniłem, ale miałem wielką przyjemność czytać o Twojej przygodzie, która ledwo mi się mieści w głowie. O ile samotne podróże wydają się trudne i przeznaczone dla wybranych, którzy mają ku temu predyspozycje, o tyle to, co Ty zrobiłaś, dla mnie mieści się w kategorii czegoś totalnie nieprawdopodobnego, niepodobnego do czegokolwiek, o czym dotąd słyszałem! Naprawdę jestem dumny, że Cię znam! :)
Dodam jeszcze, że dałaś mi porządnego kopa i inspirację, z której być może coś wyniknie :)
Za chwilę otworzę Twój profil na Facebooku i będę platonicznie podziwiał zdjęcia Twojej Osoby, zachodząc w głowę jak to możliwe, że w tak delikatnym ciele, tak młodej, niewinnie wyglądającej filigranowej blondynki grającej Chopina ;) kryje się taka odwaga, taka determinacja, spryt, hart ducha itd. Megaszacunek! Jesteś moją Idolką, Kingo! :)
Schmittku! You made my day, a nawet cały weekend! Bardzo ucieszył mnie Twój komentarz, zwłaszcza dlatego, że jesteś jednym z pierwszych fanów, których poznałam w swoim życiu - a było to w czasach, kiedy naprawdę czułam się zupełnie wykluczona ze swojego środowiska, bo wszyscy wokół mnie, uważali wówczas Michaela za świra. Zresztą jeszcze przed historycznym spotkaniem u Siadeh dowiedziałam się co nieco o Tobie i z wypiekami na twarzy czytałam relacje z Twojej podróży do Rzymu i wtedy to Ty byłeś dla mnie żywym dowodem na to, że nie ma rzeczy niemożliwych; później czułam się wprost onieśmielona spotykając swego idola twarzą w twarz! Więc czytając teraz, że to ja jestem Twoją idolką, i że jesteś dumny z tego, że mnie znasz (bo ja od lat chwalę się znajomością z polskim Królem Pedałów :P, podając Cię za przykład powiedzenia "chcieć to móc"), wybucham serdecznym śmiechem wspominając dawne czasy :).
UsuńZwielokrotnioną radość daje mi możliwość podzielenia się moimi przeżyciami z kimś, kto tak dobrze rozumie moje odczucia dotyczące Neverlandu. Już dziewięć miesięcy minęło, a wciąż mam wrażenie, jakby to się wydarzyło dopiero co. To naprawdę cudowne wiedzieć, że moja opowieść tak Cię zainspirowała.
W piątek przeczytałam Twój komentarz zaraz po powrocie ze szkoły teatralnej, w której jesteśmy w trakcie wielkich przygotowań spektaklu, który zagramy na koniec czerwca. Zaproponowałam tego dnia pewną piosenkę, która bardzo pasowała do tematyki tworzonego przez nas spektaklu - a było to They Don't Care About Us. Przeczytałam francuskie tłumaczenie tego utworu, a później puściłam w odtwarzaczu. Praktycznie cała 26-osobowa klasa natychmiast się zadeklarowała, że chce to wykonać, włącznie z totalną aprobatą bardzo wymagającego reżysera. Radość ma końca nie miała. A po powrocie jeszcze ten Twój komentarz sprawił, że poczułam obecność Michaela prawie tak blisko jak w samym Neverlandzie ;-)
Korzystając z okazji, pragnę Tobie i małżonce Twej życzyć, żeby właśnie taka wiara, o której piszesz, prowadziła Was przez życie! Długich, dłuuugich lat w szczęściu dla Was!
Kinga
Właśnie tak teraz wyglądam ja:
OdpowiedzUsuń:OOOOOOOOO
Boże, cudowne marzenie, cudowne zakończenie, cudne przygody.. Nie mogę tego wyrazić słowami, ani gestami.. Jej...
Dobrze, przyznam Ci [a w sumie Pani, bo mam 13 lat], że ja też marzyłam już od jakiegoś czasu o włamie do Neverlandu, haha! I ostatnio właśnie natknęłam się na to opowiadanie. To niesamowite, potrafi Pani świetnie pisać, naprawdę! Już dzisiaj ćwiczyłam przechodzenie przez płot szkolny oraz unikanie policji i kamer, które były tuż obok i mi się udało, ale tu okazało się, że płot w Neverlandzie jest niski, a kamer nie ma - jak na złość, haha :D
Matko... jeszcze nigdy w życiu nie czytałam czegoś tak pięknego! Tu da się przeżywać emocje, nawet tego nie kontrolując. Doskonałe.. Bardzo podobało mi się, kiedy opisywała Pani np., że wołała Pani "Hej John, hej John...!" i dodała Pani, że czuła się wtedy tak, jak Mac wołający Johna, aby przyłożyć mu tortem w twarz.. xD Wtedy łatwiej mogłam wyobrazić sobie jak wtedy to wszystko wyglądało, dziękuję (:
W Google Maps poszukałam nawet Amerykańskiej flagi na wysokim maszcie, żeby jeszcze mocniej móc przenieść się wyobraźnią w to miejsce, które Pani opisywała, ale kiedy dotarłam już do skrzyżowania, to nie wiedziałam, w którą stronę od flagi mam się ruszyć, żeby dojść do Neverland :P
Zawsze marzyłam o tym, czego Pani dokonała, a teraz jeszcze bardziej wierzę w to, że mi się uda. Najwyżej jak to Pani napisała - będę postrzelona! xD
Podróżować stopem po Ameryce.. Skąd taki pomysł, jeśli mogę spytać? :) Wie Pani co? Dzięki Pani też spełnię swoje marzenia.
Marzenia* Z wielkiej litery (:
Czy jakikolwiek kontakt z Panią?
+ będzie Pani dodawała jeszcze jakieś kolejne opowiadania? Może by tak... włamać się do domu Michaela w LA? Hahaha :D
Dziękuję bardzo Pumelko za miły komentarz i proszę Cię, w żadnym wypadku nie nazywaj mnie panią! - ja naprawdę jestem wciąż zupełnie młoda ;-). Bardzo się cieszę, że tak pochwalasz mój pisarski wysiłek, bo przecież właśnie dla Was, dla fanów to spisałam.
UsuńMarzenia, przynajmniej dla mnie, są sensem życia i każdemu życzę ich spełnienia, przy czym trzeba pamiętać, że Marzenia nie spełniają się same z siebie i na realizację wielu z nich trzeba pracować przez wiele lat - trwając dzielnie przy celu, który czasami umyka przy napotkaniu trudności. Włamywać się do innych miejsc nie mam w planach, bo żadne inne miejsce nie ma dla mnie takiej wartości jak Neverland.
Dlaczego stopem po Ameryce? Zajrzyj tutaj za jakiś czas, to się dowiesz :-)
PS Jeśli chcesz popatrzeć na Neverland z góry, wystarczy że wpiszesz w Google Maps jego adres - łatwo go znaleźć, przypatrz się w opowiadaniu :-) Trzymaj się!
Żałuję, że przeczytałam Twoją opowieść po Mjowisku, a nie przed, bo pewnie bym Cię zaciągnęła do jakiegoś kąta i wymusiła dodatkowe dane ;) Uściski :* A za kompletny brak odpowiedzialności ktoś powinien Cię przełożyć przez kolano i sprać! ;)
OdpowiedzUsuńMasz bardzo lekkie pióro. Przeczytałam jednym tchem niczym książkę fantastyczną lub bajkę. Coś pięknego i niesamowitego, aż ciężko uwierzyć że to wszystko Ci się udało. Jesteś niesamowita i zdeterminowana. Oddałabym wszystko by móc również na chwilę pobyć w Neverlandzie. Poczuć Michaela. To najpiękniejsze co może spotkać w życiu. To jak dotyk Anioła. Naprawdę niesamowite i gratuluję Ci bardzo, myślę że to nie zbieg okoliczności że wszystko Ci się tak udało, miałaś pomoc z góry i z góry przyzwolenie na to by na to wszystko popatrzeć, by móc to poczuć, miałaś pomoc i przyzwolenie od Michaela. Cóż Ci życzyć - Marz dalej :)
OdpowiedzUsuńDziękuję zu i Joanno, a co do tej pomocy "z góry" - jestem o niej absolutnie przekonana :-). Chyba dostałam dość znaków tamtej nocy, które świadczyły o tym, że Michael wcale nie opuścił swojej bajecznej ostoi, a już na pewno nie swoich fanów :-).
UsuńO ja cież pierdzielę..... !!! Tyle umiem powiedzieć po przeczytaniu. Zazdroszczę odwagi. Wspaniała historia i dzieki że chciałaś sie nia podzielić z innymi
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję, że zechciałaś przeczytać :-)
UsuńPozdrawiam
Kinga, podzielisz się jeszcze jakimiś przygodami? Zaglądam tu od czasu do czasu z nadzieją, że dodałaś coś nowego...
OdpowiedzUsuńDziękuję za troskę i zainteresowanie. Tak, cały czas pracuję nad nowymi tekstami, niestety idzie to bardzo powolnie, ponieważ mam ogromnie dużo zajęć, uczelnię, pracę, wolontariat, pasje i znajomych. Chciałabym mieć czas na wszystko, ale tak się nie da, stąd potrzebne są pewne wyrzeczenia. Obiecuję jednak, że dokończę dzieło i być może pewnego dnia ujrzycie je na księgarnianej półce :-)).
UsuńPozdrawiam
Witam,
OdpowiedzUsuńDroga Kingo, czy mogłabyś podać jakiś kontakt do siebie? Planuję wyruszyć na podobną wyprawę w te wakacje, powoli zaczynam się już przygotowywać i byłbym ogromnie wdzięczny, gdybyś podzieliła się kawałkiem swojej wiedzy i doświadczenia na temat stanów - na pewno pomogłoby mi to przygotować się lepiej do wyjazdu. Pozdrawiam,
Jakub
Bardzo dziękuje za tą wspaniałą opowieść z podróży i za to że tych wspaniałych wrażeń nie zachowałaś tylko dla siebie ale dzielisz się nimi z nami :) Czytałem ją jednym tchem. Całe szczęście ze Twoje zwiedzanie Neverland skończyło się szczęśliwie :) Ja również bardzo chciałbym wybrać się do USA i zobaczyć miejsca związane z Michaelem zaczynając od domu rodzinnego w Gary, potem Hayvenhurst, Neverland, Holmby Hills i Forest Lawn.
OdpowiedzUsuńA co do brakujących herbów z bramy Neverland to zdaje się, że przynajmniej jeden z nich trafił na niedoszłą aukcje z rzeczami i melbami z rancza ( tu film o tej aukcji - na którym widać herb http://www.youtube.com/watch?v=lpLsUAwN-0Y ).
A łuk z nad bramy tez został zdemontowany bo w 2009 roku razem z wstęgą i herbem był na wystawie w Londynie - http://tvp.info/informacje/ludzie/brama-do-neverland-otwarta-dla-zwiedzajacych/1037729
Tu jeszcze zdjęcie na którym robotnicy organizują kwietnik (?) z figura i wstęgą przy bramie co ciekawe przy niej
nie ma ceglanego muru z obrazem po jednej i napisami po drugiej stronie. - http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/51,114873,6780139.html?i=5
A przy białej altance jakaś kolejka jeździła jednak bo widzać ja na zdjęciu - http://mjackson.pinger.pl/m/2420025#mid=2420025&idx=3
Ale się rozpisałem...
Pozdrawiam
Bartek
Bardzo dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że lektura mojego tekstu może sprawiać taką przyjemność i być inspiracją dla innych. To chyba największa nagroda dla pisarza :-).
UsuńJesteś pierwszą osobą, która odpowiedziała na moje pytania zawarte w tekście! Dzięki wielkie.
To strasznie smutne, że tak rozebrali tę bramę, aż mi serce ściska jak patrzę na podany przez Ciebie link z tym zdjęciem... Cały czas miałam wrażenie, że coś mi się nie zgadzało z tą bramą, gdy tam byłam, ale ciemności pochłaniały wszystko, a jedyne zdjęcie, które wykonałam przy bramie, nie obejmuje akurat tego muru z napisem Neverland... Widać na nim za to już urządzone rabatki: https://picasaweb.google.com/100934444843076663325/NocneWAmanieDoNeverlandu02?authkey=Gv1sRgCNbqqtyZ__KBpQE#5847083125418817154 i na następnym. Wielka szkoda, ta brama w komplecie zawsze kojarzyła mi się z wrotami do krainy magii, a teraz... jest taka goła i nijaka. Ciekawe, kto wpadł na organizację takiej aukcji, kto się na niej wzbogacił i gdzie jest teraz brama...
Tajemnicę drugiej kolejki udało mi się odkryć samodzielnie - rzeczywiście było ich dwie, widać to choćby na ogólnym planie Neverlandu: http://love4mj.files.wordpress.com/2010/03/neverlandmap1.jpg . Ta większa biegnie wzdłuż całej posiadłości, ta mniejsza, której tory przekroczyłam, jest elektryczna i można by wręcz rzec "zabawkowa" - one się ze sobą nie łączą. Właśnie przy tej altance z wrzuconego przez Ciebie zdjęcia przechodziłam (wszystko się zgadza, tylko widać, że zegar też już zabrali...): https://picasaweb.google.com/100934444843076663325/NocneWAmanieDoNeverlandu02?authkey=Gv1sRgCNbqqtyZ__KBpQE#5847083154600646594 .
Dzięki za Twoje śledztwo i zainteresowanie!
Pozdrawiam,
Kinga
Pewnie bardziej by mi się podobało, gdybym był fanem Michaela, jednakowoż spełnianie marzeń zawsze spoko. I poza poza paroma mankamentami, masz całkiem lekkie pióro. Pozazdrościć przygody.
OdpowiedzUsuńF.
Z pewnością by tak było, w końcu przede wszystkim to właśnie do fanów kierowałam swą opowieść. Ale cieszę się, że i nie-fanom może się ona podobać :-). Pozdrawiam!
UsuńOh... nie wiem co powiedzieć... słowa nie wyrażą tego, no chyba że wow (bo nie potrafię tego wyrazić). Chciałbym przeżyć takie niesamowite przygody jak twoje ("w żadnym wypadku nie nazywaj mnie panią". Myślę że tak chyba mogę mówić) różyczko. Z niecierpliwością czekam na kolejne niesamowite historie. Odczuwam wielką radość z tego że tak dużo przygód przeżyłaś i spełniłaś swe marzenia. Ojej... gdybym mógł to bym cię przytulił i chyba nie puścił :D
OdpowiedzUsuńJednak jest coś... gdybyś udostępniła zdjęcia z tej niesamowitej podróży byłoby wspaniale.
Pozdrawiam cię różyczko i życzę spełnienia kolejnych i większej ilości marzeń :D
Zawsze znajdę coś po czasie (mówię o zdjęciach jak wcześniej ich nie mogłem znaleźć tak je znalazłem, strona mi się do końca nie wczytała). Zdjęcia są piękne!
UsuńMam pytanie czy bardzo się bałaś wejść do Neverlandu w nocy? Jakie to było uczucie znaleźć się w królestwie wiecznego dzieciństwa?
Nie wiem czemu ale gdy czytałem i oglądałem twoje zdjęcia z Neverladnu to zrobiło mi się przykro... smutek przybił moje serce gdy to czytałem. Myślę że znów do mnie trafiło to że to miejsce jest... bez wypełnienia... puste... wyglądające na opuszczone... same.
Może kiedyś też spełnię to marzenie by zobaczyć i poczuć Neverland.
Zazdroszczę ci!
Jeszcze raz pozdrawiam i życzę ci sukcesów różyczko
Witaj Pawle,
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo za komentarze. To bardzo miłe usłyszeć, że kogoś cieszy fakt, iż spełniam swoje Marzenia. Tobie również życzę wyrwałości, abyś spełniał swoje i dzielił się nimi z innymi.
Odpowiedzi na Twoje pytania myślę, że dość szczegółowo opisałam w moim opowiadaniu - owszem bałam się, a uczucie było takie, że nie zapomnę go do końca świata.
Osobiście uważam, że Neverland wcale nie jest obecnie pusty, wręcz przeciwnie, jest znacznie bardziej "pełny" niż za życia Michaela po ostatnim procesie, gdy opuścił to miejsce. Teraz, mimo że fizycznie tam nikogo nie ma, czuje się jak nigdy obecność ducha Magii Michaela.
Jedna mała prośba - zdecydowanie najbardziej lubię, gdy zwraca się do mnie po imieniu, po prostu - Kinga :-)
Również pozdrawiam serdecznie i życzę wiele odwagi, by Marzyć.
Kinga
O jeju jeju jak zazdroszczę, dlaczego mnie ze sobą nie wzięłaś?
OdpowiedzUsuń''Droga Pani Kingo!
OdpowiedzUsuńJuż sam wyczyn opisany w Pani notce jest niesamowity, ale chciałam też pochwalić to, jak zostało to opisane. Naprawdę niesamowicie lekko się to czyta, chce się jeszcze, jeszcze i jeszcze! Jeśli kiedykolwiek zobaczę Pani książkę na półce sklepowej... kupię 10 sztuk ;)
Cała podróż po Ameryce sama w sobie bardzo mnie interesowała. Tyle uczuć podczas czytania... Sama chciałabym kiedyś podróżować autostopem, więc takie historie bardzo mnie interesują...
...a kiedy doszło do momentu nocnej wizyty w Neverlandzie! Ah! Sama wystraszyłam się tej krowo-pumy! Myślę, że sama nie wytrzymałabym nawet drogi do tego cudownego miejsca, moja kondycja jest dosyć słaba, więc takie wędrówki są dla mnie niewykonalne, co dopiero samemu, w przerażającej mgle i towarzystwie pum. Muczących :D Prędzej bym na zawał zeszła! Jeszcze większe uznanie dla Pani :)
Ten wpis popchnął mnie do... spełnienia marzeń. Dostałam po tym tak pozytywnego kopa, że szkoda gadać! Od razu poleciałam szykować miejsce na mój własny list, w którym spiszę to, co chcę spełnić! Przy okazji zaraziłam tym moich znajomych i mam wielką nadzieję, że spełnimy nasze marzenia razem. Jestem wdzięczna, potrzebowałam czegoś takiego... Dziękuję. Bardzo dziękuję.''
Przekopiowane z forum (Yoppi to ja!). Napisałam najpierw tam, a potem zobaczyłam, że nie logowała się Pani od roku :( Więc może tu jest możliwość, że w ogóle się pojawi przed Panienki oczami, ponieważ bardzo chciałam podziękować.
Miłego dnia :)
Niesamowite. Natrafiłem, sam planując małą wyprawę w tamtą miejsce.
OdpowiedzUsuńJestem wielkim fanem MJ,również moim marzeniem jest pojechać do Kaliforni i zobaczyć wszystko co związane z Michaelem - od Staples Center gdzie Michael miał próby do koncertów w Londynie, Neverland aż po dom na Carolwood Dr - skąd zabrała Go karetka. Mam nadzieje, że kiedyś to marzenie się spełni. Jestem pełen podziwu tego czego dokonałaś i zazdroszcze. Czytało się super, poprzez to jak to opisałaś mogłem w wyobraźni być tam z Tobą. Niesamowitym przeżyciem byłoby już zobaczenie jakiegoś zdjęcia, które tej nocy zrobiłaś - zazdroszczę i pozdrawiam. Marcin
OdpowiedzUsuńDziękuję ��
UsuńMarcin
Cześć, bardzo spodobała mi się Twoja historia! Chciałem też zobaczyć zdjęcia ale nie mam takiej możliwości :(( Czy to dlatego ,że jest już dawno po ich publikacji? Byłbym bardzo wdzięczny za odpowiedź!
OdpowiedzUsuń